„Welcome to Hellywood” Cz. III

– Axon Kasdeia – przeczytał William – Nie znam gościa.

– Och, znasz, i to bardzo dobrze, tylko pod innym nazwiskiem – wyjaśnił mu wesoło Kier, ale zaraz spochmurniał – Nie jest dobrze. Wolne demony w ogóle nikomu nie podlegają, to raz, a dwa, to ród Kasdeia jest bardzo potężny. I bardzo złośliwy.

– No więc?

– No więc nic, bawidamku z Piątej Alei. Trzeba go wezwać i spytać, czego chce w zamian za zwolnienie cię z danego słowa.

– Nikomu nic nie dawałem!

– Tak ci się tylko wydaje.

Kier odwrócił się ponownie do ekranu, zatwierdził otrzymane równanie, potem wstał, zakreślił na środku pokoju okrąg i wpisał weń ciąg magicznych symboli. Następnie cofnął się o krok i rzucił w okrąg garść jakiegoś szarego proszku. Zawirowała spirala gęstego dymu, a gdy opadła, oczom przyjaciół ukazał się wysoki, chudy demon o lśniącoczarnych włosach i wąskiej twarzy o ostrych rysach. Był ubrany, podobnie jak Kier, w czarne skóry, i wyglądał na naprawdę rozwścieczonego.

– Jak śmiałeś? – spytał groźnie, patrząc na Hellorana, którym w tym momencie dosłownie cisnęło do tyłu, aż uderzył plecami o ścianę.

– Leo! – zawołał William ze zdumieniem. Demon spojrzał na niego i Kier, uwolniony od tajemniczego nacisku, jęknął z ulgą. Potarł klatkę piersiową. Nie wyglądał może na przerażonego, ale w każdym razie na… odrobinę mniej pewnego siebie.

– Leo – powtórzył William – Czy ty… Czy ty jesteś demonem? Jakim cudem? i co to ma wspólnego ze mną?

Pobladł, na czole i policzkach wystąpiły mu krople potu. Demon zmieszał się nieco i nagle stał się zupełnie zwyczajny, taki, jakim był za życia Leonard Nimoy. Mimo to William nie mógł zapomnieć tego, co widział przed chwilą i patrzył na niego nieledwie z przerażeniem. Nie codziennie człowiek dowiaduje się, że jego najlepszy przyjaciel jest demonem i to w dodatku nie byle jakim.

– Nie denerwuj się, Bill – powiedział Kasdeia uspokajająco – Nic nie rozumiesz.

– Masz cholerną rację!

– Zawsze chciałem, żebyśmy mogli być razem nawet wtedy, gdy nasze cielesne powłoki umrą. Potrzebowałem do tego twojej zgody, ale przecież nie mogłem powiedzieć ci wprost, o co chodzi.

Axon Kasdeia przerwał i nabrał tchu.

– Pamiętasz, jak kiedyś rozmawialiśmy na tematy metafizyczne? – kontynuował – Powiedziałeś „Jeśli życie po śmierci istnieje, chciałbym, żebyśmy tam też byli razem.’ Odpowiedziałem ci: „Więc złóżmy przyrzeczenie, że gdziekolwiek trafimy, będziemy razem.” I zgodziłeś się na to! Nawet bardzo chętnie się zgodziłeś…

Urwał, gdyż William cofnął się o krok z przestrachem, którego nie umiał ukryć. Patrzył na demona szeroko rozwartymi oczami, jak ptak zahipnotyzowany przez węża.

– To znaczy, że ja… że ja rzeczywiście… – szepnął – Nie ma dla mnie ratunku.

Zakrył twarz rękami. Kasdeia spojrzał z wściekłością na milczących i obserwujących to wszystko przyjaciół. Jego oczy ponownie rozjarzyły się na czerwono.

– Zapłacicie mi za to – syknął – Przysięgam, że mi zapłacicie.

– Weź sobie trochę drobnych z mojej skarbonki, skoro brakuje ci na fajki. – zaproponowała mu uprzejmie Milady. Nie wyglądała na przerażoną.

– Uspokój się, Axon – Kier strzepnął niewidoczny pyłek ze swojej kurtki i podszedłszy do Kasdei położył mu rękę na ramieniu – Przyznaj otwarcie, że to było prawdziwie demoniczne świństwo z twojej strony, tak wrobić najlepszego kumpla. Przecież musiałeś wiedzieć, że on nie jest z tych, których wysyła się na nasze tereny. Co by tam robił?

– Wszystko zaplanowałem. Nie byłoby mu źle. Po co się wtrąciliście?

Pierwsza wściekłość wyraźnie już demonowi minęła, ale nadal był zły. To, że jego plan napotkał na nieprzewidziane trudności, nie mogło go cieszyć, a zwłaszcza, że nie udało mu się postawić dawnego przyjaciela przed faktem dokonanym – wtedy wszystko byłoby łatwiejsze. Zadziałałyby trzy typowe etapy – szok, wyparcie i przystosowanie. Teraz sprawa była już dużo trudniejsza, a na dodatek wmieszała się w to znana wszystkim drużyna, która niejeden już raz wydarła Piekłu jego ofiarę. Szykowała się zacięta walka, a tego Axon Kasdeia, aka Leonard Nimoy, bardzo nie lubił.

– Zobaczymy jeszcze, co na to Sąd. – powiedział złowieszczo i zdematerializował się.

– Ano, zobaczymy – zgodził się z nim Silver i otworzył okno, by wywietrzyć zapach smoły i siarczanego dymu, zawsze towarzyszący magii demonów – Ciekawe, kiedy rozprawa?

Księżniczka wzruszyła ramionami na znak, że nie ma pojęcia.

– Czemu on mi to zrobił? – jęknął z rozpaczą William, zasłaniając twarz dłońmi.

– O rany, czemu, czemu… Bo jest demonem, głupi ciołku! Miał się z tobą modlić?! – zdenerwowała się Milady – Co ci jest, do diabła? Zacznij zachowywać się jak mężczyzna.

– Znaczy co, ma się upić? Dajże spokój – wziął w obronę aktora Silver – Jojo mówił, że jeszcze jakieś dwa tygodnie i będzie dobrze. Wiesz jak to jest. Przełom to jedna chwila. Hop, i czujesz się jak milion dolarów .

– Ja tam czuję się jak dwa centy. – mruknął William z beznadziejną szczerością.

W rogu pokoju rozdzwoniło się coś, co wyglądało na bardzo duży telefon. Kier wyciągnął niedbale rękę i słuchawka sama wpadła mu w dłoń.

– Czego? – rzucił wesoło. Przez chwilę wsłuchiwał się w czyjś głos po drugiej stronie, odpowiadając monosylabami, potem rzucił słuchawkę, która sama wróciła na swoje miejsce i zwrócił się do dziewczyn:

– Laleczki, wpłacicie kaucję za Conana?

– Mowy nie ma. Naśmierdział, to niech teraz siedzi, póki nie zmądrzeje.- powiedziała kategorycznie Milady. Druzus skrzywił się niedowierzająco.

– On nigdy nie zmądrzeje, i nikt też na to nie liczy. Posiedzi 48 i wypuszczą go, jak zwykle. Wiecie co, chodźmy spać. Złapmy choć kilka godzin snu przed świtem.

– Doskonała myśl. jak na jeden dzień, i tak dużo się wydarzyło.- Księżniczka ziewnęła mimowolnie – Kier, masz tu jakieś pokoje gościnne?

– Co takiego? Ja miałem na myśli, żebyśmy się stąd zmyli! Tu mielibyśmy spać, w tym panopticum grozy?

– A co to szkodzi?

Druzus rozejrzał się z niepewną miną, a Kier wybuchnął śmiechem.

– Prawdziwy gladiator, przesądny jak Buszmen – zakpił – Bądź spokojny, to wszystko iluzja. Moim gościom nic nie grozi, co innego, gdyby jakiś wróg chciał tu wejść. Ale takowych nie mam. Wszystkich przekabaciłem lub wytłukłem.

Druzus uśmiechnął się i trącił Williama w bok.

– Słyszałeś? – spytał – oto mój kumpel. To ja go wszystkiego nauczyłem.

– Gratulować. – mruknął aktor kwaśno. Myśl o spędzeniu nocy w tym nawiedzonym miejscu wcale mu się nie podobała, ale postanowił nie protestować. Ostatecznie mogło być gorzej, choć wciąż nie wiedział dokładnie, jak.

Nie mógł spać. I to wcale nie dlatego, by czuł się jakoś zagrożony. Mając świadomość, że wszystko, co może tu zobaczyć lub usłyszeć, to iluzja, nie mógł się na serio bać. Inni chyba też nie odczuwali zbytniego strachu, skoro bez oporów zasnęli, pozakrywawszy się aż na głowy jedwabiem, haftowanym w trupie główki i pająki. W sumie ten halloweenowy wystrój był nawet zabawny…

Nie mogąc zasnąć William wyszedł w końcu z sypialni gościnnej na taras. Niebo pełne było migotliwych gwiazd, takich samych, jak te nad Los Angeles, choć, jak się dobrze przyjrzeć, widać było migotliwą, tęczową otoczkę wokół każdej z nich. Być może była to właściwość tutejszej atmosfery. Pomyślał nagle, czy tutaj dałoby się zbudować prom kosmiczny i polecieć tam, wysoko, do gwiazd….

– Nie, to się nie da. – zabrzmiał za nim słodki, ironiczny głos. Obejrzał się. Za nim stał Kier z zapalonym papierosem w dłoni i uśmiechał się łago dnie.

– Czytasz w myślach?

– Czasem. To bywa pomocne. I od razu odpowiadam: nie wyrwiesz się stąd. Nawet nie próbuj, bo trafisz gorzej.

Wyglądal na szczerego, ale pewnie, jak wszystkie demony, miał w wysokim stopniu opanowaną sztukę obłudy.

– Czemu zdezerterowałeś?- spytał William. Kier wzruszył ramionami.

– Trochę za długo byłem człowiekiem – odparł – Miałem nim być tylko trochę, w ramach tajnej operacji, ale zakochałem się. Wiem, ze to straszny banał, ale tak było. Zatarłem więc ślady, jak umiałem najlepiej, usunąłem kod z ręki i przeżyłem wspaniałe życie. Żona, dzieci, potem wnuki… cała działalność zawodowa i społeczna…Cudowne życie, z jednej strony sława, z drugiej spokojna egzystencja z rodziną. No ale nic, co dobre, nie trwa wiecznie. Moi kumple dopadli mnie po śmierci, znaczy, po śmierci tamtego ciała.

– Byli niezadowoleni?

– Mało powiedziane. Dostałem nieokreślony wymiar ciężkich robót w karnej kompanii. Zwolniono mnie i przywrócono do służby, żebym infiltrował Amnesty Intercept, ale nie miałem na to ochoty. Udało mi się uzyskać immunitet, i póki co jestem rezydentem na tym terenie.

– A gdyby ci z Dołu znów cię dorwali, to co?

– To miałbym się z pyszna. O tak, zapewniam cię.

Kier zacisnął lekko usta. Jego ciemne oczy patrzyły spod ciężkich brwi jakby wprost przez rozmówcę. Po chwili jednak jego spojrzenie złagodnialo.

– Bill, wiem, że jest ci teraz źle – powiedział przyjaźnie – Wielu to przeżywa, szczególnie ci, którzy są niewrażliwi na kąpiel ektoplazmatyczną. Wiesz, ona ułatwia adaptację w tym świecie i za jej pomocą wszczepia się znajomość juggle, tutejszego języka. Niestety, nie wszystkim ona pomaga. W twoim przypadku zawiodła. Nie mogę patrzeć, jak się męczysz. Coś ci zdradzę: istnieje pewna sztuczka, która uruchamia proces adaptacyjny. Wiesz, taki awaryjny restart.

– Co to? – spytał William nieufnie.

– Nie śpij tej nocy. Stój tutaj i patrz na wschód słońca.

– Tylko tyle?

– Tak. Tutaj przed wschodem slońca zwykle zasypiają nawet niajwiększe nocne marki. Tymczasem ten widok jest katalizatorem dla najcięższych przypadków.

Klepnął go przyjaźnie po ramieniu.

– Jeśli mi nawet nie wierzysz, co ci szkodzi spróbować?

– Czy ja wiem…

– Przemyśl to.

Posłał mu pokrzepiający uśmiech i odszedł bezszelestnym krokiem, znikając w głębi swej mrocznej siedziby. William zamyślił się nad jego słowami, ale im dłużej je rozważał, tym bardziej umacniał się w przekonaniu, że nie zawierają żadnej pułapki. Gdyby oglądanie wschodu słońca czymś groziło, Silver lub Druzus poinformowaliby go o tym. W końcu wbili mu do głowy tutejsze tabu, to znaczy, czego nie wolno…. Niewiele tego było, ale zawsze. Nie zapomnieliby o czymś tak oczywistym. A jeśli jednak…? Po dłuższym namyśle zdecydował się zaryzykować. Przysiadł na wygodnym leżaku i oparł głowę o ścianę, patrząc w kierunku wschodu. Sam nie wiedział, kiedy obok niego pojawił się stolik z termosem, paterą ciastek i wazą owoców. W termosie była kawa z koniakiem. Zapewne demoniczny gospodarz zatroszczył się o niego, miły gest. W ogóle wyglądał na miłego i raczej nieskłonnego do szkodzenia innym. Może rzeczywiście był takim wyrodkiem, za jakiego się podawał, zresztą jest możliwe, że inaczej te dwie dziewczyny by się z nim nie zadawały. Chyba były raczej rozsądne. Dopiero co je poznał, ale zdążył polubić. Jak napomknął mu Druzus, były ogólnie lubiane w tym świecie, i bardzo dobrze znane wskutek swej działalności. Właściwie powinien cieszyć się, że postanowiły mu pomóc, bo dzięki temu mógł tu zostać, przynajmniej na razie. Miał farta. Żeby tylko mógł się pozbyć tego smutku i dławiącego lęku, który nie pozwalał mu normalnie żyć, ani nawet nawet normalnie oddychać…

Upłynęło trochę czasu, nim zrozumiał, że w tym osobliwym świecie rzeczywiście niełatwo zobaczyć wschód słońca. Im bardziej zbliżała się godzina świtu, tym bardziej chciało mu się spać. Nie na darmo Kier załatwił mu kawę z koniakiem, bez niej i pobudzającej przekąski na pewno by nie wytrzymał. I tak było ciężko. Chwilami ledwie utrzymywal oczy otwarte, kilka razy przyłapał się na tym, że właściwie drzemie z otwartymi oczami i to go już zaalarmowało.Sięgnął po maly widelczyk do ciastek i wbił go sobie w dłoń. Solidnie zabolało i to go otrzeźwiło.

– Nie wolno spać. – przykazał sobie na głos i znowu wlepił wzrok w horyzont, który, ku jego radości, zaczynał już szarzeć. Mimo świadomości, jaka jest stawka i jak blisko jest sukcesu, wciąż musiał walczyć ze snem, jakby był on czarnym kocem, którym ktoś usiłuje owinąć jego głowę. Dopiero pierwsze promienie słońca, które padły na jego twarz, przerwały tę walkę. Aktor poczuł się tak, jakby narastające światło było wodą życia, która zmywała z jego serca całą gorycz, cały żal i wszystkie smutki, które dotąd nie dawały mu żyć.

Od tego dnia zmieniło się wszystko. Skończyło się siedzenie kamieniem w domu i chowanie się przed ludźmi. Teraz, gdy William zaczął interesować się życiem miasta, codziennie dowiadywał się nowych rzeczy. Szczególna struktura ludności wymuszała pewne sprawy, które mogły zdumiewać, ale po namyśle dochodziło się do wniosku, że są one całkiem logiczne. Przede wszystkim nie wszyscy dawni artyści pozostawali czynni zawodowo. Niektórzy nie robili nic konkretnego, spędzając czas na niezobowiązujących zabawach, inni podróżowali, jeszcze inni studiowali z zapałem na różnych kierunkach. W Centros były dwie wielkie uczelnie, Zwariowany Uniwersytet i Wariacka Politechnika – inaczej o nich nie mówiono, choć Shatner nie wiedział jeszcze, czemu. Nauka tam była bezpłatna, podobnie jak wiele innych rzeczy. Na to, co było płatne, łatwo było zarobić, choć kto płacił i jak dokładnie działał miejscowy system monetarny, trudno było się zorientować. Odnosiło się wrażenie, że to działa, bo ludzie przyzwyczajeni są do pieniędzy i lubią je, ale nie są tu one koniecznie potrzebne.

Wielu aktorów brało się za rzeczy, które kiedyś znali tylko ze scenariuszy filmowych, jak na przykład słynny „zespół mięśniaków” – Dolph Lundgren, Jean-Claude Van Damme, Steven Segal, Arnold Schwarzennegger i wielu innych, którzy porzucili kamerę po to, by utworzyć miejscową policję. Williamowi wydało się to trochę monstrualne, a trochę niepoważne, jednak nikt poza nim nie widział chyba w tym nic dziwnego. Aktorstwo, odarte z otoczki gigantycznych zarobków, pozwalania sobie na wszelkie fochy i histerycznego uwielbienia fanów, nie miało już w sobie tego wabika i przestawało byćtakie pociągające – znikał cały luksus tej profesji, a zostawała ciężka praca i znoszenie humorów reżysera. W Hellywood nikt nie przejmował się „gwiazdami” i ich kaprysami. Rezygnowała jedna, angażowało się drugą i po kłopocie. W tej sytuacji nie było co się dziwić, że całkiem spory odsetek artystów obojga płci brał się za inną pracę, i często odkrywał w sobie całkiem niespodziewane talenty. Praca w policji to było coś, co wielu pociągało, szczególnie, że miała ona dość szerokie uprawnienia i korzystała z przywileju „nietykalności” – za obrażenie policjanta na służbie trafiało się do aresztu nawet na kilka tygodni. Ten kij miał jednak dwa końce – posiadając dość szerokie uprawnienia, funkcjonariusz nie mógł przekroczyć obowiązującego kodeksu, gdyż wylatywał wtedy ze służby. Biorąc pod uwagę różne profity, wynikające z bycia mundurowym, lepiej było tego uniknąć. Początkowo każdy „nowy” dziwił się, że coś takiego w ogóle istnieje na tych terenach, ale z biegiem czasu zaczynał rozumieć, że jest to konieczność. Dzięki temu panował tu względny porządek i nie było powodu do interwencji na szerszą skalę, ani z Góry, ani z Dołu. A taka interwencja, przynajmniej teoretycznie, była możliwa.

Z tąże miejscową policją William zetknął się, gdy jadąc do amfiteatru wpadł na innego motocyklistę. Swego harleya dostał od Silvera i w pierwszej chwili myślał tylko o tym, czy pięknej maszynie nic się nie stało. Współuczestnik stłuczki myślał chyba tak samo, bo najpierw obejrzał dokładnie swoją Javę, a dopiero potem sklął Williama od ostatnich. Zdenerwowany sprawą Shatner odszczeknął mu i sam nie wiedział kiedy doszło do rękoczynów na jezdni. Inni użytkownicy dróg zatrzymywali się, śledząc z zainteresowaniem kontrowersję, aż wreszcie zjawił się patrol i aresztował obu zwaśnionych, nie fatygując się sprawdzaniem, kto zawinił i dlaczego. Przywieziony na komendę William stanął przed dyżurnym przodownikiem, którym był Jean-Claude van Damme i poznawszy go zaniemówił. W mundurze i czapce policyjnej, spod której wymykały się stanowczo zbyt długie włosy, słynny ekranowy atleta wyglądał jak archetyp policjanta-służbisty, a jednocześnie zbuntowany luzak.

– Imię i nazwisko. – zażądał van Damme urzędowym tonem.

– Jaja sobie robisz? Nie poznajesz mnie? – spytał Shatner w oszołomieniu.

– Aresztowany ośmiela się pytać? – van Damme zmarszczył brwi i obdarzył Williama lodowatym spojrzeniem.

– Jeśli sobie nie życzysz, mogę również nie odpowiadać….

– Aresztowany ośmiela się mówić?!

Z dalszych pomieszczeń wyszedł Dolph Lundgren, również w mundurze, ale bez czapki, ciagnąc za sobą ciemnowłosego mężczyznę o chłopięcej twarzy i nadmiernie długich kończynach. Ten miał na sobie nieprawdopodobne brudne dżinsy i poprzepalany odczynnikami fartuch laboratoryjny. Na jego widok van Damme uderzył pięścią w blat biurka.

– Ile razy mam brać od ciebie zobowiązanie, że skończysz z tymi eksperymentami?! – ryknął.

– Czy ja wiem? Ile ci się podoba – odparł wesoło aresztant – Napiszę, ile razy zechcesz. Co mi tam.

– Wstydziłbyś się, Conan – zwrócił mu uwagę Lundgren – Tak się dałeś wszystkim we znaki, że mówią na ciebie Conan Zaraza, a ty nadal swoje?

– Abo ja nie z tych, co zmieniają zdanie, zależy, jak wiatr zawieje…

– Jak zawieje od twojej pracowni, wszyscy mdleją.

– No to wodą ich trzeba polać.

– Zamknij go, Dolph – polecił van Damme i ponownie zwrócił się do Williama – Narozrabiało się, co?

– To nie była moja wina. – zastrzegł się Shatner.

– Nie no, bezczelność! – uniósł się gniewem drugi uczestnik stłuczki, czekający na swoją kolej – Nie dałbym mu prawa jazdy nawet na deskorolkę, a on się bierze za motor!

– Miałem wolny przejazd, to ty na mnie wpadłeś, piracie drogowy!

– Johnny! Zamknij ich obu, niech ochłoną. – zawołał van Damme. Zwalisty osiłek w czarnym mundurze antyterrorysty wszedł do gabinetu. Nie wdając się w rozmowę złapał jedną ręką za kark Williama, drugą jego oponenta, po czym bez wysiłku zawlókł obu do korytarza z zakratowanymi celami. Wepchnął jednego do jednej, drugiego do drugiej, zamknął na klucz i odszedł, nie obdarzywszy ich ani jednym spojrzeniem więcej.

– Masz ci los. – westchnął William, siadając na wąskiej pryczy.

– To wszystko przez ciebie. – oznajmił jego przeciwnik i zamilkł na chwilę, po czym dodał – Ale co mi tam, zdarza się w najlepszych rodzinach. Ja jestem Staszek Mikulski, a ty?

– William Shatner….

– Aha! Powinienem cię poznać, ale zdenerwowany byłem, psiakrew.

Staszek przejechał palcami przez swą ciemnoblond czuprynę i popatrzył na Conana, który leżał w sąsiedniej celi i gwizdał wesoło. Wydawał się być zupełnie niezmieszany.

– Po co ci to było? – spytał – Nie możesz choć trochę odpuścić?

– Nie bardzo. Jestem naukowcem.

– Ale nawet naukowcy mają czasem urlopy czy co…

– Ja odpoczywam pracując.

– Raczej zamęczając innych…

William słuchał ich dyskusji jednym uchem, zastanawiając się mimochodem nad swoją obecną sytuacją. Wydawało mu się czymś surrealistycznym, a nawet wręcz śmiesznym, że zamknęła go policja, składająca się z aktorów, grających onegdaj w filmach klasy B i C, obecnie poprzebieranych w mundury i bardzo przejętych swoją ważnością. To chyba było kluczem do zrozumienia, czemu wybrali akurat ten zawód – tutaj policjant był daleko ważniejszą osobą niż jakikolwiek aktor, a oni chcieli być ważni.

– Długo będą nas tu trzymać? – spytał, przerywając swym towarzyszom niedoli kłótnię o to, kto jest winien i czemu.

– Skądże – zapewnił go Conan – Najwyżej 48 godzin, dłużej im nie wolno. W ogóle nic więcej nie mogą nam zrobić, chyba że skierują sprawę do kolegium lub do sądu, ale tym nie ma się co martwić na zapas.

W korytarzu pojawił Dolph Lundgren z kluczami i otworzył celę.

– Wy dwaj, wyłaźcie – powiedział przyjaźnie – Conan, co wstajesz, ty na razie nie wyjdziesz. Za dużo narozrabiałeś.

William ruszył korytarzem obok muskularnego, wysokiego Szweda. Miał wrażenie, że sięga mu do pasa – zawsze chciał być trochę wyższy, ale na pewne rzeczy nie ma rady.

– Czemu nie grasz, tylko udajesz krawężnika? – spytał.

– Znudziło mi się – odparł Lundgren – Tu można robić ciekawsze rzeczy, a jak to też ci się znudzi, bierzesz się za następną sprawę. Ty co, wczoraj się tu znalazłeś?

– Nie, ale stosunkowo niedawno.

– Aha, jesteś z tych kiepsko przystosowanych, co to ich całymi dekadami trzymają w ektoplaźmie. Cóż, sam odkryjesz, jak tu się można zabawić. A póki co jeździj ostroźniej.

– Zawsze jestem ostrożny.

– Chyba nie zawsze. Masz wezwanie do Sądu Najwyższego.

Podał mu sztywny kartonik z neonowym nadrukiem. William wziął go z nieprzyjemnym dreszczem. Dotąd nie myślał o czekającej go rozprawie, pochłonięty odkrywaniem możliwości tego świata, w skrytości ducha miał też nadzieję, że „czynniki wyższe” zapomniały o całej sprawie. Tymczasem wyglądało na to, że bynajmniej.

– Znasz Vissa, Dolph? – zapytał.

– No masz! – Szwed uniósł wymownie obie ręce do nieba – Chodź do knajpy, to ci coś o nim opowiem.

– Czemu nie? Skoro wolno ci „na służbie”..

Lokal pod nazwą „Eye of the Tiger” był znaną w okolicy spelunką, gdzie zbierały się wszystkie miejscowe męty (jak William już się przekonał, tu też ich nie brakowało – na jego zdziwienie Druzus odpowiedział :”Myślisz, że sam fakt śmierci robi z ludzi anioły? Ani się śni, by tak było.”). Zupełnie nie przeszkadzał w tym fakt, że było to również ulubione miejsce spotkań i posiłków policjantów z komendy głównej – jakoś w samym lokalu nikt się nie kłócił. Właściciel knajpy nigdy by zresztą nie pozwolił na żadne awantury, a był to niezwykle bojowy Katalończyk z pomocnikami, których można się było nie na żarty przestraszyć. Wsławił się podobno tym, że na otwarcie swego interesu urządził gonitwę z bykiem, na wzór dawnych hiszpańskich tradycji. Nie wiadomo, skąd wziął byka, ale było to zwierzę wielkie, agresywne i nie znające się na żartach, tak że poturbowało parę osób, nim wreszcie udało się zapędzić je do klatki i wywieźć za miasto.

– Viss wsławił się w rozsądzaniu spraw z oskarżenia prywatnego – powiedział Lundgren, gdy obaj usiedli przy stoliku pod oknem i zamówili po drinku – A są one zazwyczaj niełatwe. Powiedzmy, że jakiś pan X naraził sie w życiu paru osobom, które żądają, by teraz poniósł on karę za swój czyn i to taką karę, jaką oni uznają za satysfakcjonującą. Viss musi osądzić, czy maja oni rację, a jeśli mają, to czy uwzględnić ich żądania, czy też naznaczyć zgoła inną karę.

– I co zwykle robi?

– Różnie. Czasem skazuje delikwenta na przykład, na ileś miesięcy czy lat niewolniczej służby u powoda lub coś równie dziwacznego, ale bywa tak, że po wgłębieniu się w sprawę dochodzi do wniosku, że pretensje strony pozywajacej są bez pokrycia, albo wręcz to ci, którzy pozywają, są winni w spornej kwestii. Wtedy potrafi całkiem wyjść z siebie i, uwierz mi, dzieją się rzeczy groźne. Od jego wyroków nie ma odwołania.

Łyknął potężną porcję whisky. William rozważał przez chwilę to, co usłyszał, potem pokręcił głową z niedowierzaniem.

– I taki on silny, że ruszyć go nie można? – spytał.

– Ano na to wychodzi. On będzie rozpatrywał twoją sprawę?

– Chyba tak…

– O, chłopie…Nie będę pytał, co nabroiłeś, bo to w końcu twoja sprawa, ale przygotuj się na trudną przeprawę. Viss ma ksywkę „Pirania”, i nie bez powodu.

– Serdeczne dzięki za podtrzymanie na duchu. Ty to wiesz, jak kogo pocieszyć.

William dopił szybko swego drinka, pożegnał się z Dolphem i wrócił do mieszkania Silvera, gdzie wciąż kwaterował, choć na dobrą sprawę mógł już poszukać sobie czegoś całkiem własnego. Jednak wciąż nie czuł się na siłach, by mieszkać sam. Był niczym rekonwalescent po długiej chorobie, który mimo dobrych prognoz obawia się nawrotu cierpienia i szuka towarzystwa przyjaznych ludzi, by w razie czego nie zostać sam. Nie miał pojęcia, jak dostać się do budynku sądu, gdzie by nie był, ale tu liczył już na nowych przyjaciół. Na pewno byli obeznani z topografią tych terenów, on jeszcze nie, dopiero poznawał miasto. Wcześniej był zbyt chory, by choć wyjść sam na ulicę, teraz to nadrabiał, gdy pomału stawał się znów dawnym Shatnerem.

– Tylko czy teraz to się na co zda? – mruknął sam do siebie. Nadchodząca rozprawa nie napawała go optymizmem. Co prawda wciąż uważał, że nie nigdy nie był aż tak zły, by zasłużyć na Piekło, ale jeśli udowodnią mu wypowiedzenie tamtych fatalnych słów, może być krucho. Zdawał sobie z tego sprawę. A jeśli zostanie skazany, to co? Zabiorą go w to okropne miejsce, o którym Kier opowiadał z taką swadą? Co prawda on twierdził, że wcale nie jest takie okropne, ale kto wie, czy mówił prawdę? Milady twierdziła, że wszystkie demony łżą, aż się kurzy, bo to leży w ich charakterze i nie da rady tego zmienić. Jak te dwie dziewczyny, takie sympatyczne i dobre, mogły zadawać się z demonem wiedząc, kim jest? Jeszcze ich o to nie pytał, na razie wciąż byli na etapie zaprzyjaźniania się i wolał z tym poczekać. Nie chciał, by dwie przyjaciółki uznały go za wścibskiego.

W pokoju rozdzwonił się telefon. Po chwili wahania, które wzięło się nie wiadomo skąd, podniósł słuchawkę i ku swemu zdumieniu usłyszał w niej głos Waltera Koeniga:

– Cześć, Bill. Słuchaj, chciałbym z tobą porozmawiać, jeśli masz trochę czasu, i to możliwie najszybciej.

– Dobrze, Walt. Mam czas choćby zaraz. – odpowiedział, zachodząc w głowę, co też dawny kolega ma mu do powiedzenia. Nigdy nie byli zbyt blisko.

– Spotkajmy się w „Smutnej Riwierze”, wiesz, gdzie to jest?

– Trafię. Zaraz tam będę.

– Dobra, czekam.

Bar „Smutna Riviera” był rodzajem klubokawiarni, stylizowanej na wczesne lata sześćdziesiąte i był uważany za lokal nieco snobistyczny. W głębi miał małą estradę, na której występowali zaproszeni piosenkarze podczas wieczorków kulturalnych. Bywała tam Janis Joplin, często zaglądał David Bowie i Fred Busquaglione, i wielu innych, którzy w tym świecie zdecydowali się na utrzymanie swego statusu. W niektórych godzinach nie można było wejść bez wcześniejszej rezerwacji, ale o tej porze dnia było jeszcze dość pusto.

Walter Koenig siedział przy stoliku w kącie, częściowo zasłonięty przez dekorację przedstawiającą jakiś skomplikowany ornament. Wyglądał jak niedorosły chłopiec, jak wtedy, gdy wspólnie grali w „Star Trek”, tylko włosy miał dużo krócej ostrzyżone.

– Witaj, Bill – powiedział, ściskając serdecznie rękę dawnego kolegi – Świetnie wyglądasz.

– Dzięki, stary, ty też – odparł Shatner – Co słychać?

– U mnie dobrze, ale z tobą chyba gorzej. Siadaj i napij się, nim zaczniemy.

– Co się stało?

– Dziś z samego rana przesłuchiwano mnie w Justice Center. W twojej sprawie.

William napił się ze swej szklanki i po raz kolejny doszedł do wniosku, że w tym świecie barmani specjalizują się chyba w przyrządzaniu wyjątkowo mocnych drinków. Teraz było to jednak nawet pożądane.

– O co cię maglowali? – spytał, siląc się na obojętność.

– O ciebie. Jaki byłeś, co robiłeś… Robiłem, co mogłem, żeby przedstawić cię w najlepszym świetle, ale nie wiem, czy to cokolwiek da. Nie chcę cię martwić, ale Jimmy Doohan i George dobrze obrobili ci tyłek. Nawet Nichelle nie zostawiła na tobie suchej nitki. De Kelley nie chciał zeznawać. Grace powtórzyła, że dałeś jej po gębie na planie – ja jej nie wierzę, ale ona się przy tym upiera i w sądzie mogli jej uwierzyć. Ogólnie prawie każdy miał o tobie do powiedzenia coś przykrego, jedynie Majel i ja próbowaliśmy coś uratować…

Zatrzymal się na sekundę i na jego chłopięcej twarzy odbiła się rozterka.

– Natomiast nie przesłuchiwali chyba Leonarda – dokończył – Nie wiem, czemu.

– Ja wiem. Cóż, przyznaję, nie byłem dobrym kolegą. Nie byłem w porządku.

– Oni też nie byli. Ty przynajmniej na nikogo nie powiedziałeś złego słowa, a oni w każdym wywiadzie wieszali na tobie psy.

William uśmiechnął się smutno. Walter Koenig miał tak dobry, niezawistny charakter, że wprost nie było sposobu na to, by o kimś źle mówił. To, że on miał o nim dobre zdanie, nie mogło stanowić żadnego dowodu w sprawie. Do reszty, to nawet nie miał do nich żalu – wiedział, z czego wynikała ich gorycz i zły stosunek do jego osoby, taki, że nawet po czterdziestu latach od zakończenia zdjęć ich gniew nie osłabł – pomyślał jednak, że mszczenie się teraz, gdy groziło mu zesłanie do Piekła, jest z ich strony jakieś małostkowe i nieładne. To sprawiało, że przestawał czuć się winny, a zaczynał odczuwać awersję do dawnych kolegów.

– Tak bardzo lubiłem Nichelle – powiedział – Myślałem, że ona też mnie lubi, aż do dnia, gdy pomagała mi przy pisaniu wspomnień „Till up now”. Wtedy powiedziała, że pogardza mną od lat 60-tych, bo byłem strasznym egoistą, zapatrzonym tylko w siebie i nigdy nie pomogłem żadnemu z was w zdobyciu dodatkowych minut przed kamerą. Może ma rację, ja rzeczywiście przejmowałem się wtedy tylko swoimi sprawami…

– To było dawno, byłeś młody i głodny sławy – przerwał mu Walter – Jakie to ma teraz znaczenie?

– Obawiam się, że może mieć. No cóż, dziękuję ci, Walt, że przynajmniej próbowałeś coś uratować.

– Żeby to co pomogło…

– Nie martw się na zapas. Zobaczymy.

Nie, mimo nadrabiania miną William nie był pewny, czy to coś pomoże. Zaczynał widzieć swą sprawę w coraz gorszym świetle, i gdy nadszedł wreszcie czas wyruszenia do sądu, naprawdę nie miał zbyt gęstej miny. Nieco pocieszał go fakt, że wybrali się z nim wszyscy zaangażowani w jego sprawę – Silver, Druzus, obie dziewczyny, Kier i Dux Atlandor. Ten srebrnowłosy Anioł o skórze koloru capucchino jakoś nie miał oporów przeciw towarzystwu demona, nawet przeciwnie, zdawał się być w pewnej z nim zażyłości. Od razu wdali się w dyskusję o ekspiacji i warunkach przenikania poziomów, z czego William prawie nic nie mógł zrozumieć. Pojął jednak, że muszą być ze sobą zaprzyjaźnieni, przynajmniej do pewnego stopnia i mocno go to zaskoczyło. Dwaj przeciwnicy tej klasy…? Jak to możliwe? Zagadka była fascynująca, postanowił jednak odłożyć ją na później. Teraz szło o jego skórę.

About the author
Technik MD, czyli maniakalno-depresyjny. Histeryczna miłośniczka kotów, Star Treka i książek. Na co dzień pracuje z dziećmi, nic więc dziwnego, że zamiast starzeć się z godnością dziecinnieje coraz bardziej. Główna wada: pisze. Główna zaleta: może pisać na dowolny temat...

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *