„Welcome to Hellywood” cz. I

To było bardzo dziwne. Naprawdę, bardzo dziwne i nieoczekiwane. Przez całe swe życie William Shatner miał raczej niesprecyzowane poglądy na temat tego, co dzieje się z człowiekiem po śmierci i nie oczekiwał na coś specjalnego, gdy przekroczy już ostateczną granicę. Dlatego też nagłe odkrycie, że stoi po prostu na jakiejś drodze i gapi się przed siebie – było nieoczekiwane.

Jak przez mgłę przypomniał sobie te nieprzyjemne, ostatnie chwile, wzdrygnął się lekko, a potem skontastował, że gdziekolwiek jest, to największa zmiana zaszła w nim samym. Tak się czuł, gdy miał jakieś trzydzieści lat, może nawet mniej. Jego ciało było znów w miarę szczupłe, choć odpowiednio umięśnione, a dotknąwszy palcami twarzy wyczuł, że skórę ma gładką i świeżą. Odmłodniał, to nie ulegało wątpliwości. Miał też wrażenie, że wcale nie jest „duchem”, przeciwnie, jego ciało jak najbardziej wydawało się żywe, materialne, podobnie jak ubranie, które miał na sobie.


– O co tu chodzi? – mruknął, nie to, żeby z niezadowoleniem, ale z lekka zaskoczony.
Nieco irytujący też był fakt, że nie wiedział zupełnie, co ma dalej robić. Nie znał tego miejsca, wyglądało na szosę między lasami, ale dokąd prowadziła, co to były za lasy? Dookoła nie było żywej duszy, ale skoro najwyraźniej była to szosa, to prędzej czy później ktoś powinien nia jechać. Postanowił zaczekać. Było ciepło, przyjemnie, wokół śpiewały ptaki, wiatr pachniał słodko trawą i ziołami – jeśli były to zaświaty, to wyjątkowo realne. Nie tak przedstawiały to religie całego świata, tego był pewny.

Z daleka dał się słyszeć warkot motoru i po chwili obok Williama zahamowała potężna, czarna honda. Siedzący na siodełku młodzieniec w czarnych skórach wyglądałby na typowego, westernowego Indianina, gdyby nie jasnozielone oczy, jakoś nie na miejscu w jego brązowawej twarzy o wystających kościach policzkowych i wysokim czole, okolonej długimi, prostymi jak drut wlosami.
– Czołem – odezwał się przyjaźnie motocyklista – Byłbym wcześniej, ale miałem po drodze drobną sprzeczkę. Ty jesteś…?
– Bill Shatner – odparł William machinalnie – Jak mi się zdaje, dopiero co umarłem.
– Moje kondolencje – powiedział lekko chłopak w czarnych skórach – To nic, bracie, tylko się nie łam. Śmierć to małe miki, wszyscy mamy to za sobą. Siadaj za mną, podwiozę cię.
– Dokąd?
– No jak, tam, gdzie powinieneś być. Jestem Silver Angerrido, tak na marginesie. Trzymaj się, będzie ostra jazda.

Motocyklista kopnął starter i honda wystrzeliła do przodu jak rakieta. Mimo że William sam nie stronił od szybkiej jazdy motorem, nawet w dość podeszłym wieku, zaparło mu dech. Ten Metys najwyraźniej uważał, że bezpieczeństwo jest dla frajerów, bo drzewa na poboczu migały w nieprawdopodobnym tempie, niemal zlewając się w jedną wstęgę. Dopiero wjechawszy między jakieś zabudowania zahamował.
– Wybacz, ale muszę coś wtrząchnąć – powiedział – Ponadto potrzebujemy paliwa, no i muszę odebrać twoje dokumenty z urzędu imigracyjnego.
Te słowa tak były pozbawione wszelkiego sensu w zestawieniu ze świadomością, że przekroczyło się próg śmierci, że William zaniemówił. Czuł się nieszczęśliwy i zagubiony – ten poznany przed chwilą Metys był tym miejscu jedyną osobą niezupełnie mu obcą, a przecież wcale go nie znał. Tymczasem Silver, pogwizdując weso³o, opar³sw¹hondę o ścianę i wepchnąłaktora do czegoś, co było chyba miejscow¹knajp¹. Zaj¹wszy stolik w rogu przy oknie zawo³a³do ³adnej dziewczyny w niebieskim mundurku :
– Sandy! Obsłuż tego dżentelmena i przygotuj dla mnie dobrą porcję kurczaka z frytkami! Zaraz wracam.
Po czym wyskoczył za drzwi, jakby się paliło.

– Co ci podać, nowy? – spytała Sandy, uśmiechając sie przyjaźnie.
– Podwójną whisky z lodem. – poprosił William, nie zastanawiając się nawet nad tym, jak zapłaci i  czy jest tu w ogóle wyszynk alkoholu. Najwyraźniej jednak był, gdyż po chwili dziewczyna przyniosła mu zamówionego drinka i talerzyk ze słonymi krakersami. William napił się chciwie i zatkało go na moment, gdyż miejscowa whisky była chyba robiona z czystego spirytusu – w każdym razie można było odnieść takie wrażenie. Smakowała jak oryginalna szkocka, ale jej moc była znacznie większa. Przegryzł krakersem i pomyślał melancholijnie, że jeśli rzeczywiście znajduje się w zaświatach – a przecież wiele wskazywało na to, że tak – to bytowanie tu zadziwiająco przypomina zwykłe, normalne życie.

Silver wkrótce wrócił i przysiadł się do niego. Rozłożył na stole jakieś dokumenty i zaczął je przeglądać.
– William Alan Shatner, z zawodu aktor, literat, reżyser… – przeczytał – okres karencji 50 lat, przydział  Outsideland, Centros.
– Co to znaczy: okres karencji 50 lat?
– Tyle czasu przebywałeś w zawieszeniu. Każdy spędza pewien czas w kąpieli ektoplazmatycznej, co pozwala przystosować osobnika.
– Czyli że… czyli że umarłem 50 lat temu.
– Na to wychodzi. To jakiś problem? Dziś czy 50 lat temu, co za różnica? Grunt, że tu jesteś. Teraz słuchaj – Silver złożył dokumenty i wręczył mu – Zawiozę cię do twego mieszkania. Na początek masz trochę pieniędzy w tutejszym banku, ale potem będziesz musiał jej jakoś zarobić. Nie ma z tym problemu, od razu mówię, praca sama głupiego szuka. Jeśli będziesz wolał się obijać, można i to robić, bo są miejsca, gdzie możesz się najeść za frajer, a mieszkanie jest zawsze bezpłatne. Jeśli chodzi o reguły współżycia, to są dość swobodne, choć za nierespektowanie cudzych praw można dostać po głowie. To byłoby z grubsza wszystko. Masz jakieś pytania?
– Całe mnóstwo… Po pierwsze, czy to ma być Piekło, czy Raj?

Silver roześmiał się.
– Ani jedno, ani drugie – odpowiedział rozbawiony – Co do Raju, to jego istnienie nie zostało potwierdzone w sposób zadowalający, zaś Piekło jako kolonia karna dla notorycznych grzeszników, owszem, istnieje, ale nawet tam nie wygląda tak jak na średniowiecznych sztychach… choć może towarzystwo jest mniej przyjemne. Myślę, że nie jest dużo gorsze niż slumsy Nowego Yorku. Tutaj jest po prostu jeden ze światów.
– No, powiedzmy. Zatem, gdzie mogę znaleźć moją rodzinę?
– Nigdzie. To specyfika tego miejsca. Przyjaciół możesz tu znaleźć, ale rodziny nigdy. Tu zaczyna się od zera. Tych, którzy byli twą rodziną za życia, już nie zobaczysz.

Serce Williama ścisnęło się boleśnie. Jak to, już nigdy…?
– To znaczy, że już nigdy nie zobaczę moich dzieciaków? – spytał bezradnie
– Przygotuj się na to.
– To jakaś kara?
– Ja wiem? Chyba nie. Tak po prostu jest. Sam nie będziesz, przydzielono cię do rodziny Quangan. Będziesz miał siostrę i czterech braci, to taki tutejszy obyczaj. Przywykniesz, jak wszyscy. Nie jest tu aż tak źle, choć nie sielankowo. – po tej filozoficznej uwadze Silver zabrał się za przyniesionego przez Sandy kurczaka z frytkami. William siedział, zmrożony tym, co usłyszał i obezwładniony świadomością, że nie zdoła nic z tym zrobić.
– A gdybym stąd uciekł? – spytał wreszcie niepewnie.
– Dokąd niby? Możesz próbować, jeśli chcesz, ale tylko wpakujesz się w kłopoty.
– Nie chcę mieszkać z obcymi, udającymi moje rodzeństwo!
– Jak sobie chcesz. Możesz wybrać inny model, to twoja decyzja. Jednak lepiej byłoby, gdybyś najpierw się tu oswoił, a potem dopiero brykał.
Jeszcze nie skończył mówić, gdy gdzieś w pobliżu rozległ się tak potężny wybuch, że szyba w oknie knajpy z brzękiem pękła na całej długości. William z trudem opanował odruch, by schować się pod stół.
– Co to?! – krzyknął.
– O ile znam życie, to Conan-Zaraza odniósł kolejny wielkopomny sukces. – odpowiedział mu Silver, wstając i wyglądając na ulicę. W jednym z widocznych opodal wysokich budynków wyraźnie dymiło się z okien na szóstym piętrze.

– Tak, to on – powiedział, znowu siadając – Bez nerwów, Bill. Conan J. Cardigan to jeden z naszych tutejszych naukowców. Jego eksperymenty znakomicie urozmaicają nam życie po życiu. Zazwyczaj są głośne i śmierdzące, potrafią też zdezorganizować wszystko na parę dni. Ja tam…
Znowu urwał, tym razem dlatego, że do knajpy wpadł potężnie zbudowany, bardzo wysoki mężczyzna o długich blond włosach, ubrany jedynie w skórzane szorty i rodzaj nabijanej ćwiekami kamizelki.
– Uduszę i zamarynuję! – wrzasnął – Gdzie on jest, ten…?!
– Opanuj się, Druziu. Nie strasz nowego przybysza.- ofuknął go Silver.
– Nowy, stary, dla mnie bez różnicy. I tak to ofiara losu, skoro go tu wkitowali.
– Ten troglodyta to mój tutejszy brat – zwrócił się Silver do oniemiałego Shatnera – Jest gladiatorem i lepiej mu w drogę nie wchodzić.

 – Nie mam zamiaru. – William nie bez szacunku przyjrzał się nowoprzybyłemu. Rzeczywiście wyglądał niczym żywy portret gladiatora i musiał być nieprawdopodobnie silny. Opadł na krzesło, aż zatrzeszczało, i krzyknął w stronę kuchni:
– Dla mnie sztukamięs de lux, tylko bez żadnej grandy! Ma trzymać uczciwą wagę! Ja mężczyzna jestem, nie żadna nimfa!
Przeczesał palcami swą jasną czuprynę i popatrzył z uwagą na aktora.
– Druzus Angerrido – powiedział wreszcie, wyciągając do niego rękę wielkości baraniej łopatki.
– Bill Shatner – odparł aktor, podając mu własną rekę z pewną obawą.
– Widziałem coś kiedyś… grałeś Aloszę w „Braciach Karamazow”, prawda? Nie mam, psiakrew, czasu na filmy, ciągle treningi i treningi, a do tego ten diabelski pomiot bruździ, ile może…
Sandy przyniosła dymiący półmisek z takim kawałem mięsa, że starczyłoby go chyba dla sześciu osób. Druzus zabrał się z zapałem do jedzenia.

– O jakim pomiocie on mówi? – zwrócił się William do Silvera, który skończył już jeść i właśnie wypełniał jakieś druki.
– Kier Helloran – odparł Metys nie unosząc głowy – Jest demonem drugiej klasy, ale żyje między nami, gdyż kiedyś zdezerterował i stał się człowiekiem. Też był aktorem, tak na marginesie.
– Nie dość, że demon, to jeszcze aktor…
– A tak. To zajęcie bardzo pociąga demony obojga płci. One wszystkie mają artystyczne zapędy… Tutaj, gdzie trafiłeś, mieszkają przeważnie przedstawiciele branży filmowej, muzycznej, nawet malarze i rzeźbiarze też. Na początku tak nie było, ale ponieważ przedstawiciele zawodów artystycznych zaczęli gromadzić się w jednym miejscu, zatem powstała decyzja o przeznaczeniu tego poziomu specjalnie dla nich.
– Nikt inny tu nie mieszka?
– A dlaczego nie? Przeciwnie, sporo innych tu mieszka… ale tak przeważnie to artyści. Jeśli chcesz, możesz od razu zgłosić się do tutejszego zespołu wytwórni, ale ostrzegam: tu nie ma żadnego gwazdorzenia. Właśnie dlatego, że są tu głównie same gwiazdy, nikt nie może strugać ważniaka większego niż inni. I nie spodziewaj się hołdów czy kolejek po autografy.

 William skinął głową ze zrozumieniem i zamówił następnego drinka. Nie miał na razie ochoty na nic innego. Wciąż miał wrażenie, że to wszystko jednak mu się śni i zaraz obudzi się w szpitalu, pod kroplówką i aparatem tlenowym, w swoim starym, opasłym ciele. Nic jednak nie wskazywało na to, by miało to nastąpić, w dodatku pamiętał z fotograficzną dokładnością szczegóły swej śmierci – a nie było to miłe wspomnienie.
– Mógłbyś spróbować sił jako gladiator – powiedział Druzus między jednym kęsem a drugim – Co prawda, to prawda, przymały z ciebie facet, ale nie taka minoga jak niektórzy. Taki bardziej w sobie jesteś, nadajesz się na rekruta.

William pokręcił głową ze słabym uśmiechem. Paplanina tego olbrzyma wpływała kojąco na jego napięte nerwy, wciąż jednak czuł się niczym na krawędzi histerii. Silver zerkał na niego spod swych długich włosów, aż wreszcie odgarnął je na bok i spytał:
– Masz jakieś szczególne życzenia? Zmiana nazwiska, dodanie tytułu, cokolwiek?
– Jak mamy tu do ciebie mówić? – dodał Druzus – Bardzo wielu ludzi tutaj przybiera jako pseudonimy imona postaci które grali… na przykład…albo tytuły, albo nicki internetowe, a reszta to szanuje.
William wzruszył ramionami.
– Na mnie przeważnie mówiono Bill albo Shat – odparł – Nie czuję potrzeby zmian.
– Billów mamy od cholery. Niech będzie Shat, skoro dobrze się z tym czujesz.

Silver skończył wypełnianie czegoś, co wyglądało jak książeczka wojskowa, przystawił dwie pieczątki i podał Williamowi. Resztę druków schował do teczki i odetchnął z ulgą.
– Koniec na dziś z papierkową robotą – westchnął – I na ten miesiąc z niańczeniem newbies.
– Po co w ogóle znów się w to wpakowałeś? – Druzus połknął ostatnią frytkę ze swego dania i odsunął pusty talerz. Minę miał teraz tak zadowoloną, jak kot po udanym polowaniu.
– Nie wpakowałem się. Dostałem 180 godzin prac społecznych za rozróbę w barze.
– No to musiałeś nieźle narozrabiać. Słuchaj, jak spotkasz tego diabelca, to mu powtórz, że mu kark skręcę jak zdechłemu królikowi.
– Powtórzyć powtórzę, ale uprzedzam, że on się uśmieje z tego jak norka. Dobrze wie, że niewiele możesz mu zrobić.
– Kiedyś się przerachuje.
Obaj roześmieli się, jakby cała ta rozmowa była jakimś znakomitym żartem. Patrząc na ich zawadiackie sylwetki i błyszczące oczy można było odnieść wrażenie, że egzystencja pośmiertna bardzo im służy. William miał nadzieję, ze i on wkrótce poczuje się tak dobrze, jak oni, ale na razie czuł się wciąż bardzo źle.

Dokończywszy posiłek Druzus ruszył do jakichś swoich spraw, zaś Silver zawiózł aktora na osiedle wysokościowców, przypominających strzelające w niebo srebrne igły, ozdobione zielonymi wstawkami tarasów. Okien nie było z zewnątrz widać, za to od wewnątrz wyglądały one zupełnie normalnie, jedynie ich framugi były srebrne, jak ściany z zewnątrz. Zasłony nie były potrzebne – były wyposażone w system automatycznych przysłon, regulowanych w zależności od woli właściciela.
– Tu mieszkamy – powiedział Silver – Czuj się jak u siebie.

   * * *

Początkowo William nie był w stanie niczym się zająć. Na usilne prośby swych „opiekunów” zwiedził co prawda miasto, ale nie potrafił wykrzesać z siebie żadnego entuzjazmu dla tego miejsca. A przecież było ono dość ciekawe. Centros okazało się miastem, zbudowanym dwupoziomowo – na powierzchni i pod powierzchnią, gdzie mieściła się większość sklepów i lokali rozrywkowych. Na powierzchni dominowały obiekty sportowe i bloki mieszkalne, charakteryzujące się dość osobliwą konstrukcją – mieszkania zajmowały cały przekrój budynku, czyli że jedno piętro było jednocześnie jednym wielkim mieszkaniem. Z tego powodu potocznie mówiono o tych blokach „torty”. Każde mieszkanie miało duży taras, na którym większość mieszkańców sadziła różne rośliny. Mieszkanie Silvera i Druzusa (a także innych jego braci i sióstr, którzy na razie byli „w rozjazdach”) mieściło się na ostatnim piętrze takiego „tortu” i oprócz tarasu dysponowało rodzajem oranżerii na dachu. Niewątpliwie był to duży luksus. Pokój, przypadający na jedną osobę, był tak duży, że według życzenia można było podzielić go na mniejsze, z czego wielu korzystało, tworząc dla siebie sypialnię, bawialnię i rupieciarnię.

W jednym z takich pokoi Silver zakwaterował swego podopiecznego, dając mu przy tym całkowitą swobodę ruchu. Ten jednak mało korzystał z tego przywileju. Całymi dniami leżał przed telewizorem i przeglądał programy, traktujące przeważnie o sprawach mu obcych, zatrzymując się dłużej na kanałach sportowych i dwóch stacjach, nadających „retro”, albo czytał – w mieszkaniu znajdowała się dobrze zaopatrzona biblioteczka. Na niczym nie potrafił się skupić, a co gorsza, nic go nie obchodziło. Przeważnie był sam, i nawet mu to odpowiadało.
Któregoś dnia, gdy szperał w biblioteczce szukając ciekawej lektury, wpadła mu w ręce teczka z maszynopisami. Otworzywszy ją przekonał się z niemałym zdumieniem, że zawiera ona coś w rodzaju biografii kilkunastu osób, w tym również Silvera i Druzusa. Nie mógł oprzeć się ciekawości i postanowił je przejrzeć, choć nie był pewny, czy obaj mężczyźni nie będą mieli czegoś przeciw. usiadł w fotelu przy oknie, gdzie było najlepsze oświetlenie i otworzył pierwszy maszynopis.

Sylvester Marosz, urodzony w Smoleńsku, rok 1919 – przeczytał – Przerzucony w roku 1940 na teren okupowanej Warszawy, gdzie pracował jako tajny wywiadowca. Współpracował z AL. W roku 1944 aresztowany przez gestapo i rozstrzelany.
   Resocjalizacja ektoplazmatyczna bez rezultatów. Dołączony do rodziny Angerrido. Początkowo pracował jako taksówkarz, wkrótce rozpoczął szkolenie w szkole gladiatorów. Błędnie oskarżony w sprawie strzelaniny na Placu Opery, został osadzony w twierdzy Vookeh Terr, skąd uciekł razem z grupą dysydentów….
Dalej maszynopis zaczynał przypominać opowieść awanturniczą, z której wynikało, że Druzus wplątywał się w każdą możliwą awanturę, a jego osiągnięcia w zawodzie gladiatora były wręcz imponujące. Zważywszy na jego posturę, można było w to uwierzyć. Z trudem William zrozumiał wreszcie, że „gladiatorzy” walczą tutaj z właśnej ochoty i nikt ich do niczego nie zmusza, przeciwnie nawet, nie tak łatwo zdobyć ten tytuł. Gladiatorzy najwyraźniej stanowili rodzaj elity na tych terenach. Nieco zdezorientowany sięgnął po maszynopis z biografią Silvera, ale tu też nie było o wiele lepiej.

 – Sylviano Stone, urodzony w 1959 roku, sierota, wychowany w Chicago. Matka nieznana, ojciec Michael Greensnake. Po jego śmierci chłopiec trafił do sierocińca, skąd uciekł w wieku czternastu lat. Dwa lata później uratował przypadkowo dziecko miejscowego fabrykanta, który z wdzięczności podarował mu ekskluzywny model motocykla honda. Wkrótce potem Silver przyłączył się do motocyklowego gangu o nazwie Mutanci. W wieku 21 lat zabity podczas akcji policyjnej.
Resocjalizacja ektoplazmatyczna przebiegła pomyślnie. Dołączony do rodziny Angerrido ukończył studia telokomunikacyjne i zarejestrował się jak helping hand Centrum Opiekuńczego. Dobrze znosi połączenie  telepatyczne z podopiecznymi. Dobre notowania jako Opiekun…
Z dalszej części wynikało, że Silver znany był jednak przede wszystkim jako awanturnik do wynajęcia i niezgorszy rozrabiaka. Wielokrotnie stawał przed sądem, bywało, że siedział w areszcie, choć William nie potrafił zrozumieć, za jakie przestępstwo – to, co mógł wyczytać w aktach, nie miało żadnego sensu. Próbował coś z tego zrozumieć, ale pełną skupienia zadumę przerwał mu nagły dzwonek do drzwi, połączony z gwałtownym stukaniem.

 – Otwarte! – zawołal.
Do mieszkania wpadł wysoki, szczupły mężczyzna w czarnych dżinsach i czarnej, skórzanej kurtce. Jego gładkie włosy i szeroko rozstawione oczy też były czarne, rysy twarzy po dziewczęcemu łagodne i delikatne, jednak wrażeniu słodyczy i uroku przeczyły brutalnie zarysowane brwi i roześmiane ironicznie spojrzenie.
– Są dziewczynki? – spytał wesoło, rzucając się na fotel.
– Jakie dziewczynki, tu nie burdel… A tyś co za jeden?
Tajemniczy gość wyjął z wewnętrznej kieszeni kurtki paczkę papierosów i zapalił jednego, wydmuchując dym w sufit. Smuga dymu skręciła się w spiralę, potem w znak podwójnej helisy, a potem przybrał kształt strzały i wypłynęła przez otwarte okno.

– Kier Helloran – odparł – Ale naprawdę mam na imię Jean Claude. A ty to kto? czekaj, nie mów, już wiem: kapitan Kirk, tak?
Roześmiał się serdecznie, ukazując figlarne dołeczki w policzkach i wyciągnął ku niemu rękę. William odniósł wrażenie, że kiedyś go już widział, że zna tę urodziwą twarz i francuski akcent w głosie, i tę szczupłą, długonogą postać, i to spojrzenie spod szerokich brwi. Nie miał jednak siły zastanawiać się nad tym. Uścisnął bez entuzjazmu zadziwiająco silną dłoń demona (wiedział już, z kim ma do czynienia). Ten przytrzymał jego rękę i obrócił wnętrzem do góry. Na jego twarzy odbiło się zdziwienie, potem dotknął lekko wnętrza dłoni Shatnera paznokciem wskazującego palca. Na skórze aktora zaświeciło przez mgnienie oka sześć punktów, ułożonych jak jakiś kod.
– Jasny gwint – zagwizdał Kier – Jak ci się udało?
– Co niby?
– Jesteś oznakowany. Nie powinieneś być tutaj. Powinieneś być w Piekle.
– Ja? Dlaczego? Za co? – William wyrwał mu rękę i cofnął się o krok.
Kier potrząsnął lekko głową.
– Tego to ja już nie wiem – odpowiedział – Nie mam własnych służb informacyjnych, żeby wiedzieć takie rzeczy. To już ty powinieneś wiedzieć lepiej ode mnie.

Shatner rozłożył ręce. Nagle poczuł się jak szczur w pułapce i opanował go okropny strach.
– Nic nie wiem – wymamrotał – Nie byłem aniołem, to fakt, ale nic bardzo złego chyba nie zrobiłem…. Nie chcę iść do Piekła.
Kier posadził go przemocą w fotelu, wyjął z barku butelkę koniaku i nalał mu szczodrą ręką do szklanki.
– Wypij, poczujesz się lepiej. Nie chodzi o to, że koniecznie musisz iść do Piekła. Ja ci to mówię.
– Naprawdę jesteś… diabłem? – spytał William. Kier skinął głową.
– A co, nie wyglądam? – roześmiał się – No to poczekaj…
Nagle urósł, jego skóra stała się ognistoczerwona, u rąk wyrosły  szpony, a na głowie rogi. Z czarnych oczu strzeliły błyskawice.
– Na kolana, śmiertelniku! – zaryczał. William zamarł, niepewny, jak ma się zachować, ale po chwili Kier wrócił do poprzedniej postaci i poklepał go przyjaźnie po ramieniu.

– Spoko, bracie, to zwykłe sztuczki – powiedział – Wracając do ciebie, to…Trzeba wyjaśnić tę sprawę i w razie czego apelować. No i pewnie Księżniczka nie pozwoli cię skrzywdzić, skoro już jesteś pod opieką jej braci. W końcu to dzięki niej Chuck Norris może tu mieszkać, a nie tam, na Dole.
– On?! Taki świętoszek?!
– A tak. Czasem jeden błąd wystarczy, kapitanie. A Chuck popełnił najpoważniejszy, po prostu przegrał duszę w karty. Tak, dokładnie! Poker z diablicą to śliska sprawa, a on nie połapał się w porę. Od jakiegoś czasu mieszka warunkowo tutaj i dobrze mu, więc nie martw się, pewnie i ciebie da się wyciągnąć z kłopotów. Chodź, musimy znaleźć Druzusa i Silvera. Pewnie są w wytwórni, bo terminy gonią.
William, jak ogłuszony, poslusznie ruszył za pięknym demonem, zastanawiając się, co za wytwórnia i jakim cudem po śmierci można jeszcze kręcić filmy. Tutaj, jak widać, było to możliwe.

„Wytwórnia” okazała się być ogromnym kompleksem budynków i dekoracji, na oko zajmującym powierzchnią średniego miasta i nie mniej niż ono rojnym. Wszędzie biegali aktorzy w strojach z różnych epok, tu i ówdzie kręciły się scriptgirls z klapsami w dłoniach, reżyserzy przekrzykiwali się przez megafony, nawołując swoją ekipę na plan. Szczekały psy, rżały konie, gdzieś ryczał zdenerwowany lew.  Harmider panował niewiarygodny.
– Parkuj tutaj – powiedział Helloran, wskazując lokal z wielkim, neonowym napisem „Żarcie” – O tej porze powinny być wolne stoliki. Ja rozejrzę się za Druzusem i zaraz wracam.

William skinął głową i wszedł do lokalu, który w środku okazał się znacznie przestronniejszy, niż sądził. Bez trudu znalazł wolny stolik, usiadł przy nim i pogrążył się w niewesołych myślach. Nigdy, nawet w najczarniejszych snach, nie podejrzewał, że może zostać potępiony. I za co właściwie? Całe życie starał się być dobrym człowiekiem, nie przypominał też sobie, by kogokolwiek skrzywdził, a jednak… Wstrząsnął nim dreszcz. Jeśli zabiorą go do Piekła, to co się z nim stanie? Jak tam w ogóle jest?
Rozmyślania przerwało mu dwóch mężczyzn, którzy podeszli do jego stolika. Podniósłszy głowę William rozpoznał – nie bez zdziwienia – Jimmy’ego Doohana i George’a Takei. To byli jego dawni koledzy z planu, ale nie wyglądali na przyjaźnie nastawionych. Prawdę mówiąc, wyglądali na wściekłych.
– Co tu robisz? – spytał napastliwie Takei – Tu cię jeszcze nie było?
– Znowu chcesz nam życie zatruwać? – poparł go Jimmy Doohan – Zawsze wepchniesz się tam, gdzie cię nikt nie potrzebuje!
– Czego chcecie? – zawołał William, gdy wreszcie udało mu się wtrącić słówko – Czy ja zaczepiam was, albo kogokolwiek? Dajcie mi spokój!
– Żebyś znowu zgarnął dla siebie, co najlepsze, nie oglądając się na innych? Nie pozwolimy na to, słyszysz?!
– Wynoś się stąd, albo cię wykopiemy!

Przez gromadzący się już tłumek ciekawskich przepchnął się Helloran, a za nim jasnowłosy gladiator.
– Takie jego prawo tu być jak i wasze – powiedział ostro Kier – A jak coś się wam nie podoba, możecie dostać w pysk.
– Nie twoja sprawa! – krzyknął Takei.
– Moja, bo on jest ze mną, jasne? Idźcie się awanturować gdzie indziej.
– Nie chcemy go tu.
– A czy ktoś się was pyta o zdanie?! – ryknął zdenerwowany Druzus, zaciskając wymownie swe olbrzymie pięści – Nie rządzicie tutaj, krowienty! Jazda, bo jak się wkurzę, to trzeba was będzie zeskrobywać ze ściany!
– Druziu, spokojnie, po co te nerwy? – usiłował mediować Silver, który też się już zjawił, ale George Takei popadł chyba w nastrój samobójczy, bo zamiast się wycofać, odpysknął:
– A ty, słoniu, czego tutaj?! Wracaj do klatki!
Silver, dobrze znający swego brata, chwycił go wpół, jednak Druzus odtrącił go bez trudu niczym muchę i byłby rzucił się na zapalczywego Japończyka, nie zważając na nic, gdyby w lokalu nie zjawił się nagle nieduży, tęgi mężczyzna z megafonem.

– Co jest? – huknął przez ten megafon tak wściekle, że wszyscy prawie przysiedli – Długo mam na was czekać?! Robota stoi!
– To Tony Scabrin, nasz czołowy reżyser – powiedział Kier Williamowi – Straszny choleryk.
Tymczasem oko reżysera padło na nowego przybysza.
– Niech ja skonam, Bill Shatner! – krzyknął, przez zapomnienie nie odejmując megafonu od ust – Nareszcie żeś się znalazł, chłopie, gdzieś ty był?! Mam dla ciebie ekstra propozycję!
– A co, nie mówiłem? – mruknął Jimmy Doohan do Takei.
– Dajcie mi wszyscy święty spokój! – wrzasnął William histerycznie, zasłaniając uszy dłońmi. Poczuł się nagle osaczony, jak wtedy, gdy podejrzewano go o morderstwo swej trzeciej żony.
– Co z nim, do licha? – spytał reżyser, zezując ze zdumieniem na Silvera. Ten machnął tylko ręką.
– Nie twoja sprawa, Tony – powiedział energicznie Kier – Odczepcie się od niego. Na razie nie będzie tu pracował ani w ogóle nigdzie. A potem się zobaczy. Druzus, Silver,  mamy do pogadania.
– Co znaczy do pogadania?! Ja mam trzy ujęcia do nakręcenia! – ryknął Scabrin ze złością.
– To kręć na razie przebitki. – Helloran najwyraźniej nie przejmował się humorami reżysera, jego przyjaciele też nie, bo gdy ruszył do wyjścia, ciągnąc za sobą Williama, poszli za nimi jakby nigdy nic.

– Gadaj, Kier, o co chodzi? – spytał Silver, gdy znaleźli już względnie spokojne miejsce, nieużywaną dekorację do seriali obyczajowych, niezbyt popularnych w tych światach.
– Chodzi o to, że wasz nowy podopieczny trafił tu przez pomyłkę. Jest oznakowany jako przynależny do Dolnych Poziomów.
Druzus gwizdnął przeciągle.
– To ci bomba – mruknął – Przyznaj się, co zmalowałeś?
– O to chodzi, że nie wiem. Słowo! Nie mam pojęcia, za co mieliby mnie…
– Dokumenty były w porządku – przerwał mu Silver – Myślę, że raczej mamy tu do czynienia z próbą zawładnięcia, być może jakoś podbudowaną, ale niezbyt mocno, bo też nie byłoby faceta tutaj. Bez dwóch zdań trzeba zawiadomić Księżniczkę i niech się tym zajmie Amnesty Intercept.
– Może nie warto. Nie chcę, żeby ktoś jeszcze ucierpiał. Może rzeczywiście zasłużyłem na Piekło. – szepnął William z rozpaczą. Czuł się coraz gorzej i przestawało go dziwić to, że mógł zostać potępiony. Pragnął już tylko, by wszystko się wreszcie rozstrzygnęło, tak albo tak.
– Gadaj tak dalej, to oberwiesz – obiecał mu Druzus – A zapewniam, że dostać w pysk od gladiatora to nie jest przyjemność. Nie drażnij mnie  lepiej.

Kier roześmiał się. Wyglądało na to, że jego ta cała historia dobrze bawi i właściwie, jeśli się uwzględniło to, kim był, trudno było się dziwić. A przecież nie wyglądał na złą osobę.
– Ty pewnie chciałbyś, żeby mnie zabrano? – spytał William gorzko, patrząc na niego.
– Nie, skąd ten pomysł? Nikomu źle nie życzę. Jestem demonem, ale nie mam nic wspólnego ze swymi pobratymcami, przeciwnie, gdybym wpadł w ich ręce, nie byłoby mi czego zazdrościć – odpowiedział lekko Kier – Jednak nie mam zamiaru ronić łez nad każdą ofiarą losu, którą tu spotykam. No dobra, wiara, co robimy?
– Wzywamy dziewczyny i wracamy na plan – odparł Silver, patrząc na zegarek – Wybaczcie, ale my naprawdę musimy dokończyć te ujęcia. Potem będziemy się martwić o ciebie, Shat.

 Zagwizdał przeraźliwie na palcach, modelując dźwięk w rytm – dwa tony wysokie i krótkie, jeden niski, długi. Po chwili w dekorację wjechała niewysoka dziewczyna na jasnozielonym skuterze.
– Telegram do Księżniczki i Milady: pilne zebranie, godzina 21, kwatera zapasowa. – powiedział do niej Metys.
– Czemu zapasowa? – spytał Druzus.
– Zamek w Dolinie Mgieł jest ciągle w remoncie.
– Dwa tygodnie temu mieli skończyć!
– Mieli, ale nie skończyli. Musimy skorzystać z kwatery zapasowej.
– A nie łatwiej byłoby po prostu zadzwonić? – spytał William.
– Jasne, że łatwiej, ale komórki czy tam krótkofalówki tu nie działają, ani nic podobnego do nich. Dlatego mamy Gżdacze. – wyjaśnił mu Silver.

Dziewczyna na skuterze skinęła głową, kopnęła w rozrusznik i wyjechała na ulicę.
– I to by było na tyle. Spotykamy się wieczorem. Kier, zaopiekujesz się naszym nowym kumplem? – Silver spojrzał na demona, który właśnie zapalał kolejnego papierosa. Skinął głową z pewnym roztargnieniem, a William poczuł nieprzyjemny dreszcz między łopatkami. Nie chciał być teraz sam, co prawda, ale myśl, że ma się nim opiekować jakiś diabeł-renegat, nie była zbyt budująca.
– Co właściwie kręcicie? – spytał, by odegnać jakoś złe myśli.
– Telenowelę historyczną „Czas Galów”. Temat rzeka. Ludzie oglądają to jak szaleni, choć z odcinka na odcinek akcja coraz głupsza. J.C., kiedy wraca twoja postać?
– Oby jak najpóźniej. Nie mam ochoty znowu wskakiwać w ten kostium od siedmiu boleści. Wyglądam w nim, jakby brakowało mi piątej klepki.
– Zawsze tak wyglądasz. No to trzymaj się, do miłego.

C.D.N.

About the author
Technik MD, czyli maniakalno-depresyjny. Histeryczna miłośniczka kotów, Star Treka i książek. Na co dzień pracuje z dziećmi, nic więc dziwnego, że zamiast starzeć się z godnością dziecinnieje coraz bardziej. Główna wada: pisze. Główna zaleta: może pisać na dowolny temat...

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *