WIERSZE: Weronika Zalewska

SZUFLADA poleca:

SAMSUNG CSC

„przecięcie plastikowych sieci”

wypływasz z płytkich głębin

wychodzisz z podziemi

oglądając się za sobą dwa razy

cicho odnotowujesz satysfakcję końcowej enigmy

węglowego dymu zamazującego tylni horyzont

i bardziej niż na ten brud patrzysz na swoje gładkie plecy

zmęczone przedwczesnym nieżyciem

głuchym niehałasem niedzieli mnożonym przez siedem

poranków tak nagich albo i martwych, że słyszy się jęczenie psa

któremu łańcuch wrzyna się w pulsuące żyły

 

zza pleców dochodzą do ciebie rozmowy o tym

że tydzień temu ktoś zasnął w wannie

i po raz ostatni śmiejesz się z cienkiej linii, która nie pyta o opór

tak jakby ociężałość ducha kiedykolwiek mogła się bronić

przed zwykłą ironią losu

który nie ma kształtu w przeciwieństwie

do twojej syreniej płetwy pełnej skumulowanej energii

która plącze się w kilkunastu litrach stygnącej wody

o nagiej przeźroczystości odkrywającej płytkość

umożliwiającą tylko gry wstrzymujące oddech

 

i każdej nocy czujesz gilgotanie fantomowych stóp

urzeczywistiających neutrotyzm niezmiennego bezruchu

zmęczona warstwami wody motywowanymi ciśnieniem

napierającym na umysł karany za ciekawość odkrycia dzikości

w miejscach gdzie nie dochodzi jarzeniowe światło łazienki

w którym każda blada twarz wygląda jak duch ubrany w skórę

w którym znika możliwość ostatniej młodej fantazji

uderzając cię zbyt mocnym biczem wody

uderzając cię obrazem rzeczywistości

 

i przyzwyczajona do plastikowych sieci

determinujących możliwość poddania się prądom z zewnątrz

dochodzisz do drastycznych decyzji docinanych nożem

idąc w którąś stronę szukając opieki

tarczy przeciw przeżywaniu wszystkiego poprzez nadmiar

gwałtownie odosobnionych refleksji

ubranych w ciemność głębin, w których można znaleźć każde nocne uświadomienie

i przestraszyć się nieistnienia własnego odbicia

trawiąc w ustach każdy przypadkowy włos

który jak większość dawnych przyjaciół wyschnął z życia

 

i przebierasz odrastającymi nogami

niedługo wystarczająco długimi żeby przekroczyć taflę morskiej wody

z siecią na plecach skręcasz w długą pustą ulicę

próbując ratować ostatnich, którzy nie zapomnieli jeszcze

jak wymówić swoje myśli nie powtarzając syrenich pieśni

mających zmanipulować obraz samego siebie

byle żeby coś dostać od mistrzów

którym sprzedajemy duszę

podczas gdy hodują nas na kilogramy w domowych wannach

jak nasze świąteczne karpie

wszystko dla zapomniającej wygody, lżejszej od prawdy

 

 

„bez warstw”

drobne kroki
idziesz ulicą z żółtą ropą cieknącą z ucha
miłośnik zmysłowego hałasu, który sprawia
że siwienie i przerzedzanie się włosów odkrywa warstwy dziwnej przyjemności
bo, wbrew zasadom, potrafi być jednocześnie intensywne i powolne

twoja odkryta skóra nieustannie się zmienia
wielokrotnie smakując otaczający ją słodki pył
podczas gdy on tworzy warstwę ochronną przeciw nicości szarej masy
skrzypiącej nienaoliwionymi kośćmi
które nigdy nie tańczą

jako jeden z niewielu znasz potrzebę mądrego przepływu marnotrawnie kapiących z nas soków
i uczysz nas jak łączyć ze sobą rozgrzane myślami, nie mogące oddychać stopy
snujące się po miejskich taflach betonu w desperackiej próbie przeskoczenia strumieni
chaotycznych, nic nie mówiących nam zwrotów

którym tak często brakuje słów do rzetelnego opisu prawdy
bo jak można wyrazić
całą tę ciężką masę energii naszych gorączkowych snów
kiedy w tych snach chowa się milion słów które nie istnieją
a które czujemy

i dzień po dniu stąpasz po porozrzucanych przedmiotach leżących na podłodze
zawieszonej gdzieś bezpiecznie z potrzeby posiadania naocznego dowodu rzeczywistości
w każdym twoim dzikim pokoju bez luster gdzie przypominamy sobie siebie
i czujemy własną nagość

brak warstw blokujących oddech skóry czy nużących ciało
kiedy po latach stłumionego oczekiwania nasza podświadomość wychodzi na przeciw
porozrzucanym maskom ego
zaczynając litanię prawdy
nie znającej pojęcia dobra czy zła, ale rozpoznającej rwący puls klęczących kolan, które
przez lata stały się nazbyt gładkie

 

„kable leniwego ciepła”

czasem wysiłek jest wynagrodzeniem samym w sobie
chyba że niezmiennie zajmujesz się czymś
niezgodnym z zapomnianym sobą
obdartym z życia, ale mającym sens z perspektywy kwadratowego okna
widziałam cię kilka lat temu i już wtedy zaprzeczałeś możliwości zmian
chodź oboje wiedzieliśmy, że ich nie chcesz
ogrzewany nie od środka tylko od zewnątrz, siedziałeś między kablami leniwego ciepła
milcząco bojącymi się siły ognia, ale dzielnie broniącymi się rosnącą pensją

 

i pracujesz wciąż w piętnastopiętrowym zamku z piasku o kształcie dziecięcego klocka
który budujesz w dorosłym marazmie i pocie czoła
tylko po to żeby któregoś dnia spadł na ciebie przy powiewie zapomnianej świeżości
pochodzącej gdzieś z odległego, codziennie kurczącego się zakątka

 

i nieustannie boisz się dopuścić do przypadkowego kontaktu z duszą żyjącą gdzieś mimo tresury
jak diabła unikasz momentu nocnego przebudzenia z omijaniętych lekcji
desperacko kultywujących życie ostatnich wrażliwych tkanek wolności
spowitych w nabytym instynkcie rutyn, które ukazują podświadomość jako ubjawę choroby

 

zajęty zbieraniem skarbów miejskiej gry o przetrwanie
nigdy nie masz czasu na prawdziwe owoce- ty, my, wy, niewolnik opini o samym sobie
wybierający dzienną porcję somy jako swoje jedyne zbawienie
bojące się uświadomienia, które mogłoby zakwestionować cały współczesny plan szczęśliwości

 

i czasem nie wracając do snu
wstajesz wcześniej niż zwykle
i żelaznie broniąc się przeciw piaskowym burzom
sprawdzasz czy wszystko jest jeszcze na swoim miejscu

 

 

„struktury przetrwania”

tylko ty nie musiałbyś łamać mi karku

żeby przedrzeć się przez moją nieważkość

która żyje by budzić się w przeźroczystej skorupie pustelnika

lekkiej jak dusza oddychająca na otwartej przestrzeni

wyzbyta z ociężałego dymu wiszącego nad miastem

w którym nadal żyjesz oczekując syntetycznego przepisu

 

i dziwisz się, że mimo zmian nadal mam to samo ciało

które mógłbyś poznać widząc jak leży rozpostarte na górskiej skarpie

w nieoczekiwaniu na zbawienie, które stworzyło samo siebie

obraz potwierdzający istnienie, które poza moim umysłem

odbywa się tylko w twoim wspomnieniu braterstwa

dzięki któremu chodź na chwilę połączyłam swoje zmysły ze światem zewnętrznym

 

niektórzy zdają się znajdować swoją utopię w nieżyciu

a ja widzę, że mimo że mieszkasz w domu wciśniętym między nimi

nie kupiłeś nigdy systemu podlewania i hałaśliwych automatycznych rolet

żyjesz próbując stworzyć sens dla ujarzmionego chaosu

i może i wszystko mogłoby się udać gdybyśmy robili to we dwoje

jedyny powód dla którego rozważam powrót

 

starając się podołać chodź pierwiastkowi wyzwania dopasowanej rutyny

która nie jest potrzebna

gdy jest się międzykontynentalnym obserwatorem

do którego momenty przychodzą same

bez konieczności budowy struktury ich przetrwania

w mijających zamazanych twarzach, połamanych tratwach

od których zawsze można uciec do środka

 

a jednak decyduję się polegać na tobie

jak zwierze, które walczy między instyktem

a możliwością udomowienia otoczonego miłością

więc zdejmij z mojej głowy potrzebę wiecznej ucieczki

dopóki nie stała się jeszcze nabytym instynktem

jeśli tylko uda ci się przenieść dom tak żeby stał

między pobliskim lasem, a naszymi ruchomymi kośćmi

 

 

„perturbacje prostoty”

Otwarte okno
Które ma zdmuchnąć warstwę potu z policzków i nosa
Ale ciężkie powietrze i tak stoi schowane za cienką zasłonką od dawna nie pamiętającą
zapachu mydlanej wody

Nieprzefiltrowane spaliny ze starych importowanych samochodów, które jeszcze-jeszcze ciągną
Chodź nie mają już siły do zrywu
Niczym starzec powoli wstający sprzed telewizora trąbiącego o ideach rewolucji
Po szyję zatopionych w ociężałym sentymentalizmie
W którego sens chciałoby się jeszcze wierzyć żeby chociaż raz nie wyjść na naiwnego głupca
Który jako jeden z wielu myślał, że anty-imperialistyczny zryw nie rozwinie się
Ku egocentrycznym aspiracjom
Bohaterskiego reżimu

Mój kolejny zmęczony przyjazd
I plastikowa szczęka leżąca w zlewie
Zapomniana przez zaspaną babcię w zmiętolonej koszuli nocnej
Która z powodu turysty, który zapłaci za 2 noce z góry
W środku nocy przeniosła się do innego pokoju na tapczan skrzypiący zardzewiałą sprężyną
Która zna historie pleców całej siedmioosobowej rodziny
Obolałe od pracy kręgosłupy starców i spoconą bezdźwięczną miłością skórę nastolatków

Moje ciało rozkłada się nago na ruchomej od owadów drodze
W oczekiwaniu na nocne perturbacje prostoty- tej samej w dziczy każdego końca świata
Głęboki wdech i zapach tropikalnej burzy w nozdrzach
Który powoduje moją wilgoć niczym twoja czarna magia
Jej głośny dźwięk nieustannie wibruje na stołach nieskończonych barów

Zmoczony papieros ugina się pod ciężarem komunistycznego nieba
Którego sufit ma ponad dwa metry, ale żeby unieść ręce i tak trzeba się schylić
A czasem nawet uklęknąć
Podczas gdy dzieci biegają wtę i wewtę z wiadrami pełnymi wody
Przeciekający azbest, który czuję wraz ze śliną w zębach
Ciche życie trucizn, które nam nie grożą
Bo mamy inne
W zastępie dla zapomnianych umiejętności obecności

About the author
Kinga Młynarska
Mama dwójki urwisów na pełny etat, absolwentka filologii polskiej z pasją, miłośniczka szeroko pojętej kultury i sztuki. Stawia na rozwój. Zwykle uśmiechnięta. Uczy się życia...

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *