Wstęp – przegródka z Małą Literaturą: Bałkany

Małe literatury – określenie trąci zakurzonym akademickiem kolonializmem, który dawno odesłaliśmy do lamusa. Żyjemy wszak w epoce parad równości.
Oficjalnie: małe (w wersji bardziej wyważonej mniejsze) – bo posługujące się językiem o niewielkim zasięgu terytorialnym, bo tworzone przez małe (liczebnie) narody. W domyśle: nieprzekładane nieczytane, marginalne, wtórne. Chorwacka, Serbska, bułgarska, rumuńska, macedońska, czarnogórska, słowacka…

Małe literatury – określenie niemodne i niepoprawne politycznie, bo absolutyzujące perspektywę zewnętrzną. Zaraz, zaraz – przerwie dociekliwy użytkownik wyszukiwarki – jakiś tubylec także używa tego terminu: „Mała literatura nie zasługuje na gest wielkiego buntu”. To Dubravka Ugrešić. Kula w płot: emigrantka Ugrešić już dawno tubylcem nie jest, a polityczna niepoprawność względem własnej ojczyzny Chorwacji to obowiązkowa przyprawa w jej literackiej kuchni.

Przyznaję, lubię określenie małe literatury – to termin ze świata tomistycznego, w którym literatury wspinają się po drabinie bytów, przeskakując czasami po dwa szczeble – jak w przypadku dziewiętnastowiecznego odrodzenia Słowian bałkańskich. Smakosze, zwróćcie uwagę: dziewiętnastowieczne odrodzenie. Ileż w tym świeżości i perwersji! To jak emancypantka Zosia grająca Tadeuszowi na lutni Orszulki, jeśli jesteście w stanie taki ideał estetyczny sobie odmalować. Albo jak przeskok o trzy poziomy w Civilization. Panie Sidzie Meierze – takie rzeczy tylko w małej literaturze!

Po pierwsze małe. Po drugie –  nie do czytania.

Studentka jednej z „małych filologii” zadała mi niedawno pytanie, dlaczego spis lektur nie dostarcza żadnej przyjemności i dlaczego ktoś każe jej nazywać wybitnymi dziełami wytwory, które nie spełniłyby nawet kryteriów amerykańskiego podręcznika do pisania powieści. Właśnie takie pytania budzą o czwartej nad ranem zlanych zimnym potem filologów małych literatur.

Przyjemność z lektury? Niejeden czytelnik „wielkiej literatury” pokusiłby się o znak równości między literaturą nieambitną a literaturą przyjemną w odbiorze. Nic z tego. Istnieją dzieła tak łatwe w lekturze, że aż niestrawne. Tzw. małe literatury pełne są tekstów zmiksowanych jak papka dla niemowlęcia – pożywne to i niewymagające zębów. Bywają też dania specjalnie dla niejadka: ułoż z sera białego myszkę/napisz sztampowy romans historyczny, a twoje dziecko/twój czytelnik z zachwytem pożerając to arcydzieło nie zauważy nawet, że otrzymuje solidną porcję białka/wartości moralnych.

Sięgając po książkę z tzw. małej literatury nie warto szukać bigosu z owocami morza. Szansa, że trafimy na tubylczego Dana Browna (na którym jeszcze nikt nie zdążył zarobić) jest (na szczęście) nikła. Nie zanosi się jednak również na razie na powtórkę z 1961 r. i wydawcy nie szykują pospiesznie opasek z napisem „Literacki Nobel dla małej literatury”. Dobrze więc, że szuflada.net otwiera również przegródkę bałkańską, ułatwiając poszukiwanie przyjemności w mniej popularnej literackiej kuchni.

Katarzyna Wołek- San Sebastian

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *