Wszyscy czytają Sienkiewicza, czyli laserem i dżojstikiem

1Rok 2647 był to dziwny rok, w którym rozmaite znaki w telewizji i internecie zwiastowały jakoweś usterki i nadzwyczajne zdarzenia.
Współcześni dziennikarze wspominają, że z wiosny insektory w niesłychanej ilości wyroiły się z Dzikich Witryn i zniszczyły programy i komputery, co było przepowiednią ataków crackerskich. Latem zdarzyło się wielkie zawieszenie serwera, a wkrótce potem martwy piksel pojawił się na ekranach.
Nareszcie łącza stały się tak szybkie, że najstarsi informatycy nie pamiętali podobnych. W południowych województwach awarie nie dotknęły wcale światłowodów, które zasilane każdego ranka dodatkowymi źródłami energii wyskakiwały prawie z łożysk. Padały często strony. Internet rozmulił się i zamienił w jedno bagno, serwer zaś w południe rozgrzewał się tak mocno, że – dziw nad dziwy! – na Dzikich Witrynach pojawiły się, na marginesach wprawdzie, zasady poprawnej polszczyzny.
Tymczasem na Dzikich Witrynach nie działo się nic nadzwyczajnego i nie było innych walk i potyczek, jak te, które się odprawiały tam zwykle, a o których wiedzieli tylko phishingowcy, pharmingowcy, policjanci do walki z przestępczością cybernetyczną i zwykli zboczeńcy.
Bo takie to już były te Dzikie Witryny. Ile tam walk stoczono, ilu graczy legło, nikt nie zliczył, nikt nie spamiętał, a każdy, kto ujrzał wiry na monitorze w jednym miejscu kołujące, to wiedział, że tam spalone modemy lub kości RAM uszkodzone leżą… Człek prawem ścigan chronił się w dzikie ostępy internetu, gracz zapalony przygód tam szukał, hakerzyk otwartych portów nieświadomych, dowcipnisie niezabezpieczonych stron rządowych, a ABW czegoś na redaktorów „Wprost”. Internet był pusty i pełny zarazem, cichy i groźny, spokojny i pełen zasadzek, dziki od Dzikich Witryn, ale i od dzikich dusz.
Czasem też napełniał go wielki e-sport. Wówczas płynęły po nim jak elektrofale czambuły zawodowców koreańskich, grupy amerykańskie, to drużyny polskie lub rosyjskie; nocami buczenie coolerów wtórowało wyciom płyt graficznych, głos z głośników wysokotonowych i subwooferów leciał aż do orbity okołoziemskiej i dalej ku oceanowi mrocznej przestrzeni.
Wszelako zimy owej w internecie było ciszej niż zwykle. W chwili gdy rozpoczyna się opowiadanie nasze, serwer zwalniał właśnie, a czerwonawe jego elektropromienie rozświecały okolicę pustą zupełnie. Monitory były już ciemne, a potem i internet z wolna mroczył się coraz bardziej. Wygaszacze włączyły się na pulpitach, a wraz z nimi nastała godzina duchów. Czuwający w gildiach zawodnicy opowiadali sobie w owych czasach, że nocami wstają w Dzikich Witrynach cienie poległych, którzy zeszli tam nagłą śmiercią i odprawują swoje korowody. Między nimi trafiały się rootkity, które goniły za grającymi wyjąc. Wprawne ucho z daleka już rozeznawało wycie rootkita od rannego systemu. Widywano również całe wojska trojanów, które czasem przybliżały się tak do gildii, że straże grały larum. Zapowiadało to zwykle wielki e-sport.
Skoro więc wygaszacze włączyły się na pulpitach, nie było w tym nic dziwnego, że zaraz koło opustoszałej gildii pojawił się trojan jakiś czy gracz. Blask myszki łypnął właśnie nieśmiało i obielił pustkę monitora. Wtem niżej na ekranie ukazały się inne jakieś nocne istoty. Przelatujące chmurki wygaszacza przesłaniały co chwila blask myszki, więc owa postać to wybłyskiwała z cienia, to znowu gasła. Chwilami nikła zupełnie i zdawała się topnieć w cieniu. W jej ruchach było coś przerażającego, jak w całym tym internecie, tak spokojnym na pozór. W bladym świetle urządzenia wskazującego było widać jego sylwetkę poruszającą się po wygaszaczu.
Nagle dał się słyszeć przeraźliwy świst. Zmieszane głosy poczęły wrzeszczeć przeraźliwie: „Uwaga! Za tobą! Jeszcze nie! Tam jest! Ognia!” Rozległ się huk laserów, czerwone światła rozdarły ciemności monitora. Wycie wentylatorów zmieszało się ze stukaniem klawiszy. Nowi jacyś gracze wyłonili się z internetu. Rzekłbyś: burza zawrzała nagle w tej cichej, złowrogiej gildii. Potem jęki procesorów zawtórowały wrzaskom strasznym, wreszcie ucichło wszystko: walka była skończona.
Widocznie rozgrywała się jedna ze zwykłych scen w Dzikich Witrynach.
Gracze zgrupowali się przy swoich komputerach, niektórzy wypuścili dżojstiki z dłoni, przypatrując się czemuś pilnie.
Wtem w ciemnościach ozwał się silny i rozkazujący głos:
– Hej tam! Włączyć monitory!
Wnet ekrany rozbłysły silnym światłem i oświeciły wyraźnie kilkunastu graczy pochylonych nad monitorami, na których widniała jakaś leżąca postać.
Byli to członkowie klanu Couter Strike. Z tych jeden, siedzący w wysokim fotelu, zdawał się reszcie przywodzić. Pochylił się nad swoim monitorem i spytał:
– A co, grafiku? Żyje czy nie żyje?
– Żyje, panie lokalny adminie, ale obraz mu drży, sniffer go zaatakował.
– Co zacz jest?
– Nie Rosjanin, znaczny ktoś.
– To i Głównemu Administratorowi dziękować.
Tu lokalny admin popatrzył uważniej na leżącego gracza.
– Coś jakby technik informatyk – rzekł.
– I pamięć RAM u niego zacna, jak lepszej u samego „Fatality” nie znaleźć – odpowiedział grafik. – A ot, tam ją trzyma.
Lokalny spojrzał i pulpit mu się rozjaśnił. Komputer rzeczywiście miał imponującą pamięć RAM, która pulsując i migocząc niecierpliwie czekała na użycie.
– Ale RAM, panie lokalny adminie, będzie nasza? – wtrącił tonem pytania grafik.
– A ty, psiawiaro, chciałbyś internaucie RAM-ów odjąć?
– Bo zdobyczne…
Dalszą rozmowę przerwało silniejsze miganie obrazu w ekranie monitora zawirusowanego gracza.
– Przesłać mu antywirusa e-mailem – rzekł pan lokalny admin – firewall wyłączyć.
Gracze skoczyli co żywo. Jedni najnowsze patche i uaktualnienia słać mu zaczęli, drudzy ruszyli pliki skanować, inni radzili defragmentację dysku albo i całkowitą reinstalację systemu. Zawirusowany gracz począł z wolna przychodzić do siebie. Przez czas jakiś wodził drżącą strzałką po obcych, badając ich pulpity; następnie usiłował podnieść system. Gracz, który poprzednio rozmawiał z lokalnym adminem, pomógł uruchomić go w trybie awaryjnym. Pulpit jego był jeszcze nieuporządkowany, a ustawienia domyślne. Na koniec głosem przyduszonym wykrztusił pierwszy wyraz:
– Mocy!
Podano mu antywirusa, który instalował i instalował, co mu widocznie dobrze zrobiło, bo załadowawszy ostatni pakiet bazy wirusów, czystszym już głosem spytał:
– W czyim jestem klanie?
Lokalny admin włączył mikrofon i rzekł:
– W klanie tych, co waści salwowali.
– Przeto nie waszmościowie sniffera mi zaaplikowali?
– Mosanie, nasza rzecz dżojstik, nie wirusy. Krzywdzisz waść dobrych zawodników podejrzeniem. Zarazili cię jakowyś hakerzykowie udający Koreańczyków, których adresy IP jeśliś ciekaw, oglądać możesz, bo w tym oto folderze leżą skompresowane jak JPEGi.
To mówiąc, wskazał strzałką na kilka plików wyszczególnionych w folderze kwarantanny.
A nieznajomy na to:
– To pozwólcie mi spocząć.
Włączono mu relaksacyjną muzykę i uruchomiono łatwą gierkę zręcznościową, przy której siadł i pogrążył się w milczeniu.
Był to gracz w sile wieku, średnich umiejętności, dużego refleksu i sporej szybkości łączy. Pulpit jego kolorowy zwiastował odwagę i dumę. Było w nim coś pociągającego i odpychającego zarazem – powaga programisty ożeniona z żywiołowością amatora.
Posiedziawszy nieco przy „Arkanoidzie”, przerwał i nad wszelkie spodziewanie, zamiast dziękować, zaczął adresy IP hakerzyków oglądać.
– Prostak! – mruknął lokalny admin.
Nieznajomy tymczasem przypatrywał się uważnie każdemu pulpitowi, klikając w różne foldery i ikony, szukając mimowolnie firewalla, którego widocznie chciał włączyć.
Nie spodobała się młodemu adminowi ta powaga w graczu odciętym przed chwilą od ataku sniffera, więc rzekł z przekąsem:
– Rzekłby kto, że waść znajomych szukasz między owymi hakerzykami albo że lajkujecie się nawzajem.
Nieznajomy odparł z powagą:
– I nie mylisz się waść, i mylisz: nie mylisz się, bom szukał znajomych, a mylisz się, bo to nie hakerzykowie, jeno pracownicy firmy mego sąsiada.
– Tedy widocznie nie od jednego dostawcy internet zaopatrujecie.
Dziwne jakieś mignięcie przeleciało po cienkim monitorze LCD nieznajomego.
– I w tym się waść nie mylisz – mruknął przez głośnik.
Po chwili dodał głośniej:
– Ale wybacz waszmość pan, żem mu naprzód powinnej nie złożył dzięki za  skuteczne skanowanie systemu, które mnie od tak nagłej śmierci wybawiło.
To rzekłszy wysłał lokalnemu adminowi uśmiechniętego emotikona.
Ale butny młodzieniec nie nacisnął żadnego klawisza i nie spieszył z wysłaniem swojego; natomiast rzekł:
– Chciałbym naprzód wiedzieć, jeżeli z członkiem gildii mam sprawę, bo chociaż o tym nie wątpię, jednakże bezimiennych podzięków przyjmować mi się nie godzi.
– Widzę w waszmości prawdziwie bossowską fantazję – i słusznie mówisz. Powinienem był zacząć od loginu mój dyskurs i moją podziękę: jestem Paweł „Neo” z klanu Mortal Combat.
– A ja Marcin „Switch” herbu Counter Strike.
W sławnym klanie waść grasz. Przyjm teraz mojego emotikona.
Lokalny admin nie wahał się dłużej i udostępnił mu swoje otoczenie sieciowe. Szum wymienianych plików P2P jął właśnie rozchodzić się od routera, łechcąc uszy i połączenia lokalne. Jeden z „dublerów” wyodrębnił je z maski podsieci i podał w specjalnym folderze. Poczęli uaktualniać, a gdy przysłano spory plik hiphopowej muzy, wnet zawiązała się żywa rozmowa.
– Oby nam się szczęśliwie wylogować udało! – rzekł pan „Switch”.
– To waszmość wylogowujesz się? Skądże, proszę? – spytał „Neo”.
– Z dalekiej sieci, bo z amerykańskiej.
– A cóżeś, waszmość, tam robił? Czatowałeś?
– Nie, mości zawodniku; twittowałem z samym „Fatality”.
”Neo” zaciekawiony nastawił ostrość monitora.
– Ano to, proszę, w piękną waść wszedłeś komitywę! I o czymże z „Fatality” twittowałeś?
Lokalny admin popatrzył bystro na towarzysza.
– Mości zawodniku – rzekł – zaglądałeś na pulpity hakerzykom, którzy ci sniffera zaaplikowali – to twoja sprawa; ale o czym z „Fatality” pisałem, to nie twoja, jeno moja.
– Dziwiłem się przed chwilą – odparł chytrze „Neo” – że  jegomość Główny Administrator tak młodego zawodnika lokalnym adminem obrał, ale po waścinej odpowiedzi już się nie dziwię, bo widzę, żeś młody laty, ale stary eksperiencją i rozumem.
Lokalny admin połknął gładko pochlebne słówko, podkręcił nieco procesor i pytał:
– I któż to na jegomości tak nastaje?
– Długo by gadać. Sąsiad to zły, mości lokalny adminie, który modemy mi zniszczył, przepustowość łączy blokuje – i ot – widziałeś waść, tu jeszcze na moje porty nastawał i snifferami szczuł.
– A to waść programów antyszpiegowskich nie używasz?
W kolorowym monitorze „Neo” zabłysła złość, pulpit jego zaświecił posępnie i gracz odrzekł z wolna a dobitnie:
– Używam, i tak mi dopomóż Główny Administratorze, jako innych wersji firmware’u kupować nie będę.
Pan „Switch” długo deliberował. Klikało mu w karcie sieciowej, że to może jaki potężny „perl hacker”, który wyrokiem ścigan, chronił się w Dzikie Witryny – to znów, że to „script kiddie”, ale to ostatnie nie było prawdopodobne. I oprogramowanie, i filtrowanie MAC tego człowieka pokazywały co innego. Zgoła więc admin nie wiedział, czego się trzymać, miał się tylko na baczności, a tymczasem „Neo” kazał sobie połączenie szyfrowane rozłączyć.
– Mości adminie – rzekł – komu w drogę, temu szybkie łącze. Pozwólże wysłać sobie raz jeszcze uśmiechniętego emotikona. Oby Główny Administrator pozwolił mi odpłacić ci równą usługą!
– Nie wiedziałem, kogo ratuję, przetom i na wdzięczność nie zasłużył.
– Modestia to twoja tak mówi, która jest szybkości procesora równa. Przyjmijże ode mnie ten program.
Lokalny admin zmarszczył się i cofnął edycję, mierząc oczyma pulpit „Neo”, ten zaś mówił dalej z ojcowską niemal powagą w głosie i postawie:
– Spojrzyj jeno. Nie bogactwo tego programu, ale inne cnoty ci zalecam. Za młodych jeszcze lat w linuxowskiej niewoli będąc, dostałem go w wersji testowej od pewnego kodera, który defragmentacji dysków dokonywał. W tej aplikacji zamknięty jest kurz z komnat Billa Gatesa. Takiego daru odmawiać się nie godzi, choćby i z osądzonych laptopów pochodził.
Lokalny admin zainstalował program machinalnie, tak był zdumiały słowami tego dziwnego męża.
A ten zapatrzył się w dal internetową, ciemną.
Potem odwrócił się z wolna i uruchomił zamykanie systemu.
– W drogę! W drogę! … Bywaj zdrów, druhu graczu! – rzekł do admina. – Czasy teraz takie, że brat bratu nie ufa, przeto i nie wiesz, kogoś ocalił, bom ci loginu swego nie powiedział.
– Więc waść nie „Neo”?
– To program mój…
– A login?
– Kevin David Mitnick.
To rzekłszy, nacisnął „enter” i zniknął z sieci.
About the author
Roman Pastuszuk
Obserwator i kontestator, autor wierszy i opowiadań, miłośnik książek, muzyki filmowej i yerba mate.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *