Wywiad z Martyną Raduchowską: Pomysłów na trzeci tom nie szukałam w ogóle — to one znalazły mnie.

Martyna Raduchowska: rocznik ‘87. Wrocławianka z urodzenia i sentymentu, warszawianka z zamieszkania i zaskoczenia. Absolwentka psychologii i kryminologii (Aberystwyth University), neurobiologii poznawczej (University of York) oraz psychologii śledczej w praktyce operacyjnej i procesowej (Uniwersytet SWPS). Z zapałem zgłębia tajniki ludzkiego mózgu, nowoczesnych technologii oraz profilowania osób zaginionych i nieznanych sprawców zbrodni.

Debiutowała w 2007 roku opowiadaniem Cała Prawda o PPM w antologii Kochali się, że strach, a swoje studencko-emigracyjne przygody z fantastycznym twistem opisała w opowiadaniu Shade w antologii Nawiedziny. Autorka cyklu o medium Idzie Brzezińskiej (książki Szamanka od umarlaków i Demon Luster), a także cyklu Czarne Światła: cyberpunkowego kryminału Łzy Mai, wyróżnionego Nagrodą Literacką Kwazar za wartości naukowe w literaturze science fiction, oraz cyberpunkowego thrillera psychologicznego Spektrum. W latach 2016-2018 pracowała jako scenarzystka w studiu CD PROJEKT RED przy grze Cyberpunk 2077. Najnowsza powieść Fałszywy Pieśniarz to trzecia odsłona przygód szamanki od umarlaków.

www.facebook.com/MartynaRaduchowska

M.P.: Pod koniec października do księgarni trafiła trzecia część Twojego cyklu zapoczątkowanego powieścią „Szamanka od umarlaków”, będącą Twoim debiutem, jeszcze w Fabryce Słów. Opowiedz nam, jak się zmieniłaś jako artystka i pisarka od tamtej pory?

M.R.: Debiutowałam przeszło osiem lat temu książką, którą ukończyłam przed ponad dekadą. Od tamtego czasu upłynęła jedna trzecia całego mojego życia. Kawał czasu, kawał świata, kawał małej osobistej historii. Wyfrunęłam z rodzinnego domu na studia do Wielkiej Brytanii jakieś dwa lata przed rozpoczęciem prac nad pierwszą powieścią, więc pierwsze wielkie rewolucje miałam już za sobą, inne akurat były w trakcie — jednak to właśnie premiera „Szamanki…” stanowi kamień milowy nie tylko na mojej pisarskiej drodze, ale właściwie na każdej życiowej ścieżce. To był swego rodzaju globalny przełom i tak też myślę o swoim książkowym debiucie: coś się skończyło, a zaczęło się wszystko.
Na pewno nauczyłam się… po prostu opowiadać, a nie tylko pisać. Konstruować fabułę, nie tylko bohaterów, posługiwać się narracją, nie tylko dialogiem, rozpalać inne emocje niż tylko rozbawienie. W pierwszych tekstach uciekałam w humor, bo on był bezpieczny. Łatwiej mi było podchodzić do pisania z przymrużeniem oka, podsuwać czytelnikowi zabawne kawałki, żeby to z nich się śmiał, a nie, o zgrozo, ze mnie. Poważniejsze tematy po pierwsze zbytnio mnie onieśmielały, a po drugie, brakowało mi czysto życiowych doświadczeń, żeby podejść do nich z należytą empatią i zrozumieniem. Szybko jednak nadrobiłam warsztatowe zaległości i już drugą powieścią, czyli „Demonem Luster,” zasygnalizowałam, w jakim kierunku pobiegnie moja twórczość. I rzeczywiście, każda kolejna książka wychodzi mi coraz mroczniejsza, coraz poważniejsza. W „Spektrum” pozwoliłam sobie nawet na odrobinę filozofowania. Obawiam się, że mój umysł kryminologa i psychologa śledczego już w każdej fabule będzie dopatrywał się kryminalnego potencjału — jak na razie jestem pod tym względem bardzo konsekwentna i raczej nie prędko mi przejdzie.

M.P.: Jak teraz wspominasz pierwsze wydanie „Szamanki od umarlaków”? Odczuwasz jakiś sentyment?

M.R.: Sentyment czuję ogromny. To moje pierwsze dziecko, trochę naiwne, trochę pokraczne, bardzo dalekie od doskonałości — ale moje, najmojsze. Często jestem pytana o to, czy nie wolałabym przy pierwszej nadarzającej się okazji przepisać „Szamankę…” na nowo, żeby ją nieco podrasować, na co ja konsekwentnie odpowiadam, że miałam taką możliwość na okoliczność drugiego wydania nakładem Uroborosa i nie skorzystałam. To był debiut i ma pozostać debiutem, koniec, kropka. Ze wszystkimi wadami i zaletami debiutu. Wiem doskonale, że to najmniej sprawna warsztatowo z moich powieści, ale to przecież dobrze, tak być powinno. Najgorsza rzecz, jaką można powiedzieć pisarzowi, to że jego pierwsza książka jest najlepsza z całego dorobku. Nie mam zamiaru pudrować przeszłości i udawać, że dekadę temu byłam mądrzejsza, niż byłam w istocie. Tym bardziej, że przecież nikt mi nie da gwarancji, że naprawiając tę książkę, czegoś w niej przy okazji nie popsuję, że czytelnicy, którzy pokochali cykl od pierwszego tomu, nie poczują się oszukani, że odbieram im coś, co już po części należy do nich, a nie tylko do mnie. „Szamankę…” zalecam czytać tak, jak ją pisałam: z dystansem, przymrużeniem oka oraz świadomością, że to ostatnie beztroskie chwile w życiu pechowej Idy Brzezińskiej…

M.P.: Zdradź nam, czego możemy się spodziewać po „Fałszywym Pieśniarzu”? Jaki był Twój pomysł na tę część?

M.R.: Ta część jest zdecydowanie najmroczniejsza, najsmutniejsza i najbrutalniejsza z całego cyklu o szamance. Żarty się skończyły, Ida zmierzy się z najgroźniejszą istotą, z jaką kiedykolwiek miała do czynienia, i aby ocalić siebie oraz tych, na których jej zależy, będzie musiała postawić wszystko na jedną kartę. „Fałszywy Pieśniarz” stanowi wielki finał historii Kusiciela, odnajdziemy w nim nie tylko ostatni element układanki, zasygnalizowany już w końcówce „Demona Luster”, ale także odkryjemy wiele zaskakujących rzeczy o bohaterach cyklu. Dowiemy się, jaki potencjał drzemie w darze szamanki od umarlaków, jak straszną cenę trzeba zapłacić za każde spełnione życzenie, poznamy także tajemniczą i mroczną przeszłość Kruchego oraz zupełnie nowe oblicze Tekli. Wątki Pecha i Gryzaka również szykują dla czytelników kilka niespodzianek.

A główny pomysł? Zdecydowanie postać tytułowego „Fałszywego Pieśniarza” — to od niego wszystko się zaczęło. Jeszcze w żadnym innym antagoniście Ida nie odbijała się niczym w złym, krzywym zwierciadle.

M.P.: Gdybyś miała wybrać swoją ulubioną część z całego cyklu, która by to była i dlaczego?

M.R.: Jak już wspomniałam, do „Szamanki od umarlaków” mam wielki sentyment, bo to moja książka pierworodna i mimo paru niedoróbek zawsze będzie zajmować szczególne miejsce w moim serduchu. „Demon Luster” jest dla mnie niezwykle ważny, po pierwsze dlatego, że planując tę właśnie powieść, odkryłam fabułę, a po drugie, to w tej fabule zadebiutowałam wątkami kryminalnymi, towarzyszącymi mojej twórczości po dziś dzień.

Natomiast „Fałszywy Pieśniarz” to moja piąta powieść, a zarazem pierwsza, którą udało mi się napisać najpierw dla siebie, a dopiero później dla innych. Niesamowite i bardzo budujące doświadczenie. Tak wziąć i zakneblować wewnętrznego krytyka, dać sobie przyzwolenie na więcej luzu i twórczego szaleństwa. Odkąd postawiłam ostatnią kropkę, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że dopiero przy tej książce odkryłam, jak to się powinno robić. Czuję, że „Fałszywy Pieśniarz” da mi niezłego kopa na przyszłość.

M.P.: Opowiedziałaś nam, jak Ty się zmieniłaś od czasu swojego debiutu. A jak od czasów „Szamanki od umarlaków” zmieniła się Ida?

Ze znanej czytelnikom z pierwszego tomu niezdecydowanej, zbuntowanej i – co tu kryć – chwilami wkurzającej nastolatki o ciętym języku, która z zasady ustawia się w kontrze do całego świata, a zwłaszcza do jego magicznej części, Ida przeszła na kartach kolejnych części wielką metamorfozę. W „Demonie Luster” przeobraziła się w całkiem zaradną osóbkę, zmuszoną walczyć o życie. Zapędzona w kozi róg przez własne nieprzemyślane wybory, nie ma absolutnie nic do stracenia i odnajduje w sobie sporo ukrytej dotąd głęboko determinacji, sprytu oraz szalonej odwagi. W „Fałszywym Pieśniarzu” zaś śledzimy już poczynania dojrzałej młodej kobiety, która musi stawić czoła nie tylko nowemu czarnemu charakterowi, ale także, a może nawet przede wszystkim, samej sobie — spojrzeć na swoje życie i na to, kim jest, z zupełnie innej perspektywy i albo to zaakceptować z całym dobrodziejstwem inwentarza, albo na zawsze przeciąć nici. Trzeci tom przygód szamanki od umarlaków nazwałabym ostatnim aktem inicjacji.

M.P.: Gdzie szukałaś pomysłów przy pisaniu trzeciej części? Co Cię tym razem zainspirowało?

M.R.: Pomysłów na trzeci tom nie szukałam w ogóle — to one znalazły mnie. Od premiery części drugiej uważałam „Szamankę…” oraz „Demona…” za zamkniętą dylogię i postanowiłam sobie, że wrócę do tego świata i tych bohaterów, tylko jeśli przyjdzie mi do głowy historia, która naprawdę mnie porwie i poruszy. Tak też się stało, choć ze wskazaniem konkretnych inspiracji mam spory problem, bo odnoszę wrażenie, że to wszystko samo mi się wymyśliło, splotło i poukładało. Na początku oczami wyobraźni ujrzałam koniec tej opowieści, a kiedy zna się finał, reszta prędzej czy później wskoczy na swoje miejsce (lepiej, żeby prędzej, bo deadline’y, wiadomo). Na długo, zanim usiadłam do konspektu, wiedziałam dokładnie, jak będzie wyglądał epilog historii, a kreowanie reszty było prawdziwą frajdą, choć przyznaję, nie obyło się bez kilku momentów grozy, w których starałam się zacerować dziury fabularne w taki sposób, żeby nie narobić nowych i zachować spójność całego uniwersum. A przy tym po raz kolejny przekonałam się, że mój mózg z najprostszego pomysłu wyjściowego potrafi zrobić skomplikowaną intrygę, i z jednej strony go za to kocham, a z drugiej nienawidzę…

M.P.: Jak wspominasz okres swojej pracy przy tworzeniu gry „Cyberpunk 2077”? Czego się wtedy nauczyłaś?

M.R.: Całego mnóstwa rzeczy. Pisanie powieści i pisanie scenariuszy gier komputerowych to dwie zupełnie inne bajki, a z tą drugą nie miałam w ogóle do czynienia przed współpracą z CD PROJEKT RED. Książka ma z reguły fabułę liniową, natomiast w grach RPG to gracz wpływa na historię swoimi wyborami, a każdy taki wybór rozgałęzia opowieść na co najmniej dwie równoległe ścieżki. Z naciskiem na „co najmniej”, bo trzy paralelne wątki to bynajmniej żaden ewenement. Skutkiem tej nieliniowości fabuła gry jest znacznie obszerniejsza i bardziej skomplikowana od powieści i naprawdę trzeba trzymać rękę na pulsie, żeby ogarnąć wszystkie możliwości i nie zapomnieć o czymś przy tak zwanych „zbieżkach”, czyli w momentach, w których różne wybierane przez graczy ścieżki zbiegają się w jeden wątek główny.
Planując typową książkę, wystarczy znaleźć jeden najlepszy przebieg wypadków, jedno rozwiązanie dla poszczególnych wątków, tymczasem w grze wszystkie rozgrywające się równolegle wydarzenia muszą być satysfakcjonujące dla graczy — i dla mnie osobiście właśnie to było najtrudniejsze w pracy nad scenariuszem.

Poza tym autorzy książek to często introwertycy, indywidualiści i samotnicy, tymczasem praca scenarzystów gier to nie tylko praca zespołowa, ale także międzyzespołowa, a feedback spływa zewsząd na bieżąco — trzeba być otwartym na inne punkty widzenia, elastycznym, skłonnym do kompromisów oraz gotowym na wiele, bardzo wiele iteracji. Dodatkowo, o ile papier przyjmie wszystko i fabułę powieści ogranicza wyłącznie warsztat i wyobraźnia autora, o tyle w grze pewnych rzeczy zwyczajnie nie da się zaimplementować, nie wolno zatem zapominać o ograniczeniach technologicznych czy budżetowych.

M.P.: Co na co dzień czyta Martyna Raduchowska? Czy są jakieś książki, które chciałabyś polecić czytelnikom Szuflady?

M.R.: Kiedy pracuję nad powieścią, często — a szczególnie pod koniec książki — jestem zbyt zmęczona słowem pisanym, żeby czerpać przyjemność z czytania, dlatego szukając wytchnienia i odskoczni od pracy, w takich momentach chętnie przerzucam się na filmy, seriale oraz gry komputerowe. Skutkiem tego są stosy hańby, którymi obrósł mi parapet obok kanapy, tak pokaźne, że od jakiegoś miesiąca po prostu sięgam po wszystko, jak leci: od rodzimej fantastyki przez kryminały i thrillery Grishama oraz literaturę faktu z takich dziedzin jak kryminologia, profilowanie kryminalne czy medycyna sądowa aż po młodzieżówki oraz książki teoretycznie dla dzieci, a w praktyce dla każdego. Trudno mi w tej wielobarwnej mieszaninie wskazać konkretne tytuły wyjątkowo warte polecenia, bo na czytelniczym haju najchętniej poleciłabym wszystkie, pójdę zatem na łatwiznę i wybiorę moją aktualną lekturę: jeśli nie znacie jeszcze „Innych pieśni” Dukaja, to koniecznie nadróbcie zaległości!

M.P.: Czy zamierzasz niedługo wrócić do serii „Czarne Światła”? Opowiesz nam coś więcej o swoich planach związanych z tą serią?

M.R.: Kolejny tom Czarnych Świateł biorę na warsztat jeszcze tej jesieni. Przede wszystkim będzie to finał całej historii, który zamknie niepokończone dotąd wątki, odpowie na wszystkie pytania i — mam nadzieję — zaserwuje czytelnikom parę zaskoczeń. Oczywiście nie zabraknie replikantki Mai ani porucznika Quinna, ale drugoplanowe postacie także kryją w rękawie kilka niespodzianek. W fabule ostatniej odsłony cyklu z pewnością znajdą się elementy kryminału, thrillera i powieści psychologicznej, ale możliwe, że do tego gatunkowego miksu dodam jeszcze coś nowego.

M.P.: Czego możemy Ci życzyć w przyszłości? Nowych powieści, starego przypływu dobrej weny, a może jeszcze czegoś zupełnie niespodziewanego?

M.R.: Chyba przede wszystkim przyda mi wehikuł czasu, ewentualnie rozciągacz doby do 48 godzin, gdyż w niedalekiej przyszłości przewiduję kilka utrudnień natury życiowej i wynikający z nich chroniczny niedoczas. Czeka mnie niebawem największe wyzwanie i najważniejszy projekt w życiu, więc trzymanie kciuków za to, żeby nie zabrakło mi w tym wszystkim wolnych chwil na pisanie, jest więcej, niż wskazane!

Rozmawiała: Magdalena Pioruńska

About the author
Magdalena Pioruńska
twórca i redaktor naczelna Szuflady, prezes Fundacji Szuflada. Koordynatorka paru literackich projektów w Opolu w tym Festiwalu Natchnienia, antologii magicznych opowiadań o Opolu, odpowiadała za blok literacki przy festiwalu Dni Fantastyki we Wrocławiu. Z wykształcenia politolog, dziennikarka, anglistka i literaturoznawczyni. Absolwentka Studium Literacko- Artystycznego na Uniwersytecie Jagiellońskim. Dotąd wydała książkę poświęconą rozpadowi Jugosławii, zbiór opowiadań fantasy "Opowieści z Zoa", a także jej tekst pojawił się w antologii fantasy: "Dziedzictwo gwiazd". Autorka powieści "Twierdza Kimerydu". W życiu wyznaje dwie proste prawdy: "Nikt ani nic poza Tobą samym nie może sprawić byś był szczęśliwy albo nieszczęśliwy" oraz "Wolność to stan umysłu."

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *