Wiza do Iranu

wiza-do-iranu-b-iext24960951Gdy kilka miesięcy temu przygotowywałam się do wyjazdu do Iranu, wraz z mężem i 3,5-letnią córką, oprócz publikacji naukowych i dwóch przewodników (jeden anglojęzyczny, drugi polskojęzyczny, obydwa dostępne jedynie na serwisie aukcyjnym za horrendalne pieniądze) nie było książek, które przedstawiałyby bliżej ten kraj. Dziś mamy „Miasto kłamstw. Cała prawda o Teheranie” Ramity Navai i „Wizę do Iranu” Artura Orzecha. O ile książkę Navai, rodowitej Iranki, trudno nazwać zachęcającą do podróży, o tyle Artur Orzech pokazuje nam Iran w szerszej perspektywie, ponieważ, jak słusznie zauważa:

(…) Iran to ludzie tworzący państwo, a ludzi cenię najbardziej. A system to system. Tworzą go elity na wizji państwa, często też na potrzeby własne. Cenię sobie elity intelektualne, polityczne zaś – zdecydowanie mniej. (…) Chcę pokazać, że Iran cały czas ma się nieźle. Nie jego ustrój, nie system, ale Iran jako miejsce żyjących tam ludzi. Nie chcę postrzegać Iranu jedynie przez pryzmat obowiązującego systemu religijno-państwowego, w obecnym układzie geopolitycznym. Pragnę przybliżyć to miejsce nam, Polakom, Indoeuropejczykom, jakimi i my, i oni, Irańczycy, jesteśmy (…).

Brakowało do tej pory na polskim rynku wydawniczym właśnie takiej pozycji jak „Wiza do Iranu”. Jest to książka, dzięki której czytelniczy mogą ujrzeć zupełnie inny Iran niż ten pojawiający się w mediach za sprawą konstrukcji bomby atomowej czy wykonania kolejnego wyroku śmierci. Tytułowa wiza to nie tylko ta umożliwiająca przekroczenie irańskiej granicy, ale to również wiza mentalna, dzięki której Artur Orzech pragnie przekroczyć granice naszego europocentryzmu, ponieważ, jak sam pisze „Europa i USA to nie jest cały świat”.

Artur Orzech to przewodnik, któremu można zaufać – iranista, tłumacz języka perskiego, miłośnik kultury i literatury perskiej, do tego dziennikarz radiowej Trójki. W swojej książce nie ucieka od polityki, bo uciec od niej nie sposób, ale tłumaczy meandry irańskiego systemu państwowego jasnym i zrozumiałym językiem. Autor łączy ze sobą przeszłość i teraźniejszość, splatając kilka opowieści – o trudności w zdobyciu wizy (dotyczy to tylko wizy dziennikarskiej), o swoich studiach, perypetiach miłosnych irańskiego przyjaciela, jak również o historii islamu i samej Persji.

Dzięki książce możecie odkryć np. tajemnicę irańskich pisanek noworocznych. Autor obala również wiele mitów dotyczących Persji i odpowiada na szereg nurtujących Europejczyków pytań, związanych ze statusem kobiety w Iranie. Jednak o sobie i swojej przeszłości pisze równie dużo, jak o samej Persji. Oczywiście jako autor ma do tego prawo, jednak niedosyt pozostaje. Tym bardziej, że ostatni wyjazd do Iranu, podczas którego powstawały zdjęcia do książki, odbył w towarzystwie swojej żony Karoliny – autorki fotografii. Oczekiwałam, że przynajmniej część książki będzie poświęcona właśnie tym kilku wspólnym dniom spędzonym w Iranie, a opowieść kończy się wraz z otrzymaniem wizy. Szkoda. Również historia islamu jest momenpisankitami zbyt długa i dokładna – myślę, że czytelnicy będą dzielić się na tych, którzy znają już imiona 12 imamów, lub na tych, których niekoniecznie to interesuje, tym bardziej że opowieść o tym, jak doszło do podziału wyznawców islamu na sunnitów i szyitów pojawia się w książce dwukrotnie. Natomiast postać Wahida wydaje mi się niezmiernie interesująca, a jego losy fascynujące – i to właśnie takich historii oczekiwałam, ponieważ niosą one przekaz same w sobie – nie trzeba już pisać, że Iran to nie kraj terrorystów, pomimo granicy z Irakiem, że to nie kraj ubezwłasnowolnionych kobiet ani agresywnych mężczyzn, gdyż możemy wywnioskować to, poznając ludzi tam żyjących.

Mam nadzieję, że „Wiza do Iranu” odczaruje ten kraj w umysłach wielu czytelników, a tym, którzy chcą dowiedzieć się o nim więcej polecam blog Pani dr Karoliny Rakowieckiej – Asgari „Okno na Iran” i mój krótki tekst o jednej z naszych przygód w Iranie.

Doświadczeniem, które już na początku drogi utwierdziło nas w przekonaniu, że Iran to przede wszystkim cudowni ludzie, było spotkanie z Miną.

Na teherańskim lotnisku imienia Imama Chomeiniego wylądowaliśmy późnym wieczorem i jak to zazwyczaj na lotniskach bywa, także tu życie toczy się pełną parą niezależnie od pory. Całe szczęście – pomyśleliśmy, ponieważ priorytetem wydawała nam się wymiana dolarów na riale. Jednak, pomimo kłębiącego się tłumu i wielu stoisk, kantor był zamknięty. Po kilkunastu minutach czekania musieliśmy zrezygnować i udaliśmy się na postój taksówek. Jak można się było spodziewać, kierowca wcale nie był zmartwiony, gdy zobaczył amerykańską walutę. Problem z kantorami prześladował nas przez cały pobyt w Iranie – albo nie mogliśmy na żaden trafić, albo te, które mijaliśmy, były zamknięte. Jednak patrząc z perspektywy czasu, mam wrażenie, że ten ciągły brak pieniędzy był powodem wielu pozytywnych doświadczeń. W tym momencie należy się Wam, drodzy Czytelnicy, wyjaśnienie, czym jest irański rial – my traktowaliśmy go jak złotówki przed denominacją, gdyż milion riali to mniej więcej sto złotych, jednakże jest to powód, dla którego wymiana większej sumy też nie jest dobrym rozwiązaniem, gdyż ciężko jest później te pieniądze, kolokwialnie mówiąc, upchnąć w portfelach i kieszeniach. A żeby nie było tak prosto, Irańczycy, na co dzień podają sumy w tomanach (tumanach), czyli walucie istniejącej tylko przy transakcjach słownych. Jest ona zawsze „mniejsza o jedno zero”, więc jeśli taksówkarz będzie chciał zawieźć Was do hotelu za trzydzieści tysięcy, to nie będzie to – niestety – trzy złote i musicie się targować.

Pierwszego dnia w Teheranie, choć nie udało nam się znaleźć otwartego kantoru, trafiliśmy do agencji podróży, gdzie chcieliśmy kupić trzy bilety na nocny pociąg do Jazdu. Widząc nasze nieszczęsne dolary, pani wykonała jeden telefon. Po chwili do agencji wszedł mężczyzna, który bez problemu wymienił pieniądze – nie była to zbyt duża kwota, ale wystarczyła na kupno dwóch biletów sypialnych po 24 złote (dziecko gratis), obiad, zwiedzanie Muzeum Narodowego i taksówkę na dworzec. Mieliśmy godzinę do odjazdu pociągu i dwadzieścia tysięcy riali w kieszeni. Czasu na dalsze rozglądanie się za kantorem nie było. Wybraliśmy więc najprostsze i najbardziej przypadającdworzece do gustu naszej córki rozwiązanie – poszliśmy na plac zabaw mieszczący się na wprost dworca, a po drodze kupiliśmy lody w kubeczku i wodę.

Pomimo tego, że pociąg miał pokonać 650 kilometrów w zaledwie sześć godzin i była to podróż nocna, to obawa, że będziemy mieć opóźnienie i córka obudzi się rano nie w hotelu, gdzie będzie czekać na nas śniadanie, a w pociągu, była przytłaczająca. Na szczęście były to obawy wynikające z polskich doświadczeń, a nie realne zagrożenie. Oprócz naszej trójki w przedziale znajdowała się jeszcze wspomniana przeze mnie Mina wraz z nastoletnim synem. Nim pociąg ruszył, Mina wyciągnęła ze swojego bagażu dwie półmetrowe bułki z kurczakiem, po czym jedną wręczyła swojemu synowi, a drugą naszej córce.

I taki właśnie jest Iran – może nie zawsze łatwy i oczywisty, ale bezpieczny, pełen niespodzianek i życzliwych ludzi.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *