Z Ziemi na księżyc – Jules Verne

2Jules Verne uważany jest, i nie bez racji, za jednego z najmocniejszych prekursorów współczesnej science fiction, z naciskiem na science.W jego książkach warstwa naukowa traktowana jest bardzo poważnie, choć współcześni mu uczeni twierdzili, że stawiane przez pisarza prognozy są nazbyt optymistyczne. Nikt z poważnych inżynierów wówczas nie umiał sobie nawet wyobrazić takiego statku jak Nautilus z „20 000 mil podwodnej podróży” – dziś już wiemy, że jego konstrukcja jest jak najbardziej możliwa, a jedyne przeszkody są natury ekonomicznej. Skromniejsze wersje Nautilusa pływają po wszystkich morzach i oceanach, i nikogo nie dziwią. Świat można już okrążyć bez trudu nie w 80 dni, a w 80 godzin. Możliwości sterowania balonami dawno przekroczyły stawiane przez pisarza prognozy, a same balony zostały zarzucone jako przestarzały środek lokomocji. Statek kosmiczny z powieści „Wokół Księżyca” wygląda co prawda nieco inaczej i panują na nim trochę odmienne warunki, ale jednak istnieje, choć XIX’towieczni poważni naukowcy przysięgliby na prochy swych przodków, że tak naprawdę człowiek nigdy nie opuści orbity swej planety, by na nią powrócić. Jak wyglądała owa podróż, a raczej jej pierwszy niejako szkic w wizji Verne’a? Przekonajmy się.  Oto „Z Ziemi na księżyc„, pierwsza część tak zwane „trylogii księżycowej” Verne’a.

W trakcie wojny secesyjnej powstaje Klub Artylerzystów, grupujący ekspertów od ciężkich dział i jednocześnie entuzjastów swej sztuki. Po zakończeniu działań wojennych czują się oni odsunięci na boczny tor. Nie mając co robić układają więc pewnego dnia śmiały plan. Postanawiają zbudować armatę tak wielką, by zdołała wystrzelić wiadomość dla hipotetycznych mieszkańców księżyca, zamkniętą w wydrążonej kuli. Autorem pomysłu jest prezes klubu, pułkownik Impey Barbicane. Jego główni przeciwnik, kapitan Nicholl, konstruktor pancerzy kuloodpornych, usiłuje zdyskredytować starego artylerzystę, a gdy mu się to nie udaje, wyzywa go na swoisty pojedynek. Proponuje mianowicie zakład o to, że przedsięwzięcie się nie uda. Barbicane wyraża zgodę i rozpoczyna zbieranie funduszy na realizację swego planu. Ponieważ wieść o nim rozeszła się już po całym świecie, zewsząd napływają mniejsze i większe sumy, i wkrótce można już ruszyć z pracą, nie mającą precedensu w historii ludzkości. Odlanie olbrzymiej armaty kończy się sukcesem i wtedy członkowie Klubu Artylerzystów otrzymują dziwny telgram: człowiek podpisujący się jako Michał Ardau oferuje się zająć miejsce w kuli, o ile jej kształt zostanie zmieniony na stożkowy…

Chociaż dzisiaj, z perspektywy XXI’go wieku, śmieszy nieco pomysł XIX’wiecznego pisarza, by osiągnąć księżyc za pomocą siły wybuchu… bawełny strzelniczej albo zgoła czarnego prochu, to musi budzić podziw niezwykle ścisłe wyliczenie potrzebnych parametrów. Poza tym sama idea była całkiem dorzeczna : czymże w końcu sa obecne wyrzutnie, jak nie dalekimi potomkami dawnych armat? Działają na tej samej zasadzie, zmieniło się jedynie paliwo i użyte materiały. W dodatku Verne miał sporo racji co do tego, jakie konkretnie siły potrzebne są do opuszczenia orbity ziemskiej przez pocisk, a że nie mógł jeszcze znać energii atomowej, przekładał konieczne paliwo na to, czym mógł dysponować człowiek jego epoki. Dzisiaj wiemy, że podróż w wydrążonej kuli czy nawet stożku, wyrzuconym z gigantycznej spiżowej lufy przez odrzut wywołany zapaleniem bawełny strzelniczej, byłaby czystym samobójstwem, jeśli jednak przyjmiemy że ta wizja była jedynie pewnym uproszczeniem naukowego problemu, to przyznamy że okazała się zdumiewająco trafna. W końcu cała kwestia bezpieczeństwa żywego organizmu, zamkniętego w pocisku, była dopracowywana przez dziesięciolecia, a pierwsze konkretne próby nie odbiegały zbyt daleko od pomysłów Verne’a. Nie zapominajmy, że były to czasy kolei żelaznych, mających średnią prędkość 30km/h, Indian nazywano po prostu „dzikimi”, a Murzyn był najpoważniej w świecie uważany za istotę niższego gatunku, z samego urodzenia głupszą i mniej wartą niż biały. Nota bene Verne, choć nie sprzeciwiał się wprost takiemu postrzeganiu „kolorowych”, darzył ich swoistą sympatią i uważał że mogą być traktowani po przyjacielsku, z lekką jedynie nutą wyższości. Będąc wizjonerem przeczuwał, że być może – choć myśl ta szaloną się zdała – mogą oni być prawie tyle warci co ich jeszcze niedawni panowie. Warto zauważyć, że dla współczesnych Verne’a była to teoria co najmniej równie śmiała co jego prognozy naukowe.

1
Ilustracja do wydania książki z 1872 roku

Verne opisuje społeczeństwo amerykańskie widziane oczami Francuza, którym zresztą w rzeczywistości nie był. Pochodził z rodziny polskich Żydów o nazwisku Olszewicz, urodzony był jednak i wychowany we Francji, i czuł się Francuzem. Pewną ciekawostką, którą można tu przytoczyć, jest fakt że mimo wszystko odczuwał pewną więź z krajem przodków i w pierwszym szkicu powieści „20 000 mil podwodnej żeglugi” kapitan Nemo nie był Hindusem, tylko Polakiem, uczestnikiem powstania kościuszkowskiego. Zmiana nastąpiła ze względów politycznych, a pisarz przystał na nią, żył bowiem z pióra i nie chciał zadzierać ze swym wydawcą. Ale to tak na marginesie.

W ujęciu Verne’a Amerykanie to ludzie hałaśliwi, agresywni, lekkomyślni, ale nade wszystko ceniący nowoczesność we wszystkich jej przejawach. Zdaniem pisarza była to cecha chwalebna, dzięki której odbywał się na świecie postęp. Uważni czytelnicy książki „W 80 dni dookoła świata” na pewno pamiętają amerykańskiego kapitana, który na prośbę Fileasa Fogga dorzuca węgla do maszyny swego parostatku, ryzykując wybuch. Według Verne’a takie ryzykanctwo było charakterystyczne dla „Jankesów”, stanowiło niejako ich cechę rozpoznawczą. Nic zatem dziwnego, że w omawianej dziś powieści z takim entuzjazmem przyjmują oni propozycję Francuza Arnau. Nikt tu nie próbuje wykazać się zwykłym rozsądkiem, odwołać się do instynktu samozachowawczego – zostałoby to uznane za godne najwyższego potępienia tchórzostwo i wstecznictwo. Trudno nie odnaleźć w tym portrecie zbiorowym swego rodzaju sarmackiej fantazji, którą Verne zdawał się uważać za coś niezmiernie sympatycznego. W ogóle w powieściach tego pisarza brak typowych dla Francuzów, stereotypowych uprzedzeń wobec innych narodów – pewnie dlatego że, jak już wspomniałam, Verne właściwie Francuzem nie był.

Jeśli coś może przeszkadzać współczesnemu czytelnikowi powieści „Z Ziemi na księżyc”, to nieco archaiczny styl wypowiedzi literackiej, ale trzeba do tego być bardzo grymaśnym. Mimo upływu tylu dekad książki Verne’a zachowały swój wdzięk, dziś już nieco staroświecki, ale mimo to nadal czarujący. I sądzę, że wytrzymają drugie tyle.

Tytuł: „Z Ziemi na księżyc”

Autor: Jules Verne

Język oryginału: francuski

Rok pierwszego wydania: 1866

Rok pierwszego wydania polskiego: 1924

About the author
Technik MD, czyli maniakalno-depresyjny. Histeryczna miłośniczka kotów, Star Treka i książek. Na co dzień pracuje z dziećmi, nic więc dziwnego, że zamiast starzeć się z godnością dziecinnieje coraz bardziej. Główna wada: pisze. Główna zaleta: może pisać na dowolny temat...

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *