Wywiad z Radosławem Muniakiem: Szczęście bowiem samo z siebie nie przychodzi, jest efektem decyzji, które podejmujemy.

15401295_10154639711923046_376081309_n

Radosław Muniak: wieloletni wykładowca Uniwersytetu SWPS, doktor nauk humanistycznych, autor książki 'Efekt lalki’ i współautor 'Kulturowych wymiarów ludobójstwa”; miłośnik nieoczywistości, tatuaży i pisania po nocach. Od dwóch lat bezdomny w nieustającej podróży.

1. Co sprawiło, że rzuciłeś się w wir podróży?

Sen o wypadaniu włosów. Był Nowy Rok, rozpoczynał się dwa tysiące czternasty rok naszej ery, trzydziesty trzeci mojej. Sylwestra spędzałem na rajskiej plaży na Andamanach, w Indiach. Upity tanim rumem tańczyłem w oczojebnych złotych kąpielówkach do bollywoodzkich przebojów. W pewnym momencie poszedł do mnie Tom Wietnamczyk (tak go nazywałem, on mnie – Rajo Polak). „Cieszysz się, że się skończył?” – spytał mnie. „Kto?” „Rok”. „Jaki rok?” „Ten rok”. „Rok jak rok, zawsze będzie kolejny, zawsze taki sam” – odpowiedziałem. „Ale nie musi”. „Co nie musi?” „Być taki sam, możesz to zmienić” – powiedział Tom Wietnamczyk i wręczył mi butelkę rumu. Nie musi? – pomyślałem, biorąc pokaźny łyk. Na drugi dzień było gorzej niż źle. Siedziałem na werandzie mojego domku z papierosem w ustach i kacem wszędzie indziej.

Umierałem, indyjski tani rum nie służy polskim głowom. Pomyślałem o tym, co powiedział Tom Wietnamczyk. Czy naprawdę nie musi? Nie musi. Stwierdziłem to stanowczo i równie stanowczo wstałem, zdecydowany zrobić coś wyjątkowego, coś, czego nigdy wcześniej nie robiłem. Zmienić coś. Lecz zaraz siadłem z powrotem na wiklinowy fotel, gdyż zdecydowanie nie byłem w stanie ogarnąć tego kaca. Jutro, postanowiłem. Nowy rok nie zając, nie ucieknie. I tak pewnie nic by się nie zmieniło, bo następnego dnia znów miałbym kaca, z którym nie byłbym w stanie sobie poradzić, lub za dużo pracy albo za mało pieniędzy, albo musiałbym napisać kolejną książkę.. A może pogoda byłaby nie taka lub coś. Bo zawsze jest „coś”, a „nie musi” Toma Wietnamczyka coraz mniej stawałoby się stwierdzeniem, a coraz bardziej pytaniem, aż „nie” kompletnie by się rozmyło i zostałbym jak zwykle tylko z „musi”. Tak się nie stało. Nie dlatego, że wykazałem się jakąś nadprzyrodzoną wolą walki, ale dlatego, że tej samej nocy miałem sen.

Znajdowałem się w jakimś mieszkaniu, nie wiem czyim, na pewno nie moim, ale jakoś oswojonym, choć nigdy wcześniej w nim nie byłem. Wokół mnie siedzieli ludzie, niektórych rozpoznawałem, niektórzy byli kompletnie obcy. Rozmawialiśmy o papugach. Czy rozumieją ludzki język, którym się posługują, czy po prostu naśladują dźwięki i czy podobnie nie jest z malarstwem? W tym śnie miałem bardzo długie włosy. Ktoś zaczął mnie po nich gładzić. Powiedziałem, żeby przestał, bo są słabe. Potwornie się bałem, że mi wypadną. Ten ktoś nie przestawał ich dotykać. Odsunąłem się, ale to nic nie pomogło. Pomyślałem, że muszę je spiąć, wtedy ten ktoś przestanie, ale gdy chwyciłem je w garść, całe pęki zostały mi w dłoniach. Byłem przerażony! Czułem się w potrzasku, bo z jednej strony bałem się, że mi wypadną wskutek głaskania przez tę osobę, a z drugiej każda próba ściągnięcia ich w koński ogon powodowała, że rzeczywiście zaczynały mi wypadać. „Po prostu je obetnij” – odezwał się ktoś i obudziłem się zlany potem, wiedząc, że muszę coś zmienić w swoim życiu. Zrozumiałem, że do tej pory byłem straszliwie nieszczęśliwy, ale przez wiele lat udawałem przed wszystkimi, głównie przed samym sobą, że jest inaczej. Bo dlaczego miałbym być nieszczęśliwy? Miałem świetną pracę, byłem adiunktem na prestiżowej uczelni, właśnie podpisałem umowę na czas nieokreślony, kończyłem habilitację; byłem duszą towarzystwa, wszyscy mnie lubili i na dodatek całkiem nieźle wyglądałem. Skąd zatem to poczucie bycia nieszczęśliwym? A jednak byłem, czułem, że nie żyję swoim życiem, że jedynie realizuję jakiś projekt o nazwie Radzio Muniak, a nie jestem tą osobą, bo tak naprawdę nie wiedziałem, kim jestem. Czułem, że jeśli teraz czegoś nie zmienię, zeżre mnie gorycz i resentyment. Rzucenie wszystkiego i udanie się w podróż wydało się najlepszym wyjściem. Następnego dnia potwornie się rozchorowałem, ale czułem, że to jest ważne, że to jakaś forma oczyszczenia. Coś się we mnie wałkowało, jakiś poziom mojej świadomości właśnie podejmował decyzję, która miała wywrócić mój świat do góry nogami; przeczuwałem, że wszystko stanie się nowe, że nie będę już codziennie rano budził się przepełniony lękiem. Drżałem, lekko się uśmiechając, bo choć niczego jeszcze tak naprawdę nie wiedziałem, nie podjąłem jeszcze żadnej decyzji, nie poczyniłem żadnych kroków w stronę tego nowego horyzontu, który zresztą był jeszcze niewidoczny, to czułem, że gdzieś tam głęboko, w tym całym zamieszaniu, które stanowi o tym, kim jestem, lub o tym, kim wydaje mi się, że jestem, coś zaczęło kiełkować. Coś irracjonalnego, przerażającego; coś, czemu będę musiał się poddać, coś dzikiego, a zarazem pięknego – coś, co da mi szczęście. I tak też się stało.

2. Co to znaczy być szczęśliwym? Myślisz, że istnieje jedna definicja szczęścia czy też każdy ma swoją własną drogę do przebycia? Warto podejmować ten wysiłek?

Oczywiście, że każdy musi sam znaleźć swoje szczęście. Myślę, że pierwszy, najważniejszy krok to przyznanie przed samym sobą, że jest się nieszczęśliwym. To również najtrudniejszy krok, bo wielu z nas, tak jak ja, udaje bycie szczęśliwym. Tak jest bezpiecznie, bo nie trzeba się wtedy zastanawiać: dlaczego? po co? Łatwiej jest żyć na autopilocie, nie trzeba nic zmieniać, nie trzeba wychodzić, ze swojej strefy komfortu. Zmiany są trudne, ale też nieuniknione. Tak chyba rozumiem szczęście, jako nieustającą otwartość na zmiany, na pogodzenie się z nimi. Wszystko się zmienia, udajemy, że jest inaczej, i wtedy stajemy się nieszczęśliwi.

15401377_10154639707933046_1275662754_n

Czy warto? Gdy umierała moja babcia, wyznała mi, że strasznie boi się śmierci, bo całe życie była nieszczęśliwa, bała się walczyć o swoje szczęście. Kazała mi obiecać, że zawsze będę podejmował ten wysiłek, bo wtedy łatwiej będzie mi umrzeć. Więc tak, warto. Codziennie rano budzę się zaskoczony. Jestem już w podróży ponad dwa lata (z przerwą na pracę w Stanach). Nerwowo rozglądam się po pokoju hotelowym i szukam go – swojego lęku, który zawsze towarzyszył moim przebudzeniom. Nienazwany, nieokreślony, bez powodu, taki cichutki, prawie niezauważalny, ale niezmiennie obecny. Teraz go nie ma, zniknął i cały czas nie mogę w to uwierzyć, ciągle go oczekuję, przywołuję, czasem nawet, wytrącony z równowagi jego brakiem, zmuszam się, by go odczuć. Ale nic z tego – jego po prostu już nie ma. Odkąd pamiętam, żeby wstać z łóżka, musiałem zebrać się w sobie i pokonać ten lęk. Wyrobiłem sobie nietuzinkowy zestaw broni, którymi walczyłem z nim, przekształcałem go, wypierałem. Potrafiłem godzinami nerwowo tarmosić kołdrę, chować się w niej, za nią, wszelkimi możliwymi sposobami odwlekać ten moment, kiedy będę musiał wstać i zmierzyć się ze światem. Teraz po prostu wstaję i dziękuję, że nie umarłem w nocy. Oczywiście, nie jest też tak, że codziennie budzę się w skowronkach jak jakaś księżniczka z Disneya, często nadal nie chce mi się wstać, bo trzeba się spakować, bo kac, bo czeka mnie piętnastogodzinna podróż autobusem do jakiejś dziury w Tajlandii czy innej Birmie albo po prostu mam to gdzieś, nie chce mi się, ale już nigdy powodem nie jest lęk. Ślad po nim zaginął.

I bez względu na to, jak bardzo trudno jest mi przyznać się do tego przed samym sobą, przed moją mroczną, wielowarstwową duszą, muszę otwarcie to powiedzieć: jestem szczęśliwy. Głupio, banalnie, nieskomplikowanie szczęśliwy.

Zawsze pociągał mnie mrok – jako siła twórcza, ale też jako pewna opcja atrakcyjności towarzyskiej. Dziś zastanawiam się, co kusiło mnie bardziej – rzeczywisty potencjał twórczy smutku czy stylizacja? Smutek, cynizm bądź malkontenctwo to bardzo łatwy sposób osiągnięcia popularności. I chyba często stanowi klucz do tego, dlaczego potrzeba szczęścia jest w jakiś pokrętny sposób wypierana poprzez jej nadmierne popkulturowe pompowanie, sprzedawanie szczęścia jako utopii, kolorowej pocztówki, na którą miło popatrzeć, nawet trochę napawać się możliwością osiągnięcia go, choć w głębi duszy się wie, że jest nieosiągalne, gdyż wymaga od nas zmian. A tego nikt nie lubi, szczególnie w dzisiejszych czasach. Dlatego szczęście nie jest zbyt chwytliwe, sprzedajne (przynajmniej w pewnych gronach), nie żre – jak mówią dziennikarze, lepiej (i skuteczniej) uwodzi się smutkiem.

Wydajemy się wtedy bardziej nietuzinkowi, dwuznaczni, bo przecież „wszyscy mogą być szczęśliwi, a ja wybieram tę trudniejszą opcje, biorę na siebie mrok, wchłaniam go”. Mamy wtedy poczucie, że kontestujemy pewien porządek, jak nastolatkowie, którzy wszystkiemu mówią „nie”, czując się przez to szalenie oryginalni, nie uświadamiając sobie, a raczej nie chcąc myśleć, że wszyscy inni też tak robią.

Paradoks reklamy: Bądź sobą, wybierz Pepsi! Tak naprawdę bycie szczęśliwym jest trudniejszą opcją, to tutaj musimy się zmierzyć z prawdziwą ciemnością, która polega na świadomości potwornej prawdy – że jesteśmy odpowiedzialni za nasze życie, tylko my, i że wymaga to od nas ciężkiej pracy. Szczęście bowiem samo z siebie nie przychodzi, jest efektem decyzji, które podejmujemy, jest gestem, performatywem, polega na ciągłej weryfikacji naszych działań, których kluczem są wyłącznie nasze potrzeby. A nikt dziś tak naprawdę nie chce przyznawać się do swoich potrzeb. Do fantazji, pragnień – to tak, ale do tych głębokich, ludzkich potrzeb już nie. Takie przyznanie bowiem wiązałoby się z przymusem ich realizowania, a kto dziś ma czas na realizowanie czegokolwiek poza fikcyjnymi projektami w Charlotte na Zbawiksie?

Czy możliwa jest refleksja nad szczęściem? Szczęście jest kiczowate. Gdy o nim mówimy, piszemy lub je przeżywamy, wydajemy się nawiedzeni, dziecinni, prości. Tak czuję się teraz. Z trudem przychodzi mi formułowanie takich farmazonów. W końcu zawsze uważałem się za osobę o bogatym życiu wewnętrznym, skomplikowaną, twórczą a teraz gadam o świetle i magii jak jakiś Paulo Coelho. Nie jest to łatwe, ale inaczej nie można lub przynajmniej ja nie mogę. Może o szczęściu nie powinno się mówić, tylko je przeżywać. To trochę jak z listami miłosnymi. Najlepsze (w sensie artystycznym), najbardziej twórcze są te, które piszemy do niespełnionej miłości. Gdy kochamy ze wzajemnością, w naszym języku pojawiają się same banały. Bo gdy jesteśmy zakochani, jesteśmy banalni, nie szukamy metafor, wyrafinowanych konstrukcji poetyckich, po prostu, najzwyklejsze „kocham cię” wystarczy i w pełni oddaje to, co czujemy, urasta do rangi poezji. Ilu z nas miało mdłości na widok zakochanych par trzymających się za rękę, szepczących sobie do ucha czułe słówka? Jacy oni banalni, jakie to kiczowate. Podejrzewam, że wiele osób ma podobne wrażenie, czytając o moim szczęściu, i słusznie, sam bym tak reagował i dlatego wydaje mi się ważne, by o tym pisać. Ironia jako wszechobecna dziś strategia intelektualno-artystyczna zabiła możliwość twórczego mówienia o szczęściu. A szkoda.

Przez szczęście rozumiem rodzaj pogodzenia się z tym, kim jestem, i tym, jaki jest świat. Uświadomienia sobie, że nie ma pomiędzy mną a światem różnicy. Znowu banał, ale siła banału polega na tym, że choć go nie akceptujemy, krzywimy się na zbyt wielką prostotę takiej konstatacji, gdzieś tam trafia do nas i boli. Prawda o nas samych i o świecie jest prosta, można by nawet rzec: prostacka. Dlatego ją odrzucamy, bo przywykliśmy do tego, żeby wszystko komplikować, że tylko to, co jest trudne, niezrozumiałe, wielowarstwowe, ma jakąś wartość. Podobno gdy Budda objawił swoim uczniom dharmę, wielu z nich umarło na zawał serca, dlatego że była to wiedza tak szokująco banalna w swojej prostocie.

3. Wynaturzona koncepcja rozsądku to… konkretnie co?

Od jakiegoś czasu podróżuję z „Idiotą” Dostojewskiego. Zawsze wkurzała mnie ta książka, nigdy jej nie dokończyłem, aż do momentu, gdy zostałem buddystą i zacząłem podróżować. Każdy rozsądnie myślący uważał Myszkina za idiotę. Ale kto tak naprawdę był idiotą w tej powieści? W tym sensie rozsądek stał się wynaturzony, coraz częściej w pogoni za nim zapominamy o naszym człowieczeństwie. Człowiek to nie komputer jest w gruncie rzeczy totalnie popieprzony i to właśnie jest w nim piękne.

15497511_10154639682563046_1123619920_n

Przez większość życia starałem się być rozsądny. Doktorat napisałem, gdy miałem 26 lat, bo tak bardzo chciałem być mądry. Dziś wiem, że nie dawało mi to szczęścia, a jedynie poczucie kontroli, władzy. Teraz chcę być idiotą! Oczywiście, nie oznacza to, że mamy być irracjonalni, ale często tacy właśnie jesteśmy, tyle że ukrywamy to pod maską racjonalizmu. Rozsądek stał się chwytem marketingowym, stracił swoje podstawy humanistyczne. Zawsze, gdy o tym myślę, przypomina mi się fragment z „Elizabeth Costello” Coetzeego, opisujący eksperymenty Wolfganga Kohlera na małpach na Teneryfie. Np. ten, w którym Sułtan, jeden z najzdolniejszych szympansów, zmuszany jest do rozsądnego myślenia, bo tylko tak potwierdzi swoją wartość. Sułtan staje się człekokształtny, rozsądnie myślący, ale równocześnie zabija się w nim jego duszę. „Dopóki Sułtan myśli nieprawidłowo, dopóty głoduje. Głód jest tak silny, tak dojmujący, że zmusza zwierzę do prawidłowego rozumowania, a mianowicie do obmyślania, w jaki sposób dosięgnąć bananów. […] Za każdym razem Sułtan jest zmuszany do coraz mniej interesujących myśli. Nieubłagalnie popycha się go od czystej spekulacji (Dlaczego ten człowiek tak się zachowuje?) ku rozumowaniu bardziej prymitywnemu, praktycznemu, instrumentalnemu (Jak użyć tego, żeby zdobyć tamto?), a zatem zmusza się go do zaakceptowania siebie jako przede wszystkim organizmu motywowanego potrzebami, które muszą być zaspokojone. Chociaż cała jego historia, od czasu gdy jego matka została zastrzelona, a jego samego schwytano, poprzez podróż w klatce, aż po uwięzienie w obozie na wyspie i sadystyczne zabawy z pożywieniem, skłania go do zadawania pytań o sprawiedliwość świata i o miejsce tej kolonii karnej w owym świecie, ten starannie obmyślony psychologiczny reżim odciąga go od refleksji etycznej i metafizyki i popycha ku znacznie uboższym rejonom praktycznego rozumowania. I tak czy inaczej, kiedy cal po calu przedziera się przez ten labirynt przymusu, manipulacji i obłudy, musi sobie w końcu uświadomić, że nigdy nie ośmieli się zaniechać swych wysiłków, bo na jego barkach spoczywa odpowiedzialne zadanie reprezentowania małpiego gatunku. To, jak się spisze, może rozstrzygnąć o losie jego braci i sióstr”.

4. W takim razie – co oznacza odbieranie świata emocjami? Opłaca się być wrażliwym?

Dziwne pytanie. Jak inaczej można odbierać świat? Nasze zmysły są stricte powiązane z emocjami. Odbieranie świata inaczej niż emocjami musiałoby być niezmysłowe, co oczywiście byłoby absurdalne. Często wmawia się nam, że emocje są oznaką słabości, że świadczą o głupocie, więc trzeba je zagłuszyć. Problem nie polega na samych emocjach, tylko na tym, że emocjami można manipulować, co pokazały ostatnie wybory prezydencie w Stanach i w Polsce. Dla mnie jest to symptom tego, że ludziom przez lata właśnie odbierano możliwość kierowania się emocjami, bagatelizowano je, zabijano rozsądkiem. Emocji nigdy nie zlikwidujemy, możemy je wyprzeć, ale pewne jest, że wrócą i to ze zdwojoną siłą, często destrukcyjną, bo znajdzie się ktoś, kto te wyparte przez racjonalizm emocje wykorzysta. Głęboko wierzę, że gdyby nie wmawiano nam, że emocje są złe, nauczylibyśmy się je kontrolować, a tak sieją chaos zarówno w życiu każdego z nas, jak i na świecie.

Czy się opłaca być wrażliwym? Oczywiście, że nie. Choć osobiście uważam, że nie ma bardziej obrzydliwego słowa niż „opłaca się”. Pojęcie to stanowi źródło dzisiejszego zła.

15451234_10154639691048046_2016871695_n

5. Od jak dawna jesteś w podróży i jakie miejsca na Ziemi już zwiedziłeś?

Mniej więcej od dwóch i pół roku. Po pierwszym roku skończyła mi się kasa, więc musiałem popracować. Na 6 miesięcy zatrzymałem się w Stanach i pracowałem w cateringu, odkładając pieniądze na dalszą podróż. Jakie miejsca zwiedziłem? Różne. I piękne, i brzydkie. Zwiedziłem każdy kontynent oprócz Australii i Antarktydy. Najlepiej jednak czuję się w Azji.

6. Które miejsce zrobiło na tobie największe wrażenie i dlaczego?

Z tymi wrażeniami i miejscami podczas podróży bywa różnie. Często najlepiej czuję się w miejscach z pozoru niespektakularnych, nudnych, w których nic nie ma. Ale ja odnajduję w nich jakąś energię. Nazywam to efektem Al Hudajdy. Gdy kilka lat temu podróżowałem wraz moją siostrą cioteczną po Jemenie, z niewyjaśnionych przyczyn najdłużej zatrzymaliśmy się w miejscowości Al Hudajda. Nic tam nie było do oglądania poza targiem rybnym. Obskurne miasto. A jednak dla nas coś w sobie miało. Czuliśmy się tam wspaniale. Całymi dniami nic nie robiliśmy, tylko szlajaliśmy się po kafejkach i piliśmy obrzydliwą jemeńską kawę z kardamonem i goździkami, która jest tak słaba, że nie sposób jej odróżnić od herbaty. Było nam tam naprawdę cudownie. Właśnie takie miejsca robią na mnie największe wrażenie. Często zdarza mi się siedzieć w zadupiach zamiast zwiedzać światowej sławy zabytki. Zawsze wybiorę Kampot, małą mieścinę na południu Kambodży, zamiast Angkor Wat.

7. Opowiedz nam o swojej najciekawszej przygodzie w trakcie podróży.

Trudne pytanie, bo wiele ich było. To jak wybieranie ulubionej książki. Skupię się na ostatnich. Budowanie domów na północy Nepalu.

Jak się okazuje, budowanie domów na zboczach gór wcale nie jest tak łatwe, jak mogłoby się wydawać. Z kolei budowanie domów na zboczach gór tradycyjnymi metodami Szerpów z non stop zjaranymi Nepalczykami jest jeszcze trudniejsze. Wszystko zaczęło się od tego, że lama klasztoru buddyjskiego, w którym miałem uczyć angielskiego, rozchorował się poważnie, a właściwie umarł. Mój pobyt w klasztorze został bezterminowo odwołany. Lekko podłamany tym faktem poszedłem na piwo. W knajpie poznałem Prakasha, który podszedł do mnie z pytaniem, czy nie zechciałbym pojechać z nim i jego znajomymi budować domy na północy Nepalu dla rodzin, które straciły cały swój dobytek podczas trzęsienia ziemi. Zgodziłem się i kilka dni później jechałem busem do zabitej dechami wioski ok. 100 km. od Katmandu w okolicy Langtangu. Stolica Nepalu jakoś strasznie nie ucierpiała po trzęsieniu ziemi, owszem, gdzieniegdzie zobaczyć można jakąś ruinę lub pęknięcia à la Dorris Saledo, ale ogólnie miasto trzyma się całkiem nieźle. Dopiero po wyjeździe z Doliny Katmandu widać, jak bardzo poważny był ten kataklizm. Wioska, w której pracowałem, została zmieciona z powierzchni ziemi. Ci, których było stać, stosunkowo szybko odbudowali swoje domy, reszta zamieszkała w prowizorycznych chatkach z blachy lub po prostu dykty.

„Zdecydowaliśmy się pomóc tym najbardziej potrzebującym, tym, którzy na pewno sami nie odbudują domów”, opowiadał w drodze Prakash. Następnego dnia poznałem Radhike – dziewięćdziesięcioletnią kobietę, którą opuściła rodzina, Raju i Rama – dwóch niepełnosprawnych umysłowo braci i Vikrama, który stracił nogę podczas trzęsienia ziemi, przygnieciony głazem. To właśnie tym ludziom budowaliśmy domy. Zawsze chętniej angażuję się w małe projekty pomocy, organizowane właśnie przez takie osoby jak Prakash, które chałupniczymi metodami zdobywają kasę, organizują ekipę i po prostu jadą pomagać. Mieszkaliśmy w jednym z blaszaków na zboczu bardzo, bardzo stromej góry. Codziennie przez osiem godzin (z jedną przerwą na lunch) zapierdalaliśmy, kopiąc fundamenty, układając cegły lub nosząc pod górę kilogramy kamieni i piasku, tradycyjną metodą Szerpów, czyli używając wiklinowego kosza, opartego o plecy i umocowanego opaską na czole. Myślisz sobie: no nie, kurwa, nie dam rady. Dźwigasz pod górę na plecach ponad czterdzieści kilo piasku w koszu zawieszonym na czole (namlo). Ledwo wyrabiasz na tym zboczu bez tych kilogramów, to jest prawie pięćset metrów. Jest ślisko, wyboiście, stromo, zatrzymać się nie ma jak, jeśli zdejmiesz kosz, już go potem nie założysz, a oni czekają na ten piasek, by wyrobić cement, by skończyć budować dom. Patrzysz w górę, ile jeszcze zostało drogi. Cholera, nie rób tego. Patrzysz w dół – o kurwa, tego tym bardziej nie rób. Wyłączasz myślenie – nie ma innej opcji. Wszystko boli, dyszysz ze zmęczenia, ale idziesz – nie raz nie dwa, a dziesiątki razy. Po którymś razie jest łatwiej albo po prostu przestajesz już cokolwiek odczuwać. Potem kładziesz cegły i myślisz tylko o jednym: zbudowałeś dom dla kogoś, kto go potrzebował. Nie ma lepszego uczucia!

8. Czego najbardziej się boisz, będąc ciągle w drodze? Tego, że nigdy nie znajdziesz swojego miejsca, czy też tego, że właśnie je znajdziesz?

Ha! No właśnie. Dobre pytanie. Nie wiem, czy akurat strach jest tu trafnym określeniem, ale chyba obu opcji boję się podobnie. Tydzień temu jechałem do klasztoru buddyjskiego na północy Indii, w miejscowości Tawang, pomiędzy Butanem a Chinami. Prawie Tybet. Podczas podróży, która notabene była koszmarna (12 godzin w zatłoczonym jeepie na okropnie wyboistej drodze), miałem przeczucie, że znajdę w tym klasztorze lamę, który stanie się moim guru i każe mi zostać. Poczułem coś dziwnego. Coś pomiędzy lękiem a podnieceniem. Bardzo bowiem pragnąłem znaleźć guru w buddyzmie tybetańskim. Aby zrobić postęp w praktyce duchowej, w pewnym momencie trzeba znaleźć guru, który nie tylko stanie się twoim przewodnikiem i nauczycielem, ale również będzie stanowić coś w rodzaju kotwicy, domu. Nie jest to łatwe, bo guru nie wybiera się ot tak. Zarówno ty, jak i guru musicie poczuć to samo, czyli niesamowite przyciąganie, połączenie karmiczne, coś na kształt miłości od pierwszego wejrzenia. Jadąc do Tawang, z jednej strony liczyłem na to, że spotkam tam swojego guru, z drugiej nie wiedziałem, czy jestem na to gotowy. Nie znalazłem guru, nie znalazłem swojego miejsca i odetchnąłem z ulgą. Dzięki temu zrozumiałem, że nie jestem jeszcze gotów. Głęboko wierzę, że gdy będę gotów, znajdę to, czego szukam – czy to będzie guru, czy po prostu miejsce.

15451293_10154639695118046_414865018_n

9. Czy szukanie ma jakiś sens? Przypomina mi się przypowieść o dwóch siostrach, które razem weszły do lasu i szukały lwa. Najpierw spotkały jednak żyrafę. Starsza siostra stwierdziła, że żyrafa jednak w zupełności jej wystarcza i porzuciła poszukiwanie lwa. Młodsza zaś bez słowa odeszła w największą gęstwinę. A zatem? Wybierasz lwa czy żyrafę?

Oczywiście, że lwa, a raczej tygrysa. Czy to ma sens? Oczywiście, że nie. Przynajmniej nie w takim rozumieniu, do jakiego przywykliśmy w świecie zachodnim. To jak z pytaniem, czy się opłaca.

Boję się zniknąć. Codziennie gdzieś kawałek świata znika i boję się, że nie zdążę go doświadczyć i zniknę wraz z nim. Dlatego chyba wyruszyłem w tę podróż, by zapewnić sobie widzialność. Ale podróż pod tym względem bywa podchwytliwa, bo można wpaść w pułapkę. Nadal znikamy, lecz przez to, że tyle widzimy, tyle doświadczamy, wydaje nam się, że jest inaczej. Zakrywamy, a raczej zastępujemy te obszary nas samych, które stały się niewidzialne, pozorną widzialnością poprzez widzenie świata. Widziałem tak dużo, zwiedziłem tak wiele, że nie mogę być niewidzialny. Samo podróżowanie nie uczyni cię widzialnym, to byłoby zbyt proste. Ludzie często decydują się na podróż dlatego, że czują się nieciekawi, zagubieni w sobie, puści i wydaje im się, że podróż to zmieni, że ona w jakiś magiczny sposób ich wypełni, wzbogaci ich życie. Sądzą, że jeśli zobaczą Angkor Wat, przepłyną Jezioro Wiktorii czy zrobią trekking po górach Harzu, to wszystko załatwi. Sam tak na początku myślałem i nadal zdarza mi się tak myśleć, ale coraz rzadziej. Zrobiłem te wszystkie powyższe rzeczy, jednak wiem już, że to nie wystarczy, to nie zapewni mi widzialności. Na pewno wzbogaci, lecz samo oglądanie czy zaliczanie kolejnych miejsc nie spowoduje, że będę mniej znikał. Muszę przede wszystkim odkryć siebie samego. W szukaniu tym nie tyle chodzi o to, że mnie nie ma i muszę się stworzyć lub odbudować, ale o to, by zobaczyć samego siebie, bo z jakichś powodów zniknąłem, sam dla siebie stałem się niewidzialny. Na tym polega prawdziwa podróż, nie na wypełnianiu, lecz prześwietlaniu. Jak pisze Terzani: „A jednak z bliska obraz się urealnia i podróżny nareszcie zaczyna rozumieć: sens poszukiwania polega na przebytej drodze, nie na osiągnięciu celu. Podróżuje się, aby podróżować, nie zaś docierać do miejsca przeznaczenia”. Związane jest to w jakimś stopniu z akceptacją własnej śmiertelności, skończoności życia; z akceptacją tego absolutnego zniknięcia. Lęk przed byciem niewidzialnym jest echem świadomości, że kiedyś umrzemy. Praca nad sobą, w sensie szukania samego siebie, polega na pogodzeniu się ze świadomością swojej śmiertelności. Lęku przed śmiercią nie unikniemy, ale możemy go oswoić. W buddyzmie tybetańskim jest taka praktyka medytacyjna, która nazywa się tonglen. Metoda ta ma na celu kultywowanie nie-lęku, otwiera twoje serce i zaczynasz rozumieć, że lęk służy jedynie ochronie twoich najczulszych punktów. Gdy czujesz, że coś zagraża twojemu sercu, chronisz je poprzez lęk. Większość szkół buddyjskich uczy, jak żyć bez lęku, odpowiednio rozróżniać zagrożenia, które są realne, od tych należących do sfery fantazji; uczy z precyzją i łagodnością identyfikować ból i przyjemność bez osądzania. W ten sposób otwieramy się na świat, ale przede wszystkim otwieramy się na samych siebie. Praktyka tonglen jest rozszerzeniem tych idei, tyle że w ekstremalnym wariancie. Wymaga dużo odwagi, ale co ciekawe, dużo odwagi też daje. Celem jej jest obudzenie naszego serca, uczynienie go niezlęknionym, kultywowanie bodhicitty. Nie jest to tylko chwytliwy zwrot rodem z poradników amerykańskich dla sfrustrowanych gospodyń domowych, tylko coś bardzo konkretnego, dosłownie obudzenie naszego serca, któremu przez lęk pozwoliliśmy zasnąć. Trungpa Rinpoche powtarzał, że każdy chroni swoje serce, nakłada na nie różne warstwy ochronne, zbroje, bo to jest najwrażliwsza nasza część, najbardziej podatna na ból, na uszkodzenia. Problem w tym, że często nakładamy na siebie zbyt wiele warstw ochronnych, aż w końcu przestajemy cokolwiek czuć, choć wydajemy się sobie silni. Praktyka shamatha poprzez medytację uczy nas, jak rozpoznawać te warstwy ochronne, gdzie się znajdują, jak grube są, na czym polegają. Po czasie może prowadzić do zrozumienia, że więzimy nasze serca, i daje narzędzia, by je uwolnić. Jednym z takich narzędzi jest praktyka tonglen, która idzie o krok dalej, nie tylko bowiem identyfikuje źródła lęku, ale także zachęca do pozbycia się go i przyjęcia wszystkich tych rzeczy, przed którymi się chronimy. Wszystkie nierozwiązane konflikty, problemy, cierpienia, kompleksy, krzywdy, które ktoś tobie wyrządził lub ty komuś. Tradycyjnie bodhicitta jest porównywana do diamentu, który jest przykryty toną błota, nie rdzewieje, nie matowieje, nie psuje się, tylko czeka, aż pozbędziesz się tego mułu, by znowu mógł błyszczeć, aż go uwolnisz.

W tym sensie nie-lęk przypomina perłę uwięzioną przez smoka w wierszu „Hymn o Perle” Miłosza na podstawie apokryfów gnostyckich. Praktyka tonglen ogólnie polega na tym, że podczas wdechu zmuszasz się, by odczuwać cierpienie, ból, całe zło świata, następnie trzymasz to w sobie przez moment, przyglądasz się temu, przeżywasz to, po czym wydychasz, uwalniając te negatywne uczucia, i zmuszasz się do odczuwania radości, szczęścia, całego dobra świata – i temu też się przyglądasz, przeżywasz, po czym znowu uwalniasz i na nowo wdychasz ból. I tak w kółko. Najlepiej wychodzi, gdy pracujesz na konkretach, osobistych cierpieniach i radościach. Praktyka ta uczy współczucia, zarówno dla własnego bólu i szczęścia, jak i bólu i szczęścia innych. Poprzez dobrowolną zgodę na przeżywanie tych złych i dobrych rzeczy związanych z własnym życiem i życiem innych ludzi, traktowanie ich na równi, nie poświęcanie ani jednemu, ani drugiemu więcej uwagi, zaakceptowanie ich, wdychanie (przyjmowanie) i wydychanie (dzielenie się) pozbywasz się lęku, budzisz swoje serce, stając się prawdziwym niezlęknionym wojownikiem.

Już zawsze będziesz szukał tygrysów i nie godził się na żyrafy. Wdech i wydech. Wdech i wydech. Tonglen. Chcę żyć, nie chcę zniknąć. Wiem, że umrę i że zniknę. Patrzę na mój tatuaż na lewym ramieniu. Wiersz Williama Blake’a „Tygrys”. Zrobiony w Katmandu, w studiu, które zostało zniszczone podczas trzęsienia ziemi, które zniknęło. Ogarnia mnie lęk. Wdech i wydech. I nagle spokój, ten ślad nie zniknie, a podróż musi trwać.

Tygrysie, błysku w gąszczach mroku:
Jakiemuż nieziemskiemu oku
Przyśniło się, że noc rozświetli
Skupiona groza twej symetrii?

Jakaż to otchłań nieb odległa
Ogień w źrenicach twych zażegła?
Czyje to skrzydła, czyje dłonie
Wznieciły to, co w tobie płonie?

Skąd prężna krew, co życie wwierca
W skręcony supeł twego serca?
Czemu w nim straszne tętno bije?
Czyje w tym moce? kunszty czyje?

Jakim to młotem kuł zajadle
Twój mózg, na jakim kładł kowadle
Z jakich palenisk go wyjmował
Cęgami wszechpotężny kowal?

Gdy rój gwiazd ciskał swe włócznie
Na ziemię, łzami wilżąc jutrznię,
Czy się swym dziełem Ten nie strwożył,
Kto Jagnię, lecz i ciebie stworzył

Tygrysie, błysku w gąszczach mroku:
W jakim to nieśmiertelnym oku
Śmiał wszcząć się sen, że noc rozświetli
Skupiona groza twej symetrii?

(tłum. Stanisław Barańczak)

15451320_10154639727718046_1795083256_n

10. Myślałeś kiedyś o napisaniu książki o swoich podróżach?

Zawsze coś tam piszę. Nie zależy mi jednak na zostaniu męską wersją Beaty Pawlikowskiej. Choć nigdy nie wiadomo. Na razie chciałbym skończyć powieść, którą zacząłem pisać kilka miesięcy temu.

11. Czego możemy Ci jeszcze życzyć w przyszłości?

Żebym w następnym wcieleniu wrócił jako człowiek.

Rozmawiała: Magdalena Pioruńska

About the author
Magdalena Pioruńska
twórca i redaktor naczelna Szuflady, prezes Fundacji Szuflada. Koordynatorka paru literackich projektów w Opolu w tym Festiwalu Natchnienia, antologii magicznych opowiadań o Opolu, odpowiadała za blok literacki przy festiwalu Dni Fantastyki we Wrocławiu. Z wykształcenia politolog, dziennikarka, anglistka i literaturoznawczyni. Absolwentka Studium Literacko- Artystycznego na Uniwersytecie Jagiellońskim. Dotąd wydała książkę poświęconą rozpadowi Jugosławii, zbiór opowiadań fantasy "Opowieści z Zoa", a także jej tekst pojawił się w antologii fantasy: "Dziedzictwo gwiazd". Autorka powieści "Twierdza Kimerydu". W życiu wyznaje dwie proste prawdy: "Nikt ani nic poza Tobą samym nie może sprawić byś był szczęśliwy albo nieszczęśliwy" oraz "Wolność to stan umysłu."

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *