W poszukiwaniu Tajemnicy – Wywiad z Arturem Szrejterem

zdjecie_Artura

Fot. Maria Mosiewicz

Artur Szrejter – z wykształcenia archeolog, obecnie autor książek popularnonaukowych, redaktor, publicysta, pisarz fantasta. W kręgu jego zainteresowań znajdują się wierzenia pogańskich Germanów („Mitologia germańska”, „Demonologia germańska”, „Bestiariusz germański”, „Herosi mitów germańskich. Sigurd pogromca smoka i inni Wölsungowie”) oraz wojny między Słowianami i wikingami („Wielka wyprawa księcia Racibora. Zdobycie grodu Konungahela przez Słowian w 1136 roku”, „Pod pogańskim sztandarem. Dzieje tysiąca wojen Słowian Połabskich od VII do XII wieku”).

B. A.: Na początek pytanie tylko pozornie łatwe, gdyż czasem największe problemy bywają z najprostszymi pojęciami. Jaka definicja mitu wydaje się Panu najtrafniejsza?

A. Sz.: Istnieje sporo definicji mitu, ale ja kieruję się własną, maksymalnie uproszczoną: mity to opowieści o bogach i herosach, które w łatwo przyswajalnej formie przygodowej uczą norm religijnych i społecznych. To jest właśnie, według mnie, sedno mitu. Z jednej strony mity mówiły ludziom, jak mają żyć, aby pozostać w zgodzie z zasadami funkcjonowania w obrębie grupy i względem bogów, a z drugiej czyniły to w postaci atrakcyjnych opowieści o militarnych czy miłosnych przygodach bogów i bohaterów. Jeśli więc chodzi o formę mitów i cel ich przekazywania, są one idealnym materiałem na bestsellerowe książki czy kasowe filmy, bo pod płaszczykiem przygód, walk, spisków i scen łóżkowych przemycają głębsze treści społeczne i duchowe.

W jakich okolicznościach pierwszy raz zetknął się Pan z mitologią? Czy może za sprawą słynnej „Mitologii” Jana Parandowskiego?

W moim wypadku pierwsze były baśnie, podania, legendy – czytałem wszystkie, od tych opartych na mitach, przez ludowe opowieści o wampirach i strzygach po baśnie wymyślone przez współczesnych pisarzy dziecięcych. A że większość baśni i przekazów ludowych ma konwencję magiczną, to nie należy się dziwić, że później pokochałem różne mitologie oraz fantasy. Wstyd przyznać, ale „Mitologię” Parandowskiego przeczytałem bardzo późno, a to dlatego, że miałem serdecznie dosyć kultury klasycznej. W podstawówce lekcje historii i języka polskiego oparte były na interpretacjach zgodnych z zasadami klasycznymi. Z zachodnich filmów przygodowo-mitycznych puszczano w peerelowskiej telewizji tylko te o przygodach Heraklesa albo o wojnie trojańskiej. W księgarniach królował Krawczuk ze swymi książkami o Grecji i Rzymie. Naprawdę miałem przesyt kultury klasycznej, więc niespecjalnie garnąłem się do Parandowskiego. Wydawało mi się, że kultura klasyczna, poprzez swą wszechobecność, nie kryje żadnych tajemnic, a ja zawsze poszukiwałem tajemnic – dziś mogę to powiedzieć z pełną świadomością, choć wtedy raczej nie zdawałem sobie z tego sprawy. Już w podstawówce zacząłem więc łazić po antykwariatach książkowych – wtedy było ich całkiem sporo – i tam czasami znajdowałem książki dotyczące historii czy wierzeń bardzo mało klasycznych barbarzyńców: Celtów, Słowian, Germanów. Większość tych książek to były opracowania naukowe, więc niezrozumiałe dla dzieciaka, jakim wówczas byłem, ale i tak je kupowałem, dzięki czemu zebrałem spory księgozbiór, który poczekał, aż nieco dorosnę i zacznę rozumieć język naukowy. Wiedza wyniesiona z tych książek pozwoliła mi bez szoku przyjąć natłok informacji zawartych w zachodnich opracowaniach poświęconych ludom barbarzyńskim, masowo wydawanych po 1989 roku.

Kultura, popularna i nie tylko, czerpie pełnymi garściami z mitologii. Za sukcesami wielu dzieł stoi oparcie ich fabuł na znanych z mitów schematach. Dlaczego człowiek współczesny ma w sobie tak dużą potrzebą obcowania z mitem?

Moim zdaniem dlatego, że świat współczesny – poprzez wszechobecną informację na każdy temat – niszczy tajemnice. Żeby poznać najstarsze kultury Andów, nie musisz już dołączać do przygotowywanej przez dwa lata wyprawy odkrywczej ani iść na pięcioletnie studia archeologiczne. Wystarczy, że w wyszukiwarce internetowej wpiszesz odpowiednie hasła, a zostaniesz zalany tysiącami mniej lub bardziej wiarygodnych informacji o najnowszych odkryciach, do tego masz mnóstwo świetnych zdjęć czy komputerowych rekonstrukcji. A więc znika tajemnica. Tymczasem mit sam w sobie jest tajemnicą, gdyż większość pozornie normalnych czynności wykonywanych przez bohaterów mitów okazuje się mieć drugie i trzecie dno, żeby zaś się dokopać do ich prawdziwego znaczenia, musisz zagłębić się w coraz głębsze pokłady tajemnic. W micie nic nie jest tym, czym się wydaje na pierwszy rzut oka. Zabicie smoka przez herosa to nie tylko atrakcyjna walka. Na poziomach „pod-akcyjnych” jest przeżyciem mistycznym wiodącym do strasznej sfery śmierci – ukazuje, że bohater umarł, zszedł do podziemia, pokonał demony własne i obce oraz przebył inicjację, aby się odrodzić i na „naszej” ziemi móc dokonywać wielkich czynów dla dobra swojej społeczności. Jeśli wejdzie się jeszcze głębiej w znaczenie mitu, odkryje się, że czyn zabicia potwora nawiązuje do archaicznej walki kreatora z antykreatorem w czasie tworzenia świata. Wszystkie te poziomy miały w czasach pogańskich ogromne znaczenie mistyczne. Dzisiaj ich mistycyzm przepadł, ale pozostała tajemnica, która jest „podskórnie” odczuwana przez wielu spośród tych czytelników czy widzów, którzy mają do czynienia z nowymi dziełami opartymi na schematach mitycznych. Większość odbiorców nie ma pojęcia o tych głębszych znaczeniach mitu, mimo to wyczuwa samą tajemnicę – i właśnie ona wydaje mi się czynnikiem decydującym o atrakcyjności przekazu dzisiejszych książek czy filmów czerpiących z mitów. Dla porównania: kwestia tajemnicy występuje także w niezwykle popularnym gatunku, jakim jest kryminał – odbiorcy kochają poznawać krok po kroku szczegóły, aby w końcu dowiedzieć się, kto zabił. Czyli kochają sam proces poznawania tajemnicy. To samo dotyczy opowieści, w których bohaterowie odkrywają sekrety dawnych stowarzyszeń, szukają magicznych włóczni albo skarbu Nibelungów. Wszystkie tego typu fabuły opierają się na poznawaniu tajemnicy, dlatego myślę, że nawet dzisiejsza – tak zdawałoby się płytka i wyzbyta mistyki – kultura oparta jest na wykorzystywaniu pragnienia odbiorcy do odkrywania tajemnic, a więc działa na podobnej zasadzie, co chęć poznania głębi tkwiącej w micie.

Jest Pan autorem serii książek popularnonaukowych poświęconych mitologii germańskiej. Co Pana zafrapowało akurat w tej kulturze barbarzyńców?

Właśnie jej „barbarzyńskość”. I wszystkie wynikające z tego tajemnice. O większości cesarzy rzymskich wiadomo, co jedli, co pili i ile mieli kochanek. A o barbarzyńskich Germanach czy Celtach wiadomo nieporównywalnie mniej niż o Grekach czy Rzymianach. Archeolodzy, historycy, religioznawcy od wielu pokoleń biedzą się nad wyjaśnianiem niezliczonych zagadek ludów barbarzyńskich, takich jak ta, dlaczego w III wieku p.n.e. Germanowie nagle zaczęli migrować ze swych siedzib w północnych Niemczech i południowej Skandynawii, po czym „rozlali się” na obszary środkowoeuropejskie aż po stepy ukraińskie. Jakie procesy polityczne i społeczne ich do tego zmusiły? Co takiego się wydarzyło, że ci barbarzyńcy z krańca świata postanowili ruszyć w nieznane? Jaki to miało wpływ na rozwój ich wierzeń, na przekształcenia pozycji królów i wojowników, na zmiany w uzbrojeniu i sposobie walki, na wymyślenie własnego pisma? Na te wszystkie pytania mozolnie odpowiada nauka, ale nadal jest daleka od satysfakcjonujących odpowiedzi. A więc znów mówię o Tajemnicy przez duże „T”, bo ona rządzi moimi zainteresowaniami.

Mitologia germańska zazwyczaj kojarzy się z krwawymi, posępnymi opowieściami. I jest to prawda, choć nie cała. Pojawiają się w niej także zabawne historie. Czy ma Pan jakąś ulubioną humorystyczną scenę lub opowieść?

Rzecz ciekawa, że w mitach – nie tylko germańskich – humor nierozerwalnie łączy się z dwoma aspektami: z zabijaniem (czyli z naszego dzisiejszego punktu widzenia jest to czarny humor) i z seksem, a dokładniej rzecz biorąc pod względem religioznawczym – z zakresem płodności. Bardzo mało jest opowieści humorystycznych, które nie miałyby podtekstu seksualnego albo „krwawego”. Z opisów w sagach ewidentnie wynika, że rozruszaniu i rozbawieniu słuchaczy służyły elementy opowieści opisujące ciekawe sposoby zdobywania partnerów seksualnych oraz przedstawiające sprytne podstępy, dzięki którym bohaterom udawało się zabić potężniejszego przeciwnika. Idealnym przykładem „krwawego humoru” jest historia o Fjalarze i Galarze, dwóch karłach z podziemi, które zabiły pewną znacznie silniejszą olbrzymkę, zrzucając jej na głowę kamień młyński. Potem zaś zamordowały jej męża: wiedząc, że nie umie pływać, zaprosiły go na połów morski, po czym przedziurawiły łódź… Nam może się to wydawać mało śmieszne, ale ówczesnych ludzi bawiło – pokonanie przeciwnika dzięki sprytowi było witane pochwalnym śmiechem.
A co do humoru związanego z seksem – czy dzisiaj jest inaczej? Połowa komedii i skeczów ogrywa stary jak świat temat stosunków damsko-męskich. W czasach pogańskich rzucało się to w oczy jeszcze bardziej, gdyż ówczesne społeczeństwa były o niebo mniej pruderyjne niż dzisiejsze, które przecież i tak uważa się za „wyzwolone” pod względem obyczajowym. Dlatego nie widziano nic zdrożnego w opowieściach o seksie, co przekładało się na bardzo frywolne mity. Z germańskich opowieści humorystycznych związanych z seksem lubię przytaczać jedną o bogini płodności Freyi. Piękna niebianka koniecznie chciała dostać od kilku karłów pewien cudowny pas, który ci niezrównani kowale i jubilerzy stworzyli w swej podziemnej kuźni. Ci jednak postawili warunek – bogini musiała spędzić noc z każdym z nich. I Freya to zrobiła, a po wszystkim dostała wspaniały pas. Jaki tu morał i gdzie humor? Z naszego punktu widzenia mamy nawet do czynienia z zaprzeczeniem morału, bo postępowanie bogini przypomina dzień codzienny nastoletniej galerianki. Inaczej wyglądało to w tamtych czasach, z punktu widzenia religii pogańskiej. Pas nie był tylko piękną ozdobą, ale i niezwykle potężnym magicznym rekwizytem, który miał za zadanie wspomaganie Freyi w opiece nad brzemiennymi ziemskimi kobietami. Zatem bogini płodności musiała posiadać ten atrybut, aby ludzkie niewiasty mogły rodzić zdrowe dzieci. Czemu jednak oddała się małym i złośliwym karłom? Ponieważ tylko one posiadały moc stworzenia tak potężnego pasa płodności – karły, jako mieszkańcy podziemi, utożsamiały ukryte tam bogactwa (złoto, srebro, kamienie szlachetne), a poprzez nie – moc płodności matki-ziemi. Z kolei Freya była jedną z postaci tej pradawnej bogini, dającej życie stworzeniom świata. Wynika z tego, że Freya uprawiała seks z własnymi dziećmi, strażnikami bogactw i płodności. Czyli sens tego czynu już znamy, ale gdzie w tym humor? Ówcześni ludzie go dostrzegali, gdyż bawiły ich wszelakie scenki łóżkowe, a już fakt, że najpiękniejsza z bogiń oddała się kilku brudnym karłom, był sam w sobie niezwykle śmieszny. Wiem, wygląda to na humor bardzo niskich lotów, lecz wcale taki nie był, bo całe zdarzenie miało wydźwięk religijno-magiczny, jak w ogóle wszystkie opisywane w mitach wydarzenia związane z seksem i płodnością. Dzisiaj zaś dowcipy o seksie są jedynie dowcipami o seksie, bo cała sfera płodnościowa zatraciła już otoczkę mistyczną. Zatem humor dawny i dzisiejszy niespecjalnie do siebie przystają, ale zapewniam, że w pogańskich opowieściach kryje się znacznie więcej elementów zabawnych, niż może się nam wydawać. Po prostu nie potrafimy ich obecnie odczytać ze względu na ogrom przemian religijno-obyczajowo-społecznych, które zaszły w ciągu ostatnich setek lat.

Pracował Pan przy polskiej edycji kultowego komiksu „Thorgal” duetu Rosiński/Van Hamme, który dla wielu był pierwszym spotkaniem z wierzeniami wikingów. W czym, Pana zdaniem, tkwi tajemnica popularności tej wciąż wydawanej i kontynuowanej serii?

„Thorgal” był pierwszym komiksem fantasy, jaki przeczytałem (na łamach „Relaxu”, bodajże w 1977 roku), i od razu się w nim zakochałem, więc w pewnym sensie moja późniejsza praca redaktora nad polską edycją tej serii w wydawnictwie Egmont stanowiła spełnienie dziecięcych marzeń. Nie tylko dla mnie „Thorgal” był objawieniem – tak samo zareagowali na niego młodsi i starsi czytelnicy belgijscy, francuscy, polscy. Trzeba pamiętać, że pod koniec lat 70. ze świecą można było szukać książek i komiksów fantasy. A Van Hamme i Rosiński nie tylko wykorzystali poetykę fantasy, lecz na dodatek umieścili akcję opowieści w niezwykle atrakcyjnych realiach przypominających świat wikingów. I to był strzał w dziesiątkę – fani w całej Europie szybko się przekonali, że dostają cykliczną opowieść o wikingach, gdzie jest i magia, i przygody, i krew, i piękne kobiety, i fascynujący bohater, i tajemnicze krainy. „Thorgal” okazał się przełomem na rynku komiksowym – właśnie od niego zaczął się boom fantasy w opowieściach obrazkowych. I taka jest, według mnie, pierwsza i najważniejsza przyczyna wielkiej popularności tej serii. Druga przyczyna tkwi w tym, że to po prostu dobra historia – oczywiście miewała słabsze momenty, a i obecnie, gdy jest w rękach kontynuatorów, ma duże wahania jakości, jednak ogólnie rzecz biorąc, jest dobra. Trzeciej zaś przyczyny ogromnej popularności cyklu upatrywałbym w postaci samego Thorgala. Nie dość, że jest przystojny (ale nie cukierkowo, tylko tak, jak „idealny” mężczyzna powinien być przystojny), to jeszcze stanowi połączenie cnót wikińskich z dzisiejszymi. Jest znakomitym wojownikiem, który dzięki odwadze i inteligencji potrafi pokonywać wszelkie przeszkody – czyli ucieleśnia ideał herosa wikińskiego. Z drugiej strony jest opiekuńczym, czułym mężem i ojcem, który na dodatek wykazuje się pewnymi cnotami chrześcijańskimi (wie, co to litość, i umie wybaczać) – a więc pod tym względem to ideał mężczyzny naszych czasów. Właśnie o takich mężach marzy mnóstwo kobiet (wiem, generalizuję, ale co tam): silnych, jednak opiekuńczych; odważnych wobec wrogów, ale zgodnych we współżyciu z żoną; zaradnych, lecz nie samolubnych. Oczywiście tacy mężczyźni nie istnieją, ale istnieje marzenie o nich – i dlatego Thorgal jest tak kochany przez kobiecą część czytelniczek serii. A owych czytelniczek wcale nie jest mało, gdyż stanowią aż połowę odbiorców „Thorgala”, co jest prawdziwym ewenementem na typowo męskim rynku komiksowym.

Największą „karierę” we współczesnej kulturze zrobił Loki, przyćmiewając innych bogów Asgardu. Dlaczego właśnie on jest tak uwielbiany przez fanów i twórców?

Loki to postać fascynująca, gdyż ten bóg-olbrzym mógł stać się tym, kim chciał. Przybierał dziesiątki masek i postaw – raz pomocnego brata czy przyjaciela, to znów złośliwca czy wręcz wroga. Niekiedy czułego kochanka, to znów bezlitosnego oprawcy. Szalały za nim boginie, demonice i ziemskie kobiety, bo ponoć w łóżku wyprawiał cuda. Tyle że – zgodnie ze swą niestałą naturą – potrafił zaraz potem perfidnie „odwdzięczyć się” kochance, na przykład zgolić jej włosy do gołej skóry. Zazwyczaj szybko z powrotem zmieniał front – kajał się i w ramach zadośćuczynienia odbywał jakąś heroiczną wyprawę, z której wracał w glorii herosa. I znów cieszył się względami bogiń i łaską bogów. Dlaczego Loki był taki dziwny? Bo należał do niezwykle archaicznych postaci boskich zwanych w religioznawstwie tricksterami, czyli oszustami, żartownisiami. Byli oni drugą połową najwyższego boga-stworzyciela, ale połową „gorszą”, szaloną, nieprzewidywalną, złośliwą, podstępną. I tak jak wszyscy tricksterzy Loki był zarówno uwielbiany, jak i przeklinany. Czyli mamy do czynienia z postacią niejednoznaczną, a właśnie takie są najwspanialsze do opisywania – ponieważ bohaterowie jednoznacznie dobrzy czy jednoznacznie źli są nudni. Najciekawsi są ci, których obraz składa się ze strony jasnej i ciemnej. Taki właśnie był Loki, dlatego pisarze uwielbiają wykorzystywać jego postać. Co zaś do czytelników zafascynowanych Lokim… Ciekawa sprawa, ale Loki jako postać literacka znacznie bardziej podoba się kobietom niż mężczyznom. Czemu? Może chodzi o to, że mężczyźni mu po prostu zazdroszczą, w każdym razie większość wielbicielek Lokiego to kobiety. Ale co one w nim widzą? Przecież jest antyideałem męża! Na dodatek to typ kolesia, który wprawdzie rano da kobiecie różę i przyniesie śniadanie do łóżka, ale wieczorem wróci pijany, podbije kochance oko i obrażony znów wyjdzie, tym razem na dziwki. Loki absolutnie nie był materiałem na męża, pod tym względem nie umywał się do idealnego Thorgala. I pewnie właśnie o to chodzi, że Loki to przeciwieństwo Thorgala. Uosabia zupełnie inny – bo niezwiązany z małżeństwem – zakres pragnień kobiecych (znów uogólniam). Kobiety lubią marzyć o tego typu niebezpiecznych i znanych z seksualnych podbojów facetach, jednak nie jako o mężach. Przede wszystkim chcą spróbować, jak by to było raz czy dwa z takim Lokim – z kimś cieszącym się złą reputacją – zaznać czegoś szalonego, niemoralnego, a potem skrycie o tym wspominać. Czyli mamy do czynienia z syndromem Casanovy – żadna niewiasta nie zamierzała zostać jego żoną, ale każda chciała z nim spróbować. Według mnie właśnie w tym kryje się zagadka popularności Lokiego wśród żeńskiej części czytelników.

Kultura wikingów i ich mitologia ma obecnie swoje pięć minut. Oglądał Pan serial „Wikingowie” czy ekranizacje inspirowanych mitologią germańską komiksów Marvela „Thor” i „Thor: Mroczny świat”. Jak Pan ocenia sposób wykorzystania wątków mitologicznych w tych produkcjach?

Wymieniła pani dwa całkowicie odmienne filmy, ale według mnie łączy je jedna cecha: oba są udane. „Wikingowie” to sprawnie i ciekawie ukazana opowieść obyczajowo-przygodowa umieszczona w prawidłowo skrojonych realiach historycznych. W tę wizję po prostu się wierzy – tak rzeczywiście mogli postępować ówcześni ludzie. Z kolei „Thor” jest widowiskową historią właściwą dla komiksowego uniwersum Marvela – z cechującą go wielokulturowością, w tym połączeniem magicznego świata Asgardu z ziemskim światem superbohaterów. Także ta wizja mi się podoba, bo jest logiczna i spójna z założeniami uniwersum Marvela.
Obejrzałem wiele filmów wykorzystujących elementy z historii czy wierzeń dawnych Germanów, nie tylko wikingów. Rozpiętość jakościowa tych produkcji jest olbrzymia, od kompletnego dna po obrazy naprawdę dobre. Moim zdaniem receptą na sukces tego typu filmów jest nie tyle pakowanie w nie milionów dolarów (bo Walhalla: Mroczny wojownik duńskiego reżysera Nicolasa Refna, choć miała mały budżet, jest filmem klimatycznym, z kolei w mającym znacznie większy budżet Tropicielu Marcusa Nispela nie ma za grosz sensu), co odpowiednie podejście do tematu i zrozumienie specyfiki ukazywanego świata. Jeśli scenarzysta i reżyser będą chcieli zrobić po prostu nawalankę, ale stwierdzą, że fajnie by było, aby tym razem działa się wśród wikingów, to nic z tego nie wyjdzie – oprócz nawalanki, która równie dobrze mogłaby się rozgrywać w Los Angeles w roku 1987. Jeśli jednak twórcy będą chcieli pokazać problemy adekwatne dla tamtych czasów i mentalności ówczesnych ludzi w odpowiednim sztafażu historycznym czy fantasy, ale jednocześnie ukażą to tak, aby dzisiejszy widz potrafił zrozumieć owe problemy (czyli czuł, że one go poruszają) i ową mentalność, wyjdzie dobra opowieść. Z filmami jest podobnie jak z książkami popularnonaukowymi: musisz oddać sedno problemu, ale językiem zrozumiałym dla odbiorcy, bo inaczej zniknie cała siła przekazu. Przyznam szczerze, że dużo filmów o dawnych Germanach nie spełnia tych podstawowych wymogów, choć przecież ich zrozumienie i zastosowanie nie przekracza możliwości umysłowych przeciętnego człowieka.

Jak Pan sądzi, czy podobny sukces jak ograne na niemal wszelkie możliwe sposoby motywy z mitologii germańskiej mają szansę powtórzyć nawiązania do kultury Słowian?

Oczywiście, że szansa jest, tylko chętnych do zrobienia pracy jakoś nie widać. O wikingach czy o Anglosasach i ich wierzeniach wiadomo nieporównywalnie więcej niż o dziejach i wierzeniach Słowian, więc pisanie książek oraz robienie filmów o Germanach jest znacznie łatwiejsze niż o Słowianach. Trzeba się solidnie napracować, aby stworzyć wiarygodną, ciekawą wizję świata Słowian wczesnego średniowiecza. Trzeba jak kret ryć w trudnych opracowaniach archeologicznych czy religioznawczych, aby mieć pojęcie o kulturze dawnych Słowian. A i tak w końcu okazuje się, że dysponujemy jedną setną tego, co wiadomo o Germanach. To zniechęca wielu ludzi, a ci nieliczni, którzy jednak decydują się coś zrobić, zazwyczaj opierają się na nieaktualnych od lat badaniach historycznych czy archeologicznych. Efektem są takie filmy jak Stara baśń. Otrzymujemy siermiężne książki i filmy o siermiężnych Słowianach i ich siermiężnym życiu, bo twórcy kurczowo trzymają się ustaleń historycznych z lat 60. XX wieku. Tymczasem przełom w badaniach nad Słowianami dokonał się w latach 90. i trwa do dziś, a znaleziska archeologiczne są rewelacyjne. Trzeba jednak wiedzieć, gdzie szukać takich informacji, a potem umieć je tak przekształcić i ukazać, aby były interesujące i zrozumiałe dla dzisiejszego czytelnika lub widza. A z tym już jest wśród twórców krucho.

Porozmawiajmy teraz o Pana najnowszej książce „Herosi mitów germańskich”. Może Pan uchylić rąbka tajemnicy i zdradzić naszym czytelnikom, o czym dokładnie jest ta książka?

Herosi1-okl 3D„Herosi” składają się z dwóch tomów – pierwszy właśnie się ukazał, a drugi pojawi się w księgarniach na początku przyszłego roku. Jest to książka poświęcona najsławniejszemu rodowi herosów germańskich, Wölsungom. Wszyscy słyszeli o niemieckim bohaterze Zygfrydzie, który zabił smoka – właśnie on, znany w Skandynawii jako Sigurd, jest sztandarową postacią rodu Wölsungów, ale pozostali herosi z tej królewskiej dynastii wcale nie są mniej interesujący. Wszyscy zabijali wrogów albo potwory, dokonywali wspaniałych czynów wojennych, zdobywali skarby, mieli kontakty z bogami, demonami i czarami, a ich życiem kierowała żądza chwały. Pierwszy tom składa się z lekkich, przygodowych opowieści o wszystkich bohaterach z rodu Wölsungów oraz z rozdziałów omawiających w sposób popularnonaukowy (religioznawczy, społeczny, historyczny, archeologiczny, etnologiczny i historycznoliteracki) postaci większości członków dynastii. Tom drugi zawiera ostatni z rozdziałów omówieniowych – najobszerniejszy, bo poświęcony wielkiemu Sigurdowi – oraz nowe tłumaczenie Sagi o Wölsungach, najważniejszego skandynawskiego źródła mówiącego o tytułowej dynastii herosów. Przekład przygotowałem w taki sposób, aby był zrozumiały także dla odbiorcy niespecjalistycznego i opatrzyłem go licznymi komentarzami na temat wierzeń, magii, uzbrojenia czy historii dawnych Germanów. Mam nadzieję, że „Herosi” spodobają się czytelnikom – nie tylko tym interesującym się pogańskimi Germanami, ale wszystkim, którzy cenią pełne czarów, potworów i szczęku mieczy opowieści o mitycznych bohaterach.

Jakie ma Pan pisarskie plany na najbliższy czas?

Plany mam ogromne, dlatego chwilami sam się gubię, co w danym momencie powinienem robić. Obecnie skupiam się na przygotowywaniu do druku ostatecznej formy drugiego tomu „Herosów mitów germańskich”. Kiedy już wypuszczę Wölsungów w świat, wrócę do rozpoczętego jakiś czas temu opracowania XI-wiecznej wojny między Słowianami Połabskimi i Pomorzanami a Duńczykami, Norwegami i Sasami. Książka ta nosi tytuł „Rzeź na wrzosowisku Hlyrskogg” i należy do serii „Wojny wikingów i Słowian”. Mam nadzieję, że zdążę ją dokończyć w ciągu kilku miesięcy, by mogła się ukazać w październiku 2016 roku. Później przyjdzie pora na opracowanie pomorskiej i skandynawskiej polityki Mieszka I, a potem na książkę o mało znanym, ale bardzo ważnym zagadnieniu słowiańskiej ekspansji osadniczej w Skandynawii w wiekach VIII–XII. W przerwach między pisaniem książek i artykułów popularnonaukowych wracam do rozgrzebanych opowiadań i powieści z czasów Mieszka I. Czyli planów mam mnóstwo, a co z nich wyjdzie, czas pokaże.

About the author
Barbara Augustyn
Redaktor działu mitologii. Interesuje się mitami ze wszystkich stron świata, baśniami, legendami, folklorem i historią średniowiecza. Fascynują ją opowieści. Zaczytuje się w literaturze historycznej i fantastycznej. Mimowolnie (acz obsesyjnie) tropi nawiązania do mitów i baśni.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *