Wiedźma

Nie chciałem, żeby to się tak skończyło. Naprawdę nie chciałem. Czasami jednak wszystko, co robimy wychodzi zupełnie na opak, a w każdym razie nie tak, jak byśmy sobie tego życzyli. Starsi ludzie mówią czasami o okrutnym losie. Ja uważam, że to złośliwość bogów. A zresztą kto wie – może to to samo? Najważniejsze i najsmutniejsze jest to, że stało się to przeze mnie.

Eelien przyszła na świat jako czwarte dziecko MacGregsonów, co rzecz jasna nie wzbudziło u nich szczególnej radości. Wiadomo – jeszcze jedna gęba do wyżywienia, a rąk do pracy – jakoś nie bardzo. Wiem to od niej, a więc domyślam się, że MacGregsonowie nie kryli swej niechęci do najmłodszej córki. Stary MacGregson i tak miał szczęście, gdyż oprócz Eelien miał jeszcze tylko jedną córkę o imieniu Ishia oraz syna Hegha. Niestety najstarszy jego syn Töd zginął dawno temu, rozszarpany przez wargów podczas polowania.
Po raz pierwszy spotkałem Eelien w lesie, kiedy zbierała jagody. Prawie od samego początku nie potrafiłem zrozumieć, dlaczego tak bardzo lubię przebywać w jej towarzystwie. Nie muszę chyba dodawać, że owszem zrozumiałem to w końcu, tylko, że zbyt późno.
Wracałem właśnie z Wyjących Pól, gdzie zastawiałem pułapki na zwierzynę. Nie macie pojęcia, co czasami można znaleźć w takich pułapkach. Eelien, wtedy jeszcze nie wiedziałem, że tak ma na imię, stała z koszykiem na ręku. Kiedy mnie usłyszała, obróciła się w moją stronę. Czy muszę mówić, że byłem wtedy już bardzo blisko? Czy muszę tłumaczyć, że potrafię skradać się najciszej ze wszystkich chłopaków z całej osady?

Zbliżyłem się do niej. Czy wydała mi się piękna? Może trochę, ale najbardziej uderzyło mnie to, że w jej szarych oczach w ogóle nie było strachu. Jedynie ciekawość. Za to jej włosy stanowiły najbardziej nieprawdopodobne widowisko świata – pokręcone, nastroszone i sterczące na wszystkie strony. Istne kłębowisko małych żmijek.
– A cóż porabiasz sama w lesie, rusałko? – zapytałem bez sensu, bo widziałem przecież jej koszyk.
– Zbieram jagody, utopcu! – odparła, lekko na mnie zerkając.
– A jak masz na imię? – drążyłem.
– Eelien. I mieszkam w tej osadzie – dodała, uprzedzając moje następne pytanie. I wskazała ręką bagna nazywane przez nas ”Upiorzyskiem”.
– Jak to? – zdziwiłem się. – Ja tam mieszkam!
– Przyszliśmy dwa słońca temu. Z całą rodziną.
Zrobiła jakiś nieokreślony ruch ręką.
– Muszę już wracać.
Zajrzałem do jej koszyka i roześmiałem się. Był prawie pusty.
– No, twoja rodzina raczej się tym nie naje!
A Eelien uśmiechnęła się i powiedziała:
– Możesz mnie odprowadzić, panie … – i podała mi swoją dłoń.
– Alryk. Jestem Alryk – kiedy uścisnąłem lekko jej drobniutką rękę, zauważyłem, że jej dłonie są zupełnie czyste. Nie są w ogóle poplamione sokiem z jagód, jak to się zwykle dzieje podczas zbierania tych owoców.
Tak więc wracaliśmy razem. Od czasu do czasu rzucałem na nią ukradkowe spojrzenia.
– Polowałeś? – zagadnęła.
– Sprawdzałem tylko pułapki. Czasem coś się w nie złapie. Wczoraj na przykład złapałem całkiem dużego krantora, a kilka dni wcześniej nubisa.
– Są tu krantory?
– Zwłaszcza krantory. Nie boisz się sama chodzić po lesie?
– Nie boję się zwierząt.
Nie wiedziałem, co odpowiedzieć i zapadło milczenie. Dopiero po chwili zapytałem:
– Skąd przyszliście?
– Mieszkaliśmy w osadzie za Białymi Górami, ale musieliśmy stamtąd uciekać. Rozumiesz ­- wargowie nie dawały nam żyć. Nienawidzę tych krwiożerczych bestii.
– No, to tu możesz być spokojna. Nie przechodzą przez góry.
Dotarliśmy do osady. Nasza osada nie jest duża, liczy około pieć razy po stu ludzi, ale jest dobrze chroniona: od północy osłonięta Białymi Górami, na których zalega wieczny śnieg, a od południa odgrodzona szeroką Rwącą Rzeką. Pilnujemy tylko stron, po których wędruje słońce.
– Do zobaczenia, panie Alryku – powiedziała moja towarzyszka, zamiotła suknią ziemię i już jej nie było. A na mnie w tej samej chwili ktoś rzucił urok kamiennika. Zanim się oddaliła, widziałem to wyraźnie. Jej koszyk!
Jej koszyk był pełen jagód.

Tak wyglądało moje pierwsze spotkanie z Eelien. Spotykaliśmy się odtąd często, wiedzieli o tym chyba wszyscy w osadzie, a nam nie przeszkadzało to specjalnie.

Miałem brata Oglena. Szczęście to mógł zakłócać jedynie fakt, że chłopiec cierpiał na jakąś chorobę, której nasi szamani nie potrafili wyleczyć. Choroba ta sprawiała, że Oglen…, no dobra, powiem tylko, że wszyscy na niego wołali „bulb”, co znaczy „głupek”. Oglenowi po prostu brakowało piątej klepki. Cóż, zdarza się. Mimo to, a może właśnie dlatego, kochałem go i myślę, że on na swój sposób kochał mnie.

No, a potem był taniec rzeki.
Poszliśmy z Eelien nad Rwącą Rzekę. Jej wody są w tym miejscu płytkie przy brzegach, ale tak szerokie, że z trudem można dostrzec przeciwległy brzeg. Często zastanawiałem się, kto nadał jej tak głupią nazwę, skoro nurt jest tutaj tak spokojny i leniwy. Eelien plotła jakiś wianek. Ja stałem po kolana w lodowatej wodzie i próbowałem z łuku upolować jakąś rybę. To dobre określenie: „próbowałem”.
– Chodź tu, Alryku! – zawołała do mnie.
Wylazłem z wody i ze złością cisnąłem swój łuk na ziemię.
– Nie będzie dzisiaj ryb – rzuciłem odkrywczo i zacząłem wkładać buty.
– Nie przejmuj się tym. Podejdź tu.
Założyła mi wianek na głowę.
– Od dzisiaj będziesz moim królem.
– Jasne. Tylko gdzie jest mój pałac?
I wtedy Eelien odwróciła się do Rwącej Rzeki.
– Spójrz, Alryku – szepnęła.
Spojrzałem. A Rwąca Rzeka zaczęła swój taniec.
Na powierzchni zaczęły pojawiać się drobne zmarszczki, jakby ktoś rzucał na nią garści piasku, potem woda zaczęła wrzeć i bulgotać, dokładnie tak, jak w kociołku wiszącym na ogniu. Potem zaczęły pojawiać się drobne fale i kręgi rozchodzące się promieniście od miejsca, w którym staliśmy. Kręgi pędziły coraz szybciej, fale robiły się coraz większe, po czym w jednej chwili zatrzymały się i zaczęły cofać się i gnać w naszym kierunku.
Patrzyłem jak oczarowany, a kiedy spojrzałem na Eelien zrozumiałem, że to ona.
Stała z uniesionymi ramionami i szepcząc coś pod nosem machała nimi niczym witkami wierzbowymi na wietrze, a woda tańczyła w rytm jej ruchów.
W następnej chwili fale zaczęły rosnąć, puchnąć i wznosić się, jakby coś wypychało je od środka, aż w końcu utworzyły w powietrzu jakieś wstęgi, z których uformował się – nie do wiary – prawdziwy wodny pałac! A potem nagle opuściła ręce i cały świat przesłoniła nam wodna kurtyna, która chlusnęła z wysokości w dół, mocząc nam ubrania i buty.
– Eelien! – krzyknąłem. – To było niesamowite! Jak ty to robisz? Ty… potrafisz czarować?! I gdzie się tego nauczyłaś?
A ona uśmiechnęła się tylko.
– Woda jest łatwa.

Mój brat Oglen pyta mnie:
– Kto to jest?
– Eelien. Mieszka tu od niedawna.
– Śpisz z nią?
– Nie, Oglen, nie śpię.
– Czemu?
– Bo nie jest moją żoną.
– Czemu?
– Bo … – urwałem. Nie wiedziałem, jak mu to wyjaśnić. Z Oglenem było tak zawsze. Zawsze zapędzał cię, jak to niektórzy mawiają, w kozi róg.
– Idź się pobawić.
– Oglen nie chce. Oglen chce pobawić się z Eelien. Oglen chce z nią spać.
Nie miałem pojęcia, skąd brały się u niego takie pomysły.

Położyliśmy się na trawie. Jej źdźbła były tak wysokie, że kiedy przekręciłem głowę w stronę Eelien, prawie w ogóle jej nie widziałem. Od razu też zaczęło mnie wszystko uwierać i łaskotać i miałem wrażenie, że coś łazi mi po twarzy.
– Rozłóż ramiona – powiedziała.
Rozłożyłem. Poczułem jej miękką dłoń pod swoją. Obróciłem ją i chciałem zamknąć jej drobną piąstkę w mojej garści, ale ona powiedziała:
– Nie. Nie ruszaj się. Nic nie rób.
Dotknęła mojego palca swoim. I leżeliśmy tak przez chwilę, dotykając się palcami, a mnie nagle zachciało się śmiać.
– Trawa mnie łaskocze – poskarżyłem się, tłumiąc śmiech.
– Zamknij oczy i wyobraź sobie, że ciebie nie ma – powiedziała jakimś dziwnym, sennym głosem.
– Jasne. Nie ma mnie – odparłem i wciąż się wierciłem.
– Zamknij oczy – powtórzyła ciszej.
Zamknąłem. Czułem delikatny dotyk jej palców i słyszałem przeróżne odgłosy dobiegające z lasu i łąki: ćwierkania, gdakania, klekotania, nawoływania, pohukiwania, stukania, trele, gwizdy i inne wrzaski. Słyszałem to cały czas. Tuż przy moim uchu coś, szeleszcząc, przedzierało się zawzięcie przez trawę, która dla jakiegoś małego owada musiała być gęstym, wysokim lasem. Słyszałem to wszystko tak wyraźnie, że nie ma mowy, abym się zdrzemnął. Mogę dać na to słowo honoru.
A jednak kiedy otworzyłem oczy, zerwałem się z przerażeniem na nogi. Świat był jakiś inny. Słońce chowało się właśnie za korony drzew.
– Eelien! Zasnęliśmy! Jest już prawie wieczór! – krzyknąłem w największej panice. – Ale jak to się mogło stać, przecież…
– Nie zasnęliśmy – odparła, wstając i otrzepując swą suknię. – Nie zasnęliśmy. Po prostu otrzymaliśmy jeszcze jeden dzień.
Powiedziała to głosem tak spokojnym, jakby była to najzwyklejsza rzecz pod słońcem. A potem uśmiechnęła się do mnie i wyciągnęła mi z włosów jakieś źdźbło trawy.
– Otrzymaliśmy jeszcze jeden dzień? – powtórzyłem, nic z tego nie rozumiejąc. – Ale przecież jest wieczór! Eelien, co się stało?
Ale ona jakby mnie nie słyszała. Wspięła się na palce i pocałowała mnie.
– Wracajmy, Alryku!
Wracaliśmy w pośpiechu, a ja wciąż rozmyślałem nad tym, jak to się stało, że zasnąłem, mimo, że nie zasnąłem. Zrozumiałem to, kiedy dotarłem w pobliże naszego siedliska.
Otóż niedaleko naszego domu mieszkają Henwigowie, a pani Henwig dziś rano wydała na świat zdrowego synka. Dokładnie pamiętam, jak stary Henwig tańczył z radości, bo był to jego pierwszy syn, a na jutrzejszy dzień zapowiedział wielką ucztę dla całej osady. I pamiętam, że zastanawiałem się skąd on weźmie tyle mięsiwa.
Pani Henwig nie urodziła. Przechodząc obok ich chałupy, zobaczyłem ją sapiącą, stękającą i podtrzymującą jedną ręką swój ogromny wielorybi brzuch.
I wtedy mnie olśniło. Eelien zrobiła czary! Tak, jak wtedy z jagodami i z falami na rzece. Eelien z dzisiaj zrobiła wczoraj! To dlatego powiedziała, że otrzymaliśmy jeszcze jeden dzień.
Eelien czarodziejka!
I zanim zdążyłem pomyśleć, zawołałem:
– Pani Henwig, proszę się nie martwić! Jutro urodzi pani dużego, zdrowego synka!
Pani Henwig uniosła ze zdumieniem czoło i mruknęła jakby trochę ze złością:
– O! Szaman się znalazł!
A ja szczęśliwy pognałem do domu.

Kiedy przyszło mi to do głowy? Chyba wtedy, jak Oglen, próbując nauczyć się strzelać z łuku najpierw zniszczył czyjeś naczynia, które suszyły się na słońcu, a potem zranił małą Loanę, córkę MacConnorów, która akurat wtedy skądś się przypętała. Rana nie była poważna, strzała Oglena zraniła ją tylko lekko w ramię, ale to wystarczyło, żeby stary MacConnor domagał się od nas dwóch sztuk bydła. To wtedy przyszła mi do głowy ta myśl. Niech będzie przeklęta ta chwila!
Eelien, jak to Eelien – zgodziła się bez wahania. Poszliśmy do lasu, by nam nikt nie przeszkadzał. Eelien trzymała Oglena za rękę, a temu gęba się nie zamykała:
– Dokąd idziemy?
– Zaraz zobaczysz.
– Co będziemy robić?
– Bawić się.
– A w co?
– Zobaczysz.
Po chwili:
– Oglen lubi Eelien!
– Eelien lubi Oglena.
– Oglen chce spać z Eelien!
– Oglen, możesz na chwilę zamknąć buzię? – wtrąciłem.
– Oglen nie może. Oglen chce pić!
I tak było przez całą drogę.
Czary na Oglenie nie wyglądały tak efektownie, jak na przykład taniec Rwącej Rzeki. Eelien cały czas dotykała głowy Oglena, szepcząc jakieś zaklęcia, co najpierw go bawiło, ale szybko mu się znudziło i zaczął uderzać Eelien po rękach.
– Czy to się uda? – zapytałem, kiedy skończyła.
– Nie mam pojęcia. Musimy zaczekać kilka słońc. To straszny wiercioch.
A mój braciszek znowu:
– Eelien jest wiercioch! Eelien jest wiercioch! Eelien jest bulb!

Od tego dnia wypadki potoczyły się błyskawicznie. Straszliwie.
Oczywiście Oglen wypaplał matce, co robiliśmy w lesie, mimo, że obiecał tego nie robić, a ja z kolei obiecałem oddać mu swój łuk, jak tylko nauczy się lepiej strzelać. Wszystko na nic. Matka od początku też nie darzyła Eelien sympatią. Po prostu jej nie ufała. Czy wydaje się zatem dziwne, że kiedy mały Oglen nagle ciężko choruje, matka oskarża o to moją Eelien? Wszyscy w osadzie przyznają bez namysłu rację mojej matce. Matka mnie nie słucha, kiedy bronię dziewczyny. Nikt nie wierzy w jej słowa, że ta choroba nie ma nic wspólnego z czarami, które próbowała robić. Ktoś rzuca słowo „wiedźma” i po chwili mówi już tak cała osada. Rodzina MacGregsonów zostaje wyklęta. Nikt nie może się z nimi zadawać.
Ale rozzłoszczonym bogom jeszcze jest mało. Po czterech słońcach mój mały, kochany brat Oglen umiera. Matka nie zwraca uwagi na jego ostatnie słowa, szeptane w cielesnym ogniu: „Eelien, chcę Eelien…”
Eelien jest przerażona, ja – zdruzgotany. Los MacGregsonów jest przesądzony. Muszą opuścić naszą osadę i udać się na Przeklęte Wzgórza. Tam mieszkają wszyscy ci, którzy sprowadzili śmierć na współmieszkańców. Nazywamy ich, że są zamknięci w przyszłości, która nigdy nie nadejdzie. Zamknięci na zawsze. Jest to ponoć straszne miejsce, nie osłonięte z żadnej ze stron, narażone przez to przez całe księżyce na okrutne smaganie mroźnych wichrów. Poza tym doskonale widoczne z daleka stanowi idealne miejsce do polowań dla krantorów, wargów, nubisów i innych potworów. Mówi się, że szczęściarzem jest ten, kto przeżyje tam sześć księżyców. Sześć księżyców! I tam ma trafić moja Eelien?!
Nie waham się ani chwili – idę z nią! Kiedy przedstawiam moją prośbę staremu MacGregsonowi, ten wpada we wściekłość i każe mi iść precz.

Cóż jeszcze mogłem zrobić?
Ostatnie pożegnanie z Eelien, w tajemnicy przed wszystkimi. Łzy zalewają mi oczy. Z piersi wyrywa się szarpiący szloch.
– Nie płacz, mój królu! – uspokaja mnie Eelien, obsypując moje policzki pocałunkami.
– Zrób jeszcze czary! – błagam ją. – Zrób jeszcze raz z dzisiaj wczoraj! Zrób jeszcze dziesięć razy po dziesięć księżyców! Przecież potrafisz!
– Przecież wiesz, że to nic nie da. Wszystko i tak wydarzyłoby się raz jeszcze. Tak widocznie musiało być. Taki jest nasz los.
Jest tak spokojna i tak smutna, że pęka mi serce. Już nic nie widzę i nic nie słyszę. Beczę jak małe dziecko, bo nagle wszystko pojmuję.
Eelien! Kochana Eelien!

About the author
Roman Pastuszuk
Obserwator i kontestator, autor wierszy i opowiadań, miłośnik książek, muzyki filmowej i yerba mate.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *