Nie mogę pozbyć się uczucia, że dwa polskie filmy, które miałam okazję obejrzeć w ramach Festiwalu Filmowego Gdynia 2013 są do siebie zbliżone, a jednocześnie dzieli je ocean. Mam na myśli „Imagine” w reżyserii Andrzeja Jakimowskiego oraz „Nieulotne” Jacka Borcucha. Oba zostały nakręcone w pięknych plenerach południowej Europy i posługują się podobną wrażliwością. Pierwszy z nich mnie zachwycił.
Reżyser i scenarzysta, Andrzej Jakimowski, stworzył kino środka, które momentami ociera się o film artystyczny. To nie film „pop”, który obejrzymy, wyjdziemy z kina i za chwilę wyleci nam z pamięci. O „Imagine” myśli się jeszcze długo po obejrzeniu seansu, a w trakcie oglądania, smakuje się go jak młode, ale dobre wino. Scenariusz pięknie współgra z kamerą, tworząc obraz delikatny, ulotny, gdzie każde słowo, odgłos i dotyk wydają się mieć ogromne znaczenie. My, zgromadzona w kinie publiczność, widzimy niewiele więcej niż niewidomi, o których opowiada ten film. Ciasne kadry sprawiają, że umieramy z ciekawości, czy bohaterowie właściwie odgadują obrazy, słuchając jedynie dźwięków.
Jakimowskiemu udało się zaangażować widzów do tego stopnia, że identyfikujemy się z bohaterami, wspieramy ich i pragniemy dla nich szczęścia. Sama fabuła to jedna z wielu kalek filmowych, w których nad chorymi osobami opiekę przejmuje osoba mająca niekonwencjonalne, nowatorskie metody. W przypadku „Imagine” jednak ta kalka absolutnie nie przeszkadza, a film rozwija się w tak piękny sposób, że z każdą sceną chciałam, by trwał dłużej i dłużej. Niewidomy opiekun Ian (w tej roli świetny i przyciągający wzrok Edward Hogg) uważa, że niewidomi nie potrzebują białych lasek, aby normalnie funkcjonować w życiu społeczeństwa. Porusza się, nie używając żadnych przyrządów, a jedynie stukając głośno butami, „kląskając” albo pstrykając palcami. Jego działania budzą wiele kontrowersji i stają się męczące dla dyrektora prywatnej kliniki, w której Ian podejmuje pracę. Czego naprawdę jest w stanie nauczyć niewidomych Ian? Jak to robi, że śmiało nalewa wody do szklanki i nigdy nie zdarza mu się jej rozlać? Dlaczego z akacji zrywa czereśnie i co za ptak przylatuje na parapet jego okna? – te pytania, choć w tekście brzmią banalnie, w filmie mają ogromne znaczenie, a widzowie aż płoną z ciekawości, żeby zdobyć na nie odpowiedzi. Film zmusza nas do zatrzymania się, rozejrzenia wokół siebie, usłyszenia dźwięków, na które normalnie nie zwraca się uwagi, a które dla osób niewidomych mogą oznaczać koniec krawężnika, cumujący statek albo ogrodnika ścinającego róże. Dla mnie to zdecydowany faworyt polskiego kina.
Na „Nieulotne” udałam się natomiast z powodu Jakuba Gierszała, który odegrał w tym filmie pierwszoplanową rolę. Mam ogromny szacunek do tego aktora i z filmu na film z przyjemnością oglądam jego rozwój. Z młodego chłopaka, który podbił moje serce niewielką rolą w filmie Borcucha „Wszystko, co kocham”, poprzez doskonałą kreację w „Sali samobójców”, „Yumę”, która ugruntowała jego pozycję jako niezwykle zdolnego aktora młodego pokolenia dotarł do „Nieulotne”, gdzie zagrał w dojrzały sposób w filmie, który niestety nie okazał się dobry.
Za „Nieulotnym” wlekły się złe recenzje, od kiedy trafił do kin. Wielu ludzi czekało na nowy obraz w reżyserii Borcucha. Dopisałabym jednak do tego oczekiwania pewien oczywisty aspekt. W „Sali samobójców” Gierszał pierwszy raz na taką skalę skupił na sobie spojrzenia widzów, a film idealnie trafił do swoich odbiorców. Młodzi ludzie, zafascynowani postacią Dominika Santorskiego, przeszukiwali internet w celu obejrzenia „Sali samobójców” po raz drugi, ponieważ film zszedł z kin i minął niemal rok nim pojawił się na Blue-ray i DVD. Nie mogąc jeszcze raz patrzeć na Gierszała w „Sali…”, sięgnęli po „Wszystko, co kocham”, ponieważ był to jedyny film, w którym zagrał ten aktor. „Wszystko, co kocham” zyskało wówczas ogromną popularność i stało się filmem wręcz kultowym. Oglądając go nie miałam jednak odczuć, że widzę coś wielkiego i naprawdę ważnego. Film opowiadał fajną historię, którą jednak można było zrobić lepiej. Wybierając się do kina na „Nieulotne” nie spodziewałam się więc gromu z nieba. Natomiast zaskoczyła mnie pierwsza połowa filmu, która wydała mi się podejrzanie dobra jak na złe recenzje, z którymi się wcześniej spotykałam. Zamiast dłużyzn i niedobrych scen dostałam piękne plenery, dobre aktorstwo, miłość pokazaną w idylliczny, lecz ciekawy sposób i dramat, który mnie poruszył. Oglądając, zaczęłam więc zachodzić w głowę, czy to możliwe, że tak wielu ludzi się pomyliło? Dlaczego krytykowali ten film? Co jest w nim złego? Przecież tym razem Borcuch stanął na wysokości zadania…
Historia prosta, ale dobra: dwoje polskich studentów przeżywa miłość poza granicami kraju. W pewnym momencie, kiedy wydaje się, że świat stoi przed nimi otworem, następuje nagły zwrot akcji. W wyniku niezamierzonego działania ginie człowiek. Odpowiedzialnym za jego zabójstwo jest grany przez Gierszała Michał. Rozpoczyna się dramat, który śledzi się z napięciem do momentu gdy… następuje jakiś koszmarny brak w scenariuszu.
W połowie filmu miałam wrażenie, że Borcuchowi zabrakło pomysłu na dalszy rozwój historii. Nie udźwignął poważnego tematu, zaczerpniętego rodem z powieści Dostojewskiego i nie raz już omawianego przez najlepszych twórców. Kwestia moralna uniknięcia kary za zabójstwo, czyli wątek, który miał przykuć uwagę, zmienia się w opowieść o odzyskiwaniu dziewczyny, która zresztą ze sceny na scenę zachowuje się coraz bardziej pretensjonalnie. W pewnym momencie kwestie, które wygłaszają Gierszał i Magdalena Berus w emocjonalny sposób stają się tak naiwne, że ich świetna gra tylko podkreśla ten absurd. We wstrząsającej scenie, w której bohater błaga swoją dziewczynę, żeby dała mu szansę, mimo dokonanego przez niego morderstwa, a ona krzyczy, by jej nie dotykał i odszedł z jej życia, jego pytanie: „A przyjdziesz na mój mecz?” wypada jak żart. Sprawna akcja też się zmienia, zastąpiona scenami, w których bohaterowie głównie pokonują kilometry trasy, poruszając się autobusami/tramwajami/pociągiem/motorem. Rozpoczęte dobrze wątki już nie dążą do wyjaśnienia, zastąpione niepotrzebnymi scenami. To samo dzieje się z dialogami: przestają popychać akcję, niepotrzebnie zwracając uwagę na rzeczy bez znaczenia dla filmu. Mówi się na przykład o mikroskopie, który jednak nie ma żadnego znaczenia dla fabuły.
Małgorzata Warda