WIERSZE: Marta Raczyńska

SZUFLADA poleca:

fot1

Szkicownik. Dzień pierwszy

 

Cienie kładą się na dachach jak koty. Przy Largo di Torre Argentina

wprawione w ruch powietrze gęste jest od zdrad i mimozy.

Nim zdążyliśmy uwić gniazdo, kolejna wiosna obrosła w mewi puch

i kurze łapki pod oczami – nieco z beztroski, ciut z niedospania.

 

I tak staliśmy się pęknięciem w czasie. Napięciem między wielością a pełnią,

w której słowa – co głośniej wypowiadane – rozmazują sylwety kopuł.

 

Kiedy mówimy do siebie: spójrz – wtedy pocięte na warstwy miasto

z wolna stapia się w brzemienne, ciepłe ciało. To w nim zapisane są echa

wszystkich zbrodni, miękkość piersi i podbrzuszy, jednia oraz przypadkowość.

To geometria dziejów: misterne konstrukcje więźb, oprawy płócien

 

i siła dłuta wymierzonego w kamień niczym rostra w stronę zatoki.

Idzie noc. Wraz z nocą zjawiają się duchy. Marmur jest biały jak mleko,

 

a my całkiem nadzy: dwa wilcze oseski

z mlekiem matki na pyszczkach.

 

Prahistoria

 

Schodzę coraz głębiej. Warstwy popiołów i gliny

powlekają brzusiec naczynia; palec boży na wysokości

ucha (perkoziej główki). Pępek. Pępowina. Następna

poszlaka w poszukiwaniu wykładni czasu: kto wspomni

 

Boscha, rozjątrzy diabła w dzbanku? Powiedz albo

powiedź mnie na pokuszenie; będę rozcinać wszystkie

chore miejsca, z których powoli wysączy się symbol.

Pełen zakrzepów – zastygnie, nim odnajdę

 

dno, pierwsze wyciosane ostrze.

 

 

Odbicia

 

Ubywa nas, Alutko, więc zamknij drzwi.

Tyle marców schodziłyśmy w tym domu na pamięć,

aż kołyski powyrastały w progach. Zaokrągliły się

brzegi, kąciki i skraje – już nigdy nie krzykniesz,

 

uderzając łokciem o stół. Wyschniemy lada dzień,

niech tylko skóra przylgnie do kości, a języki do podniebień.

Podniebnych pościeli. Jak ścieli się ciało pośród rosy –

opowiesz mi, jak zmysły traci spięte klamerką;

 

czy tak właśnie spięte jesteśmy, przyklejone

do okien w noc, gdy cała okolica gaśnie niby świeczka?

A gdy za obraz wtykasz wierzbinę? Gdy biją pioruny,

stapiają łańcuch, leczą? Ubywa nas, Alutko,

 

lecz chyba już nic nie możemy zrobić. Ze wstydu i żalu

zapadamy się w ziemię, dachówka po dachówce.

Niedoczekane jak pokolenia, których nie stworzysz,

a które ja rozsieję we mchu i okruchach cementu,

 

by uwierzyły własnym oczom. Koniuszkiem palca

dotknę chorego miejsca na mapie, oznaczę rozstajne

drogi, mosty. Kuchenne światła tlące się w kałuży.

 

 

Pinus sylvestris L.

 

Chwycił mróz, pierwszy w tym roku, lepki, rozkojarzony.

Sarnie tropy przecinały ścieżkę białą od nocy i gładką.

Jeszcze parę kroków, syneczku – pamiętam szyszki, okółki

chorobliwie wiotkie, niby ręce kwitnące sińcami

 

w przegubach. Pędy gęstniały, rozszczepiały się dziko.

Upadłaś w poszycie, jeszcze jesienna, pachnąca chrustem,

do ust ci przymarzały piosneczki. Chwilę błyszczysz, potem

gaśniesz. Nie wierzyłem, kiedy szeptałaś w pościeli –

 

broń nas, od wszelkiego złego. Światło odbijało się rykoszetem

od drogi. Cała byłaś jasna, nieukończona, wyjęta ze snu

jak pacierz o świcie. Wracaliśmy do leśnej poręby, a może to ja

wracałem, miękko po śniegu, z igliwiem w butach.

 

 

Kompozycja z otwartym oknem

Zresztą to nie był finał, to była uwertura. *

 

Słońce zlizało zimę z dachów. Nic więcej.

 

Mieliśmy parę gwoździ i drewno kruche niczym

czerstwy chleb. Tak mało nas było, choć każdy wieczór

zbierał czyjeś cienie z poszycia. Nie uwierzysz, tatku,

 

mijał rok, a modlitwy wciąż niosły zapach krochmalu.

O świcie sen-jaszczurka wpełzał pod kamienie;

ciążył na skroniach, niedośniony jeszcze.

 

Kiedy nadszedł maj, koła wrzynały się w błoto,

w żywą ranę. Dwie mile, droga u stóp miasta, twierdzy.

To w maju przyjechał stryj. Prosto z Davos. Wiecznie

 

z papierosem w ustach. Całował piersi Maliny i moje

włosy. Trzeciego dnia zwieźli fortepian, czarny jak śmierć,

mogiła matki po roztopach. Brzezina pęczniała w deszczu.

 

Nie wiem, co dalej. Baby mówią, że pogoda.

Mamy dwa krzyże i okno otwarte na oścież; powiało

od wschodu i mówią, wyschnie – gościniec, ściana,

 

grób. Jeszcze sny nie te. Ale kiedyś zelżeją.

* J. Iwaszkiewicz, Brzezina

 

About the author
Kinga Młynarska
Mama dwójki urwisów na pełny etat, absolwentka filologii polskiej z pasją, miłośniczka szeroko pojętej kultury i sztuki. Stawia na rozwój. Zwykle uśmiechnięta. Uczy się życia...

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *