SZUFLADA poleca:
Z południa na południe
Wieczorami szlifuję kontury. Krzesła i stół
wypiły chyba cały pigment morza. Ale nie mnie przecież
znać się na kolorach. Wzdłuż cypla szczeniaki
rozmnażają pianę. Meltemi liże czuby, to wgryza
w gacie, do ucha przypiął cykady. Bezbłędnie
odgaduję wszystkie ciepłe myśli.
Liguryjski peron. Za pierwszym razem
skóra staje dęba. Ślizgam się po widok – gęsty
od klocków pod saraceńską wieżą, i garbów,
co pstrzą się na wodach, jak przy herbacie z cytryną,
myki.
***
W kadrach nad Adygą
przyszyję cię jak guzik. Może ziąb zelżeje, spóźni się
choć trochę? Pamięć nie rozchlapie mokrych miejsc
na twarzy. Wieczór szminką wymaluje spacje
między nami. Potem czyjeś ramię – pękaty sączek.
Piazza delle Erbe. Dzień sprzedaje miętę, przywiewa
ciepłostany. Kradniemy tuzin muśnięć, kilka fig na drogę.
Noszę maj w kieszeniach. Z zielonym. Z pętelką.
***
Ornitografy
Trzy i dziewięć szukam,
połknie orzeł kruka.
W sierpniu jeszcze nabrzmiewała gruszka
pod skrzydlatym koszem i sukienką Zosi.
Stryjaszek wodził na okrętkę, że za miedzą czarne
kracze coraz głośniej, jutro spadnie nam na głowy,
ale nawet jeśli, nie zawroni sadów. Pamiętam,
wrzesieńniało, kiedy pajęczyła się bieda – i dziób, i sól w chusteczce,
ciotczyna cisza głębsza od kamiennej studni. Myślałam: wystarczy
zmienić pigment ptakom, prośba o jaśniejszą farbę pióra.
A chłopcy poszli wsadzać patyk w ciemne. Zawracają chmurę.
—
***
Pocztówki z Południa cumowały parami, zazwyczaj
kiedy lato pisało prolog deszczem. Szkoda,
że nas tam nie ma – strzepywałam myśli ciągnąc za warkocz
słońce w panoramach na rewersie. Sierpniowy poranek;
sen zawirował śmigłem: róż, kabaretki i pióra
nad plisami Sekwany. A tu, za szkiełkiem,
swojsko – stępione zęby schodów, kwaśne bombki w sadzie
i snopy, które nie chcą odstawić się od piersi.
Jedynie sufit zakłada koronki – statki dziergają granat,
by jak kijanki odpłynąć przed zasępionym frontem.
Ja pod parasolem. Biegnę
rozdeptywać szlaki Orlich Gniazd.
***
Migdały w kolorze indygo
A jeśli zaniosłoby się na maj, wersopędy. Nasz wiosennik
rozlał dzień nad Biebrzą. Parzylibyśmy zachcianki
i ulubiony rodzaj herbaty. Czekasz, bo esencja zaowocuje
w kubkach – oplecie język, strzepnie śnieg z brulionu.
Spójrz, za olszyną łacha łasi grzbiet do pióra,
pod brezentem myśli – zawilce. Puenta pachnie
miętą, chce rozmotylić. Na okoliczność,
gdyby nie miało się zdarzyć.
***
Rozmazaniec znad cieplejszej strony powiek
Klementynka śpiewaj, śpiewaj!
Żebym nie zapomniał.
Najciemniej bywało w szufladzie – kontur fajki
skutecznie uświadamiał, że jeszcze nie paliłem
świeczek na piętnastej wiośnie. Przygarniam światłoślady,
kształty z przeciwnego brzegu miasta.
Dziewczyna w oranżerii miała słodkie
C – jak pomarańcze, zwisające (ponoć) z górnych partii
szklarni. Jeśli gdzieś istnieje raj, to na pewno tu
– ogrzewałem myśli – że kiedyś kupię sobie słońce.
I mógłbym znać na pamięć wszystkie twoje piegi,
gdyby nie garby na źrenicach. Nastomilowe.