Właściwość czasu

„(…) stosunek przestrzeni i czasu, jak poucza doświadczenie podróży, aż po dziś dzień ma w sobie coś iluzjonistycznego i iluzyjnego, toteż ilekroć skądś wracamy, nigdy nie wiemy na pewno, czy rzeczywiście byliśmy gdzieś indziej”.

W.G. Sebald, Austerlitz

15152476_10154562154628046_1034314447_oPrawie noc. Dworzec kolejowy w Rangun. Czekamy na pociąg. Zagajamy mężczyznę z gitarą i na migi prosimy, by coś nam zagrał. Mężczyzna wzrusza ramionami i oddaje nam swoją gitarę, odchodząc z uśmiechem. Tu ludzie wiele rzeczy oddają z uśmiechem. Próbujemy coś zagrać, ale zaraz zaczynamy się śmiać, bo gitara ma tylko trzy struny. Przysiada się do nas dwóch mężczyzn, też się śmieją, więc dzielimy się z nimi tutejszą whiskey. Dzielimy się jedzeniem i papierosami, bo tu się dzieli wszystkim i uśmiecha. Potem wchodzimy do pociągu i dalej się uśmiechamy, bo jakaś staruszka na peronie przez okno częstuje nas kun ja (kawałki orzechu palmy betelowej owinięte w liść bananowca, z odrobiną limonki i tytoniu), które żuje się godzinami i które jest bardzo niesmaczne, ale się przy tym uśmiecha, więc bierzemy i dziękujemy. „Kyeizu tin ba de” – mówimy. – „Ya ba de” – odpowiada. Nie chce pieniędzy, tylko uśmiech. Pociąg rusza, a my żujemy i się uśmiechamy i wszyscy wokół się uśmiechają, i strasznie trzęsie, i kibel zalany, i brudno, ale wygodnie i można palić. Siedzimy tak, boleśnie wprost uśmiechnięci, bo żaden z nas nie wyobraża sobie, że mógłby teraz być gdzie indziej i być szczęśliwszy. A przed nami jeszcze cała noc.

W podróży czas przestaje być oddzielony od rzeczywistości. Nie jest siatką, którą nakładamy na świat niczym w programie do obróbki zdjęć, gdzie każdy milimetr tego, co widzimy, każdy piksel tego, co doświadczamy lub czujemy, mierzony jest przez odległość jednego elementu do drugiego, jednej chwili do drugiej. Czas w podróży traci swoje właściwości. Ruch, odległość i wrażenia stają się jednym. Krajobraz mknie za oknem, a my siedzimy, od czasu do czasu (sic!) podskakując, gdy zatrzęsie, i patrzymy, jak ucieka – uśmiechnięci, że ucieka. Nic nie robimy, bo podróżując w tych wszystkich azjatyckich pociągach, autobusach, ciężarówkach czy promach, nigdy nic się nie robi. Zbyt trzęsie, by czytać, zbyt niewygodnie, by spać, jedynie czasem muzyki można posłuchać, ale przeważnie tylko się patrzy. 15133800_10154562155758046_1412194802_o

Patrzy się na czas, który zjednuje się z krajobrazem i rozcina oczy, jakby ktoś wcisnął fast forward na dawno zapomnianym magnetowidzie. Staje się namacalny, boleśnie rzeczywisty; odczuwasz go w pocie, w brudzie, w zmęczeniu, w niewygodzie, w pragnieniu, w lepkości tego wszystkiego, co cię otacza. Co powoduje, że w jakiś magiczny sposób przestajesz istnieć. Przemieszczanie się w podróży to forma medytacji. Czas traci na ciężkości, przestaje być uziemiony, to samo dzieje się z tobą, wszystko przestaje być ważne, staje się lekkie. Myśli tracą konkretność, są zaledwie nastrojem, mgłą, która przy każdej próbie dotknięcia, uchwycenia, rozpływa się. Podczas podróży dni tygodnia zacierają się. Nigdy nie wiesz, czy jest wtorek, środa, czy niedziela. W Polsce też często nie wiedziałem, czy jest wtorek, czy środa, ale zawsze granica błędu była najwyżej dwudniowa, tutaj nie ma w ogóle granicy błędu, bo kompletnie gubi się wszelkie chronologiczne punkty odniesienia. Sekundy zastępuje widok krowy, szopy, dziecka bawiącego się na ulicy, minuty stają się lasem, rzeką, a godziny górami lub chmurą. Zegarek porzuciłem po miesiącu podróży, nie było sensu go nosić. Zamiast niego wytatuowałem sobie na wewnętrznej stronie lewego nadgarstka słowo „lost”.

Pamiętam, jak lata temu, podczas samotnej podróży po Afryce Wschodniej, po raz pierwszy zetknąłem się z takim wrażeniem czasu. Wtedy mnie to przeraziło. Siedzisz wściekły w rozgrzanym matatu (minibusie), który miał ruszyć o ósmej rano, a jest już dziesiąta. Jesteś jedynym białasem i tylko tobie to przeszkadza. Myślisz sobie: kurwa, dlaczego te czarnuchy nie mogą przestrzegać rozkładu jazdy. Wstyd ci, że tak myślisz, ale po jakimś czasie podróżowania po Afryce inaczej się nie myśli, i nie ma to nic wspólnego z rasizmem, po prostu tak się myśli, bo tam ludzie dzielą się na białasów i czarnuchów. Po prostu. Myślisz sobie: marnujemy czas, jakby on był jakimś rzadkim minerałem, którego ilość jest ograniczona. Wkurza cię to, że reszta ludzi w autobusie tylko siedzi i patrzy przez okno, jakby nie musieli nigdzie być, jakby nie obchodziło ich to, że czas leci, że niedługo go zabraknie, że nie zdążymy i co wtedy? No właśnie, co wtedy? Nic, bo nie trzeba nigdzie zdążyć, bo czas, ten mechanicznie pojęty czas Zachodu, tak naprawdę nie istnieje, wszystko, co się ma zdarzyć, zdarzy się bez względu na to, czy będziemy to kontrolować stoperem, czy nie. Wtedy nie byłem jeszcze gotowy odrzucić mojego życia, mojego wpajanego przez tysiące lat pojęcia czasu, jeszcze miałem zbyt dużo do zrobienia, do załatwienia, miałem za mało czasu, by móc go doświadczyć. Teraz jest inaczej. Delektuję się jego brakiem, nie w sensie niedoboru, lecz po prostu nieistnienia. Czas w podróży przestaje istnieć, a raczej istnieje w sposób absolutny, a życie, ten europejski konstrukt życia jako przeżywania, działania i realizowania, traci na ostrości.

Suniemy nocą przez Birmę, na południe, do Dawei, które wymawia się „the way”. Choć jest środek nocy, w pociągu jest gorąco, upalnie wprost. Gdy jest piekielnie gorąco, wszystko zwalnia, myśli, ludzie, drzewa, powietrze. Świat staje w miejscu. Pęd, ten pęd do czegoś, do kogoś, do życia, przestaje być istotny, nasze istnienie sprowadzone zostaje wyłącznie do funkcji ciała. Jest to forma medytacji, kiedy wszystkie nasze potrzeby wyrażają mało znaczące działania – podnieść szklankę z piwem, zapalić papierosa, iść, zatrzymać się. Wszystko inne przestaje istnieć, zostaje zatrzymane jak muszka w bursztynie, w lepkiej, nieruchliwej substancji czasu, który przestaje płynąć, tylko stoi. Zawieszeni w tej nicości niczego nie musimy odczuwać, nad niczym się zastanawiać, tylko trwać. Bezsensownie, powolnie trwać, prawie niezauważalnie, jakbyśmy w ogóle nie trwali. Taki mały codzienny raj. Musimy jeszcze tylko czekać. Bo podróżowanie w przeważającej części polega na czekaniu. Czekasz, aż coś otworzą, aż się zacznie, na autobus, na dobę hotelową, na zachód słońca, na wschód, na samosę, na, kurwa, wszystko. I to jest piękne i w tym jest metoda, i kto tego nie wie, ten trąba. Czekamy, aż dojedziemy do miasta, po tym, jak czekaliśmy na pociąg, a przedtem na tuk tuka. Nie jest to jednak takie zwykłe czekanie, przepełnione niecierpliwością, podnieceniem czy nawet ciekawością. Czekanie w podróży wyzbyte jest oczekiwań. Autobus może przyjechać lub nie, przestaje to być istotne, po prostu czeka się. W tym czekaniu ukryta jest prawda o czasie. Jest to specyficzna forma apatii, odpuszczenia potrzeb, myśli, emocji, grzechów, wszystkiego. Podróżując, nawet wbrew sobie, stajesz się buddystą.

Nagle tę cudowną apatię przerywa staruszka sprzedająca mandarynki. Chodzi wte i wewte po pociągu i namawia wszystkich do kupna owoców. Wsiadła jakąś godzinę temu i teraz chodzi i sprzedaje, czekając na następną stację, na której wysiądzie i przesiądzie się do innego pociągu, jadącego w przeciwnym kierunku, i tam też będzie chodzić wte i wewte i sprzedawać swoje mandarynki. Chyba że teraz wszystkie sprzeda (co jest mało prawdopodobne, bo nikt nie chce kupić jej owoców), wtedy zostanie na następnej stacji i odpocznie przy szklance szalenie słodkiej birmańskiej kawy, i będzie czekać kilka godzin na pociąg, który zawiezie ją do domu. Może na chwilkę przyśnie gdzieś w kącie. Nigdzie jej się nie spieszy, bo dla niej nic poza tym czekaniem, pociągami i mandarynkami nie ma. Jest to równocześnie i smutne, i piękne. Bo chciałoby się jej powiedzieć, proszę pani, pani marnuje swój czas, nigdy pani nie sprzeda tych wszystkich mandarynek, nikt nie chce pani mandarynek. Ale potem rozumiesz, że nie o te mandarynki chodzi, nie o te pieniądze ze sprzedaży, tylko właśnie o ten czas, o ten rozciągnięty, bezsensowny, nieistniejący czas, w którym nic innego nie można robić, jak tylko trwać i sprzedawać mandarynki. I to jest dobre.

Moja babcia też tak robiła, to znaczy nie tyle sprzedawała mandarynki, co czekała, trwała. Często przyłapywałem ją na tym, jak po prostu siedzi w swoim ulubionym brązowym fotelu, w małym mieszkanku na Przymorzu, i prawie nieruchoma patrzy przed siebie w ścianę. Obserwowałem ją z ukrycia, czasem nawet mierzyłem czas, dopóki się ruszy, zmieni pozycję, odwróci, cokolwiek. Potrafiła godzinami tak siedzieć w bezruchu, czekając. Dopiero gdy mnie zauważyła, wstawała, włączała swój tryb babciny i odwracała się do mnie z pytaniem, czy nie chcę kanapki, herbaty, kawy, lub zaczynała sprzątać, wycierać kurze, zmywać, prać, gadać o sąsiadkach i ich dzieciach, wnukach i dlaczego ja nie mam żony i dzieci, i kiedy będę miał, bo ona by tak chciała jeszcze przed śmiercią komuś poniańczyć.

Nie wiem, czy w tych chwilach nic nierobienia, tej fotelowej apatii była szczęśliwa, ale chyba tak, bo zawsze miałem wrażenie, że to jej robienie, to wycieranie, gotowanie jest jakby na pokaz, jakby chciała tym coś udowodnić, a nawet ukryć, bo przecież nie można po prostu tak siedzieć i nic nie robić, bez względu na to, jak wiele szczęścia by to dawało.

15064866_10154562154388046_1622436520_oNie zasnę, to pewne. Zaczynam więc czytać „Ścieżki śpiewu” Chatwina, gdzie opisuje aborygeńską koncepcję ziemi jako pieśni. Według wierzeń aborygenów świat powstał we śnie, a właściwie w wędrówce sennej pierwszych istot. Pierwotni Śniący, którzy teraz odpowiadają świętym zwierzętom totemicznym poszczególnych plemion aborygeńskich, w praczasie wędrowali przez Australię, powołując świat do istnienia swoją pieśnią. Każda skała, każde drzewo, krzak czy pagórek jest zwrotką lub frazą danej pieśni. Poszczególne pieśni tworzą skomplikowaną siatkę ścieżek ciągnącą się przez cały kontynent. „Biały człowiek – rozpoczął – popełnił powszechny błąd uważając, że skoro Aborygeni byli koczownikami, nie posiadali żadnych praw posiadania. To bzdura. Aborygeni rzeczywiście nie byli w stanie wyobrazić sobie terytorium jako bryły obrobionej granicami, lecz raczej jako zazębiającej się siatki linii lub sposobów przejścia. Wszystkie nasze słowa określające kraj i obszar, dodał, są takie same jak te określające linie”. Każde plemię ma swoją pieśń i każdy jego członek jest właścicielem tej pieśni, co w konsekwencji oznacza, że jest właścicielem ziemi odpowiadającej ścieżce jego zwierzęcia totemicznego. Nie chodzi jednak o własność fizyczną w naszym zachodnim rozumieniu, lecz ontologiczną, gdyż według Aborygenów jeśli plemię wymrze lub zapomni swojej pieśni, odpowiadająca jej linia lądu i wszystko, co się na niej znajduje, przestanie istnieć. Ścieżki pieśni służą Aborygenom również jako kierunkowskazy, tworzą mapę kontynentu zrozumiałą tylko dla nich. Znając słowa pieśni, nie sposób się zgubić. Ścieżki pieśni określają również odległości, a raczej konstytuują je. Chatwin opisuje sytuację, kiedy udał się w busz z aborygeńskim przewodnikiem wzdłuż ścieżki pieśni jego plemienia. Przewodnik przez cały czas śpiewał swoją pieśń, ale robił to bardzo niezrozumiale i szybko. Wydawał się zdenerwowany, a nawet wściekły. Po godzinie Chatwin zrozumiał, co jest nie tak. Jechali samochodem, a pieśń przewodnika była stworzona do chodzenia, więc przez ten cały czas musiał śpiewać ją w bardzo przyspieszonym tempie, co wielce go irytowało. Nie mógł przecież ominąć żadnej frazy lub zwrotki, bo wtedy świat przestałby istnieć, a szybkość, z jaką się poruszali, narzucała słowom i melodii nieznośne tempo tworzenia świata.

Czy moje podróżowanie, czy podróż w ogóle też nie jest próbą powołania do istnienia świata – tyle że wtórnie, na nowo? Musimy przejść swoje, wyśpiewać te wszystkie odległości, by świat znowu zaczął istnieć. Każdy członek poszczególnego plemienia Aborygenów raz na jakiś czas porzuca swoją pracę, rodzinę, dom i udaje się na tak zwany Walkabout, wędrówkę śladami ścieżki pieśni swojego zwierzęcia totemicznego, swoich przodków. Przemierza kontynent, wyśpiewując do istnienia drogi, koryta rzek, góry, lasy. To coś więcej niż pielgrzymka, bo nie robi tego dla osobistego zbawienia, tylko by świat mógł dalej istnieć. To trochę jak u Berkeleya w jego zabawie w ciuciubabkę – esse est percipi. Ale też coś znacznie większego, bo znowu nie chodzi o indywidualne postrzeganie, lecz istnienie jako takie, per se. Odległości nie istnieją same przez się, musimy je stworzyć.

Nad ranem budzi nas konduktor. Last stop. Jest piąta nad ranem. Oszołomieni nie tyle snem, co specyficznym rodzajem drzemki, półsnu, którego można doświadczyć jedynie w podróży, pytamy ledwie przytomni: is this Dawei? Yes, this is the way. I wszystko staje się jasne.

About the author
Radosław Muniak
wieloletni wykładowca Uniwersytetu SWPS, doktor nauk humanistycznych, autor książki 'Efekt lalki' i współautor 'Kulturowych wymiarów ludobójstwa"; miłośnik nieoczywistości, tatuaży i pisania po nocach. Od dwóch lat bezdomny w nieustającej podróży.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *