W OBJĘCIACH PRZESTRZENI

rozmowa z Albertem Camus

W meandrach żywiołu, żłobieniach rzek
krasowa forma rzeźby, drążenie w dowodzie
korab łamie napięcie,
powierzchnia w szumach

Daję nura w wir!
w płazach triasu
w karbonu torfie
szukam
majątku pępka
badam
powody
płaczu
źródeł*

Syzyfowe prace

Ten obraz nie daje mu spokoju. Męczy i gniecie od środka jak wielki guz, który wyrósł tam, gdzie wcześniej go nie było. Rozpierający się na boki, zgniatający jak głaz.

Jego ciężar jest tym, co dobrze zna: każde załamanie, kontur szorstkości i wytarte dłońmi faliste zagłębienia. Gdyby się potknął, lub nie daj Boże zrezygnował, głaz zwaliłby go z nóg, zmiótłby z powierzchni ziemi, zmiażdżył. Strach przed nieistnieniem trzyma Syzyfa za gardło i nie pozwala, by wypuścił skałę z rąk, zanim droga pod górę się skończy.
Tam, gdzie otwiera się szeroka przestrzeń, gdzie widok nie ma granic, tam Syzyfowi kamień się wymyka i tam, poddany sile ciążenia, zaczyna się staczać na drugą stronę góry. A on rzuca się za nim w pogoń, jakby głaz był nieodłącznym elementem, potwierdzającym jego ziemskie bytowanie. Król Koryntu, przywiązany do przeklętego obowiązku, nie rozgląda się na boki, nie pragnie odpoczynku. Gdyby tylko wziął głęboki oddech, gdyby otworzył oczy na nieogarnioną przestrzeń, zachwiałby się. Lecz on nie może sobie pozwolić na utratę pewności, na podważenie znajomych punktów oparcia. Jak ślepiec, który z własnej woli zaciska powieki, Syzyf z uporem neguje istnienie czegoś, co mogłoby go oswobodzić. Widok rozciągający się z góry nazywa „absurdem”. Jaki więc jest sens w podejmowaniu rozważań o tym, czego nie ma? Jego rzeczywistością jest ciężar nieodłącznie związany z przekonaniem, że gdyby się od niego uwolnił, przestałby żyć. Niezachwiana wiara w nieodwołalność zadania jest tym, co nadaje sens niekończącym się powtórzeniom.

 

Chodząc tam i z powrotem niezliczoną ilość razy, wytyczył pewny szlak. I gdy tak wędrował w dobrowolnym mroku, monotonny płaskowyż w ciągu milionów lat pod jego stopami stawał się krętym rozpadliskiem. Jego forma jednak nie przyciągała uwagi przechodnia, który, doskonale znając drogę, mógł ją pokonać z zamkniętymi oczami. Pogrążony w nawyku cierpienia, zanegował upływ czasu, zapętlił się w meandrach żywiołu. Krok, pchnięcie i oddech, krok, pchnięcie i oddech, krok pchnięcie i oddech, by jakimś cudem dojść do momentu, w którym wypadnie z rutyny. Ale tylko na jedno mgnienie, gdyż uciążliwe przywiązanie pociągnie go znów za sobą. I tak bez końca…

Głosy

– Ach, Syzyfie, niechby ta przeklęta góra ruszyła się z posad! Wstrząsnęła twoją pewnością, tak byś wreszcie zatrzymał się i twórczo zwątpił! Bardzo ci tego życzę!

– Otwórz oczy, Syzyfie! Doświadcz przestrzeni, która wypełnia sobą twój szlak. Słyszysz, jak wzywa cię po imieniu? To ona od początku towarzyszy twoim krokom.

– Synu Adama, gdzie jesteś? Dlaczego się ukrywasz? Spójrz mi w oczy! Nie bój się, tego, że zabraknie ci słów. Zaufaj, a kanion spływający twoimi łzami otworzy się na podmuchy wiatru. Twoją wolność.

Przez wieki płacz źródeł
doświadczał płaskowyż
który z czasem
nabierał nawyku
cierpienia

ryt w kamieniu,
warstwa po warstwie
strugą bólu,
bez pytania o sens
dążenia do celu

od pierwszej kropli
skazany na prawo grawitacji
zapierał się,
nie wierzył w doskonałość
przyszłej formy

i wtedy ktoś mu powiedział:
Jesteś drogą
dla dowodów ocalenia

A on zaufał
i nie stawiał już oporu*

Maria Peszt

Jakże kocham cię, moja wąska drogo, śpiewa Roo Panes:

panu K.

wiersz 1: Kanion, m.p.
wiersz 2. Kanion II, m.p.

śpiewa Roo Panes My narrow Road

About the author
Maria Peszt
przede wszystkim mama małej czwórki (Martynki, Miry, Michałka i Maksa); absolwentka iberystyki na UJ i studentka Studium Literacko-Artystycznego UJ. Uwielbia góry, las i łąkę. W wolnym czasie pisze baśnie, wiersze i opowiadania, śpiewa, maluje i szuka natchnienia w spotkaniach z przyjaciółmi i w historiach wyczytanych.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *