SZUFLADA poleca:
„przecięcie plastikowych sieci”
wypływasz z płytkich głębin
wychodzisz z podziemi
oglądając się za sobą dwa razy
cicho odnotowujesz satysfakcję końcowej enigmy
węglowego dymu zamazującego tylni horyzont
i bardziej niż na ten brud patrzysz na swoje gładkie plecy
zmęczone przedwczesnym nieżyciem
głuchym niehałasem niedzieli mnożonym przez siedem
poranków tak nagich albo i martwych, że słyszy się jęczenie psa
któremu łańcuch wrzyna się w pulsuące żyły
zza pleców dochodzą do ciebie rozmowy o tym
że tydzień temu ktoś zasnął w wannie
i po raz ostatni śmiejesz się z cienkiej linii, która nie pyta o opór
tak jakby ociężałość ducha kiedykolwiek mogła się bronić
przed zwykłą ironią losu
który nie ma kształtu w przeciwieństwie
do twojej syreniej płetwy pełnej skumulowanej energii
która plącze się w kilkunastu litrach stygnącej wody
o nagiej przeźroczystości odkrywającej płytkość
umożliwiającą tylko gry wstrzymujące oddech
i każdej nocy czujesz gilgotanie fantomowych stóp
urzeczywistiających neutrotyzm niezmiennego bezruchu
zmęczona warstwami wody motywowanymi ciśnieniem
napierającym na umysł karany za ciekawość odkrycia dzikości
w miejscach gdzie nie dochodzi jarzeniowe światło łazienki
w którym każda blada twarz wygląda jak duch ubrany w skórę
w którym znika możliwość ostatniej młodej fantazji
uderzając cię zbyt mocnym biczem wody
uderzając cię obrazem rzeczywistości
i przyzwyczajona do plastikowych sieci
determinujących możliwość poddania się prądom z zewnątrz
dochodzisz do drastycznych decyzji docinanych nożem
idąc w którąś stronę szukając opieki
tarczy przeciw przeżywaniu wszystkiego poprzez nadmiar
gwałtownie odosobnionych refleksji
ubranych w ciemność głębin, w których można znaleźć każde nocne uświadomienie
i przestraszyć się nieistnienia własnego odbicia
trawiąc w ustach każdy przypadkowy włos
który jak większość dawnych przyjaciół wyschnął z życia
i przebierasz odrastającymi nogami
niedługo wystarczająco długimi żeby przekroczyć taflę morskiej wody
z siecią na plecach skręcasz w długą pustą ulicę
próbując ratować ostatnich, którzy nie zapomnieli jeszcze
jak wymówić swoje myśli nie powtarzając syrenich pieśni
mających zmanipulować obraz samego siebie
byle żeby coś dostać od mistrzów
którym sprzedajemy duszę
podczas gdy hodują nas na kilogramy w domowych wannach
jak nasze świąteczne karpie
wszystko dla zapomniającej wygody, lżejszej od prawdy
„bez warstw”
drobne kroki
idziesz ulicą z żółtą ropą cieknącą z ucha
miłośnik zmysłowego hałasu, który sprawia
że siwienie i przerzedzanie się włosów odkrywa warstwy dziwnej przyjemności
bo, wbrew zasadom, potrafi być jednocześnie intensywne i powolne
twoja odkryta skóra nieustannie się zmienia
wielokrotnie smakując otaczający ją słodki pył
podczas gdy on tworzy warstwę ochronną przeciw nicości szarej masy
skrzypiącej nienaoliwionymi kośćmi
które nigdy nie tańczą
jako jeden z niewielu znasz potrzebę mądrego przepływu marnotrawnie kapiących z nas soków
i uczysz nas jak łączyć ze sobą rozgrzane myślami, nie mogące oddychać stopy
snujące się po miejskich taflach betonu w desperackiej próbie przeskoczenia strumieni
chaotycznych, nic nie mówiących nam zwrotów
którym tak często brakuje słów do rzetelnego opisu prawdy
bo jak można wyrazić
całą tę ciężką masę energii naszych gorączkowych snów
kiedy w tych snach chowa się milion słów które nie istnieją
a które czujemy
i dzień po dniu stąpasz po porozrzucanych przedmiotach leżących na podłodze
zawieszonej gdzieś bezpiecznie z potrzeby posiadania naocznego dowodu rzeczywistości
w każdym twoim dzikim pokoju bez luster gdzie przypominamy sobie siebie
i czujemy własną nagość
brak warstw blokujących oddech skóry czy nużących ciało
kiedy po latach stłumionego oczekiwania nasza podświadomość wychodzi na przeciw
porozrzucanym maskom ego
zaczynając litanię prawdy
nie znającej pojęcia dobra czy zła, ale rozpoznającej rwący puls klęczących kolan, które
przez lata stały się nazbyt gładkie
„kable leniwego ciepła”
czasem wysiłek jest wynagrodzeniem samym w sobie
chyba że niezmiennie zajmujesz się czymś
niezgodnym z zapomnianym sobą
obdartym z życia, ale mającym sens z perspektywy kwadratowego okna
widziałam cię kilka lat temu i już wtedy zaprzeczałeś możliwości zmian
chodź oboje wiedzieliśmy, że ich nie chcesz
ogrzewany nie od środka tylko od zewnątrz, siedziałeś między kablami leniwego ciepła
milcząco bojącymi się siły ognia, ale dzielnie broniącymi się rosnącą pensją
i pracujesz wciąż w piętnastopiętrowym zamku z piasku o kształcie dziecięcego klocka
który budujesz w dorosłym marazmie i pocie czoła
tylko po to żeby któregoś dnia spadł na ciebie przy powiewie zapomnianej świeżości
pochodzącej gdzieś z odległego, codziennie kurczącego się zakątka
i nieustannie boisz się dopuścić do przypadkowego kontaktu z duszą żyjącą gdzieś mimo tresury
jak diabła unikasz momentu nocnego przebudzenia z omijaniętych lekcji
desperacko kultywujących życie ostatnich wrażliwych tkanek wolności
spowitych w nabytym instynkcie rutyn, które ukazują podświadomość jako ubjawę choroby
zajęty zbieraniem skarbów miejskiej gry o przetrwanie
nigdy nie masz czasu na prawdziwe owoce- ty, my, wy, niewolnik opini o samym sobie
wybierający dzienną porcję somy jako swoje jedyne zbawienie
bojące się uświadomienia, które mogłoby zakwestionować cały współczesny plan szczęśliwości
i czasem nie wracając do snu
wstajesz wcześniej niż zwykle
i żelaznie broniąc się przeciw piaskowym burzom
sprawdzasz czy wszystko jest jeszcze na swoim miejscu
„struktury przetrwania”
tylko ty nie musiałbyś łamać mi karku
żeby przedrzeć się przez moją nieważkość
która żyje by budzić się w przeźroczystej skorupie pustelnika
lekkiej jak dusza oddychająca na otwartej przestrzeni
wyzbyta z ociężałego dymu wiszącego nad miastem
w którym nadal żyjesz oczekując syntetycznego przepisu
i dziwisz się, że mimo zmian nadal mam to samo ciało
które mógłbyś poznać widząc jak leży rozpostarte na górskiej skarpie
w nieoczekiwaniu na zbawienie, które stworzyło samo siebie
obraz potwierdzający istnienie, które poza moim umysłem
odbywa się tylko w twoim wspomnieniu braterstwa
dzięki któremu chodź na chwilę połączyłam swoje zmysły ze światem zewnętrznym
niektórzy zdają się znajdować swoją utopię w nieżyciu
a ja widzę, że mimo że mieszkasz w domu wciśniętym między nimi
nie kupiłeś nigdy systemu podlewania i hałaśliwych automatycznych rolet
żyjesz próbując stworzyć sens dla ujarzmionego chaosu
i może i wszystko mogłoby się udać gdybyśmy robili to we dwoje
jedyny powód dla którego rozważam powrót
starając się podołać chodź pierwiastkowi wyzwania dopasowanej rutyny
która nie jest potrzebna
gdy jest się międzykontynentalnym obserwatorem
do którego momenty przychodzą same
bez konieczności budowy struktury ich przetrwania
w mijających zamazanych twarzach, połamanych tratwach
od których zawsze można uciec do środka
a jednak decyduję się polegać na tobie
jak zwierze, które walczy między instyktem
a możliwością udomowienia otoczonego miłością
więc zdejmij z mojej głowy potrzebę wiecznej ucieczki
dopóki nie stała się jeszcze nabytym instynktem
jeśli tylko uda ci się przenieść dom tak żeby stał
między pobliskim lasem, a naszymi ruchomymi kośćmi
„perturbacje prostoty”
Otwarte okno
Które ma zdmuchnąć warstwę potu z policzków i nosa
Ale ciężkie powietrze i tak stoi schowane za cienką zasłonką od dawna nie pamiętającą
zapachu mydlanej wody
Nieprzefiltrowane spaliny ze starych importowanych samochodów, które jeszcze-jeszcze ciągną
Chodź nie mają już siły do zrywu
Niczym starzec powoli wstający sprzed telewizora trąbiącego o ideach rewolucji
Po szyję zatopionych w ociężałym sentymentalizmie
W którego sens chciałoby się jeszcze wierzyć żeby chociaż raz nie wyjść na naiwnego głupca
Który jako jeden z wielu myślał, że anty-imperialistyczny zryw nie rozwinie się
Ku egocentrycznym aspiracjom
Bohaterskiego reżimu
Mój kolejny zmęczony przyjazd
I plastikowa szczęka leżąca w zlewie
Zapomniana przez zaspaną babcię w zmiętolonej koszuli nocnej
Która z powodu turysty, który zapłaci za 2 noce z góry
W środku nocy przeniosła się do innego pokoju na tapczan skrzypiący zardzewiałą sprężyną
Która zna historie pleców całej siedmioosobowej rodziny
Obolałe od pracy kręgosłupy starców i spoconą bezdźwięczną miłością skórę nastolatków
Moje ciało rozkłada się nago na ruchomej od owadów drodze
W oczekiwaniu na nocne perturbacje prostoty- tej samej w dziczy każdego końca świata
Głęboki wdech i zapach tropikalnej burzy w nozdrzach
Który powoduje moją wilgoć niczym twoja czarna magia
Jej głośny dźwięk nieustannie wibruje na stołach nieskończonych barów
Zmoczony papieros ugina się pod ciężarem komunistycznego nieba
Którego sufit ma ponad dwa metry, ale żeby unieść ręce i tak trzeba się schylić
A czasem nawet uklęknąć
Podczas gdy dzieci biegają wtę i wewtę z wiadrami pełnymi wody
Przeciekający azbest, który czuję wraz ze śliną w zębach
Ciche życie trucizn, które nam nie grożą
Bo mamy inne
W zastępie dla zapomnianych umiejętności obecności