Wywiad: Piotr Kamiński

Piotr Kamiński (ur. 1949) – krytyk muzyczny i dziennikarz (Polskie Radio, RFI, France-Musique, laureat Złotego Mikrofonu 2009), autor największego polskiego i francuskiego przewodnika operowego Tysiąc i jedna opera (PWM 2008, wyd. franc. Fayard 2003, nagroda im. W. Bogusławskiego za najlepszą książkę teatralną roku 2008). Tłumacz m.in. S. Becketta, R. Chandlera i J. Geneta, a także poezji W. Szymborskiej na język francuski. Od lat współpracuje jako doradca artystyczny z wybitnymi twórcami teatru i filmu. Jego przekłady Szekspira były podstawą inscenizacji w Teatrze Narodowym (Ryszard II, 2004), w Teatrze im. Juliusza Słowackiego w Krakowie (Wyobraźcie sobie…, 2009) oraz w Teatrze Polskim w Warszawie (Wieczór Trzech Króli, 2011). Na zamówienie Teatru Polskiego w Warszawie przygotował też nową edycję Cyda P. Corneille’a, odświeżając liczący 350 lat przekład J.A. Morsztyna (2011). Nagrodzony francuskim Orderem Sztuki i Literatury (1997).

M.P.: Co jest najtrudniejsze w przekładaniu sztuk teatralnych, które zna i wielbi cała współczesna Europa?

3447635-william-szekspir-300-227

P.K.: Czy aby na pewno zna, czy aby na pewno wielbi i czy cała współczesna Europa? Patrząc na współczesną scenę teatralną, widzę coraz więcej przypadków, które przeczą temu przekonaniu, spektakle, których twórcy nie zdają się bynajmniej wielbić Szekspira, skoro na wzór siedemnasto– i osiemnastowiecznych adaptatorów przykrawają go na własną miarę, jeżeli nie zgoła szatkują i miksują z inną, literacką i muzyczną substancją. Szekspir taki, jaki jest, najwyraźniej ich nie interesuje. Nie zadają mu pytań, ale wkładają w usta gotowe odpowiedzi, zazwyczaj grubo ciosane i posłuszne ideologicznym stereotypom. Odbija się to potem, rzecz prosta, na kształcie ich przedstawień. Ogólnie rzecz biorąc – otwierają Szekspira (i nie tylko Szekspira) nie po to, żeby mu służyć, ale, żeby się nim „posłużyć”, który to czasownik powraca dzisiaj uporczywie. Kiedyś im to przejdzie, tu jednak kryje się odpowiedź na Pani pytanie: być może szczególną trudność w tłumaczeniu tych genialnych tekstów stwarza taka właśnie chwila w ich odbiorze, gdzie coraz mniej interesują one ludzi, dla których są przeznaczone, a nasza – wspólna z panią Anną Ceterą – maniacka pieczołowitość w ich przekładaniu na inny język, dbałość o zachowanie całego ich bogactwa i wieloznaczności, budzi co najmniej zdumienie. Nie przypadkiem w wywiadach, których przy tej okazji udzielamy, tak często pada pytanie: po co?

Ale jest jeszcze inna, przyjemniejsza odpowiedź: najtrudniej jest zapomnieć, że to takie strasznie trudne. Potem jest już łatwiej.

M.P.: Jaki jest pana stosunek do Szekspira? Czy to wieloletnia odwzajemniona miłość, czy też chłodne, tymczasowe zauroczenie związane z pracą tłumacza?

makbetP.K.: Kto wie, czy istotnie to nie miłość odwzajemniona i czy nie byliśmy sobie przeznaczeni. Pierwsze, powojenne wydanie przez PIW tzw. „kanonu”, czyli przekładów Paszkowskiego, Ulricha i Koźmiana, ukazało się z początku lat 60. Miałem wtedy jakieś 12–13 lat. Wymusiłem prezent na mojej biednej Mamie i – choć nie przeczytałem wtedy bodaj żadnej sztuki od początku do końca – kartkowałem te sześć tomów nieustannie i niektórych fragmentów nauczyłem się wtedy na pamięć. Szekspira i Mozarta odkryłem właściwie jednocześnie, pod koniec szkoły podstawowej, podobnie jak paru innych moich starych przyjaciół, takich jak Fredro, czy Haendel. I jest to istotnie miłość odwzajemniona, bo mam zawsze poczucie, że wszyscy ci panowie pisali specjalnie dla mnie, na moje osobiste zamówienie. Myślę zresztą, że wielu z nas ma takie stosunki z wielkoludami: należą do najbliższej rodziny i łatwiej się z nimi dogadać, niż z niejednym wujkiem o podejrzanych poglądach…

M.P.: Dotąd przetłumaczył Pan aż trzy sztuki Szekspira: Makbeta, Wieczór Trzech Króli oraz Burzę. Która z tych sztuk sprawiła Panu największą trudność i dlaczego?

P.K.: Jest jeszcze mój pierwszy przekład, Ryszard II, który był grany w Teatrze Narodowym w roku 2004 i wyszedł w Wydawnictwach UW pięć lat później. To sztuka w Polsce znana słabo (sześć inscenizacji po wojnie – choć spektakl i rola Holoubka z Narodowego w roku 1964 przeszły do historii polskiego teatru), tymczasem w krajach anglosaskich umieją ją na pamięć na równi z Hamletem. Gotowe są też Antoniusz i Kleopatra i Miarka za miarkę, a teraz pracuję nad kolejnym tekstem. Żadna z tych sztuk nie była trudniejsza od pozostałych, każda jest inna, każda stwarza innego rodzaju problemy.

M.P.: Czy ma Pan swoich ulubionych szekspirowskich bohaterów? Jeśli tak, to których?

P.K.: Mam oczywiście swoich faworytów, choć siedzą oni w sztukach rzadziej w Polsce grywanych, na przykład bohaterów genialnej tetralogii historycznej: właśnie Ryszarda II, księcia Hala, późniejszego Henryka V i jego kompana Falstaffa. Kocham też Antoniusza i Kleopatrę, najpiękniejszą parę kochanków w całym Szekspirze, niemłodych, śmiesznych, nieobliczalnych, wzruszających, nieprzytomnie zakochanych. Jest w nich zarazem ironia i dystans dorosłego wieku, i panika, zrodzona z poczucia, że czas pędzi. Dwie olśniewające role i cudowny tekst, który powojenny teatr polski omija po dziś dzień szerokim kołem: sześć inscenizacji po wojnie, z czego w Warszawie tylko jedna i to w niekorzystnych okolicznościach. Ilu wielkich aktorów mogło było tu błysnąć – i nie błysnęło!

M.P.: Przed Panem tłumaczenia Szekspira podjęli się min. Stanisław Barańczak czy Czesław Jastrzębiec- Kozłowski. Czy w trakcie tłumaczenia sugerował się Pan ich przekładem? Nie boi się Pan porównań?

wieczorP.K.: Polscy tłumacze Szekspira liczą się w dziesiątki, pani Anna Cetera zna ich wszystkich doskonale. Oczywiście, że się boję takich porównań, choć przyznam, że niektórych bardziej, niż innych. Niektórych wręcz unikam, żeby nie ulec wpływom, albo nie dać się sparaliżować jakiemuś świetnemu rozwiązaniu. Na szczęście, kiedy do nich zaglądam ex post, zawsze się okazuje, że poszliśmy zupełnie innymi tropami. Generalnie jednak wszystkich odpowiedzi szukam w oryginale, choć uważam, że niektóre, klasyczne i szczególnie udane pomysły należy przejmować bez kompleksów. Nie ma co stawać na głowie, żeby coś zrobić inaczej – tylko po to, żeby było inaczej.

M.P.: Dlaczego warto jeszcze raz tłumaczyć sztuki, które wcześniej doczekały się wielu innych przekładów?

P.K.: Zwykle używam tutaj skojarzenia z muzyką, mówiąc o dziesiątkach wielkich pianistów, którzy od półtora wieku lat grają te same utwory Chopina. Równie dobrze jednak można by zapytać aktora, po co sięga po Hamleta, skoro przed nim grali go wszyscy najwięksi koledzy. W obu wypadkach odpowiedź jest ta sama: mazurek Chopina i Hamlet Szekspira „składają” się z tych wszystkich interpretacji, żadna bowiem nie zawiera ich w całości, żadna, nawet najgenialniejsza i najbardziej odkrywcza, nie wyczerpuje sprawy. Taka jest właśnie nieuchwytna i rozmigotana natura arcydzieła. Tłumacz jest w podobnej sytuacji: udziela kolejnej, nowej odpowiedzi na pytania, na które inni już wielokrotnie odpowiadali. Oryginalny Hamlet Szekspira jest jeden, Hamlet polski składa się ze wszystkich istniejących przekładów.

M.P.: Czego nauczyło Pana tłumaczenie Szekspira? Czy znalazł Pan także coś uniwersalnego dla siebie w dotąd przełożonych przez Pana sztukach?

P.K.: Nieustannie uczymy się od Szekspira, Mozarta, czy im podobnych olbrzymów –  oczywiście, jeżeli tylko tego chcemy. Gdyby nie było w nich prawd uniwersalnych, to przecież nie wracalibyśmy do nich wciąż od nowa. Odpowiedzieć zaś mogę na dwa sposoby: tłumaczenie Szekspira uczy mnie nieustannie… tłumaczenia Szekspira. Aż mnie swędzi, żeby wracać do pierwszych przekładów i przerabiać, przerabiać… Poza tym zaś tłumacząc te teksty, które znam bardzo dobrze od lat, poznawszy je najpierw po polsku, w różnych przekładach, a potem w oryginale, znacznie lepiej je zrozumiałem. Zupełnie inaczej postrzega się jakieś słowo, gdy trzeba mu znaleźć odpowiednik w innym języku, i to jeszcze odpowiednik składający się ze ściśle określonej liczby sylab! Dopiero wtedy drapiemy się w głowę: co to dokładnie znaczy, co „poeta chciał przez to…”, jaki jest stosunek tego słowa do sąsiednich słów, albo słów, które padły trzy akty wcześniej, albo co to nam mówi o postaci akurat w tym momencie jej teatralnego żywota. I wtedy mnóstwo rzeczy się odsłania.

M.P.: Czy w dzisiejszych, szybkich czasach przekaz zawarty w dziełach Szekspira jest nadal aktualny?

burzaP.K.: Odpowiedź jest… na teatralnych afiszach. Wszyscy wszędzie grają Szekspira. W ciągu najbliższych kilku lat, przed świątecznym rokiem 2016, można się spodziewać lawiny tych inscenizacji. Nawet ci, którzy się Szekspirem jedynie „posługują”, posługują się przecież… jego nazwiskiem, umieszczając je na afiszu w obawie, że gdyby przyznali się do własnego autorstwa, skutki dałyby znać o sobie w kasie. Szekspir to „marka”, która się sprzedaje. Tam zaś, gdzie się naprawdę gra Szekspira – a grać go można na tysiąc sposobów, jak Chopina na fortepianie – stoją tłumy w kolejkach. Do uprzykrzenia cytuję przykład londyńskiego Globu, teatru na świeżym powietrzu, odtworzonego wedle wzorów szekspirowskich, który gra od piętnastu letnich sezonów przy kompletach, a teraz buduje drugi teatr „zimowy”, pod dachem, i będzie grał przez 12 miesięcy w roku. Chyba można zaryzykować przypuszczenie, że ludzie, którzy przez kilka godzin, czasem w ulewnym deszczu, stoją i słuchają szekspirowskiego słowa, przejmując się losami jego bohaterów – nigdzie się nie śpieszą. Może właśnie dlatego tu przyszli? Żeby zatrzymać się w biegu, przeżyć coś i pomyśleć.

M.P.: Jakie są Pana plany na przyszłość? Czy będzie Pan tłumaczył kolejną sztukę? Jeśli tak, to czy zdradzi nam Pan którą?

P.K.:Ponieważ jestem przesądny, nie przyznam się do tytułu, nad którym teraz pracuję – bo zapeszę i nie skończę. Jeśli się uda, premiera odbędzie się w przyszłym sezonie w dużym, poważnym teatrze. Są już następne zamówienia z teatrów, w serii zaś ukażą się niebawem dwa kolejne, wspomniane teksty, Antoniusz i Miarka.

M.P.: Co najbardziej podoba się Panu w pracy tłumacza, że wybrał go Pan jako swój zawód? Dlaczego nie pisanie?

P.K.: Jeżeli mówi Pani o tzw. literaturze pięknej, to na to ostatnie pytanie odpowiedź jest szalenie prosta: bo nie umiem. Nie każdy pianista, czy dyrygent, musi zaraz być kompozytorem. Biała kartka zawsze mnie zresztą przerażała; nie pomogła tu nawet moja książka o operze, gdzie zaczerniłem ich setki. Natomiast kiedy stoi przede mną otwarty oryginał cudzego utworu w znanym mi języku – czuję się komfortowo. Bardzo mi odpowiada rola totumfackiego wielkich autorów. Szekspir odwalił całą czarną robotę, mnie została tylko przyjemność: wolno mi pisać jego sztuki swoimi słowami.

M.P.: Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiała: Magdalena Pioruńska

About the author
Magdalena Pioruńska
twórca i redaktor naczelna Szuflady, prezes Fundacji Szuflada. Koordynatorka paru literackich projektów w Opolu w tym Festiwalu Natchnienia, antologii magicznych opowiadań o Opolu, odpowiadała za blok literacki przy festiwalu Dni Fantastyki we Wrocławiu. Z wykształcenia politolog, dziennikarka, anglistka i literaturoznawczyni. Absolwentka Studium Literacko- Artystycznego na Uniwersytecie Jagiellońskim. Dotąd wydała książkę poświęconą rozpadowi Jugosławii, zbiór opowiadań fantasy "Opowieści z Zoa", a także jej tekst pojawił się w antologii fantasy: "Dziedzictwo gwiazd". Autorka powieści "Twierdza Kimerydu". W życiu wyznaje dwie proste prawdy: "Nikt ani nic poza Tobą samym nie może sprawić byś był szczęśliwy albo nieszczęśliwy" oraz "Wolność to stan umysłu."

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *