V miejsce w konkursie „Dylematy singielki” – „Dialogi z czarnym Platonem”

– Tischner wygłaszał kazania dla przedszkolaków w kościele św. Marka, na msze przynosił misia. Pewnego razu mówił o stworzeniu świata i zadał dzieciom pytanie, kto się bardziej udał Panu Bogu, ksiądz rektor czy miś Bartek? Dzieci wszystkie zakrzyknęły: „miś Bartek!!! ”.

Renata wyłączyła dyktafon i podziękowała rozmówcy. Od kilku dni intensywnie zbierała informacje o Józefie Tischnerze do swojego doktoratu. Szukała osoby, która osobiście znała interesującą ją postać. Poszperała w Internecie. Znalazła namiary na współredaktora Tygodnika Powszechnego – ks. Mieczysława Turka. Zgodził się pomóc. Udzielił jej wywiadu w swoim mieszkaniu. Opowiedział kilka anegdot, dostarczył bezcennych informacji, których na próżno mogłaby szukać w książkach i czasopismach.

Szła ulicą Szewską w kierunku Rynku. Miała jeszcze piętnaście minut do kolejnego spotkania. Tym razem niezwiązanego z jej pracą naukową, a towarzyskiego. Umówiła się o szesnastej z dwoma koleżankami. Nie widziały się od kilku miesięcy. Spotkały się, jak przeważnie, na Brackiej w Cieplarni. Atmosfera tego miejsca ma w sobie coś niepowtarzalnego.

Bernadetta nawet nie skończyła kawy, śpieszyła się po Jadzię do przedszkola. Jak twierdziła, była już niemiłosiernie spóźniona. Anita wypiła szybko ostatni łyk z filiżanki i też zaczęła się zbierać. Tłumaczyła się, że musi już uciekać, bo o siedemnastej umówiła się z Patrykiem przed sklepem jubilera – mają kupować obrączki. Na odchodne rzuciła, iż narzeczony ponad wszystko ceni sobie punktualność.

Renia została przy stoliku w kawiarni sama. No, niedokładnie… towarzyszył jej przecież ulubiony drink Sour of the Rocks. Jej babskie urodzinowe spotkanie, w którym pokładała tyle nadziei na poprawę kontaktów z licealnymi przyjaciółkami, nadzwyczaj szybko dobiegło końca.

Niegdyś najlepsze, a aktualnie pseudoprzyjaciółki zniknęły tak szybko, jak się pojawiły. Nie wyraziły chęci na kolejną wspólną kawę. Mimo że Renata małej czarnej w ogóle nie pijała, wcale nie było jej lżej pogodzić się z ich decyzją. Jest przecież tyle innych smacznych trunków… Anita napomknęła coś grzecznościowo, że podeśle wkrótce zaproszenie na swój ślub (Renia wcale nie była pewna, czy chce je dostać). Obie absolutnie pochłonięte własnymi sprawami rozbiegły się – każda w swoją stronę – pozostawiając po sobie coś w rodzaju pustki.

Renata postanowiła zapełnić ją możliwie szybko, zamawiając jeszcze jednego drinka

i rozmyślając o tym, w jak fantastycznej sytuacji się znajduje. Nigdzie się nie śpieszy, nie jest niewolnikiem uzależnionych bezwarunkowo od dorosłych, płaczliwych dzieci. Nie musi znosić przesadnie punktualnych, zaborczych narzeczonych, kupujących obrączki dokładnie w dniu urodzin przyjaciółki swojej wybranki. Nie jest zmuszona tolerować wiecznie zajętych mężów, niemających czasu odebrać córki z przedszkola, gdy ich żona raz na pół roku wyrywa się z domu na pogaduszki (tu piła do Marka – połówka Beni).

Zrobiło się jej odrobinę smutno, że dziewczyny nie miały czasu na zwykłą przyjacielską rozmowę; zapytanie, co u niej słychać; wspomnienie dawnych szalonych wspólnych przygód; wypadów stopem za miasto; a w studenckich czasach – imprez do białego rana, egzaminów zdawanych u profesorów w najkrótszych spódniczkach z szafy.

Ta archaiczna epoka definitywnie się skończyła, reminiscencje o niej najwidoczniej też. Trochę to bolało. Niby spędziły ze sobą chwilę. Zamieniły kilka zdań o przenoszonych drogą kropelkową w przedszkolu wirusach Jadzi, zepsutym alternatorze w aucie Bernadetty i trudnościach Anity z zakupem butów ślubnych w numerze 42, ale cytując De Mono: „To już nie to samo”.

Stypę po tamtych starych dobrych czasach musiała spędzić w samotności. Dopijała właśnie drinka na cześć ich odejścia. Przeczuwała, że ta cudowna mieszanina Campari, sprite’a, soku z limonki i lodu może być też, niestety, napojem żegnającym nie tylko szalone lata, ale również przyjaźń nierozłącznej kiedyś trójcy: Beni, Anity i Renaty.

Alkohol wpłynął na nią refleksyjnie. Zastanawiała się, co się stało. Dlaczego tak bardzo się zmieniły, czemu zaczęły traktować ją jak powietrze? Sączyła drinka, spoglądając ukradkiem na swoje niebrzydkie odbicie w szybie. W salonie fryzjerskim specjalnie na spotkanie z dawno niewidzianymi kumpelami podcięła dziś włosy i zrobiła sobie baleyage, a u kosmetyczki francuski manicure. Była zawiedziona, że żadna z koleżanek nie zwróciła uwagi na jej starania (a może zauważyły ładne uczesanie, wypielęgnowane dłonie, tylko nic na ten temat nie powiedziały). Było jej przykro. Przecież dawniej nieustannie prawiły sobie komplementy, pławiły się w serdecznościach, wzajemnie polepszając sobie humor.

Było jeszcze wcześnie, nie chciała iść do domu. Postanowiła urządzić rundkę po Galerii Krakowskiej – dawniej nazywało się to po prostu zakupami, a dziś to już jest shopping.

Niespodziewanie spostrzegła Anitę i jej narzeczonego, ucieszyła się na ich widok. Przeszło jej przez myśl, że może razem powłóczą się po centrum handlowym. Zauważyła po chwili, że narzeczeni wymieniają dość ostro zdania na jakiś temat. Popatrzyła ze zdziwieniem na ich zachowanie. Nie tak wyobrażała sobie parę, która za kilka tygodni ma wziąć ślub.

W głębi serca poczuła chyba jednak ulgę. Ta scena utwierdziła ją bowiem w zaciekłym przekonaniu, że związki na stałe, małżeństwa są mocno przereklamowane. Obraz tej sprzeczki podtrzymał wiarę w słuszność decyzji, by nigdy nie pakować się w taki układ.

Chciała przeczekać z dala kłótnię i podejść do nich później. Miała wszakże jedyną, niepowtarzalną okazję, by poznać Patryka – przyszłego męża jej byłej przyjaciółki. Ciekawił ją ten facet, ważniejszy od rozmów z ulubioną niegdyś koleżanką, punktualny jak szwajcarski zegarek.

Znienacka wyraźnie speszona Anita ściszyła głos. Załagodziła awanturę, po czym niezwykle szybko weszła do wnętrza jubilerskiego sklepu, ciągnąc za sobą nadąsanego Patryka. Nie zauważyła jej, a może nie chciała…

Renatę ogarnął zakupowy szał (rewelacyjne antidotum na każdą przykrość). Dopiero gdy zorientowała się, że więcej reklamówek nie zmieści się jej w dłoniach, a portfel świeci pustkami, zakończyła bieganinę po sklepach. Obładowana niczym wielbłąd, przemieściła się taksówką do domu, płacąc za nią resztkami gotówki.

Jak zwykle po powrocie do mieszkania, Renia zrelacjonowała czekającemu na nią Platonowi wydarzenia całego dnia. Pojawił się w jej domu rok temu – był jej jedynym, wiernym słuchaczem.

– Te moje rzekome przyjaciółki są, jakby to najdelikatniej powiedzieć, odrobinę zaniedbane – krytykowała je, odgryzając się za ich bezlitosne zachowanie; musiała przecież jakoś sobie ulżyć.

Może nawet użyłaby słowa „zapuszczone”, gdyby nie fakt, że jej – doktorantce wydziału filozofii Uniwersytetu Jagiellońskiego – nie wypadało posługiwać się podwórkowym slangiem. Nie ważne, że całkowicie zakochany w Renacie, bezgranicznie oddany czarny… labrador, z pewnością wybaczyłby swej pani chwilowe odstępstwo od puryzmu językowego. Ba, wcale by go nie zauważył!

Uwielbiała dialogi, a w zasadzie, do czego nigdy sama przed sobą nie miała zamiaru się przyznać – monologi, z czarnym Platonem. Podzielała zdanie Franza Kafki: „Cała wiedza, suma wszystkich pytań i wszystkich odpowiedzi zawarta jest w psie”.

Nazwała swego pupila Platonem nie tylko ze względu na znaczenie tego słowa. Filozof swój przydomek zawdzięczał szerokim ramionom (gr. platys ‘szeroki’). Jej psiak też miał wyjątkowo rozłożyste kości ramieniowe, ale ta cecha tylko pośrednio przyczyniła się do nadania mu niekonwencjonalnego imienia.

Miała ogólną słabość do najwybitniejszego ucznia Sokratesa. Uwiódł ją słowami: „Co zgubę przynosi i psuje, to zło, a to, co ocala i przynosi pożytek, to dobro”. Zaczęła zaczytywać się w dziełach założyciela pierwszej szkoły filozoficznej. Fascynowały ją jego poglądy, mogła rozprawiać o nich bez końca.

Podczas wstępnego egzaminu na studia doktoranckie, szło jej początkowo tak sobie, aż do czasu, gdy ktoś z członków komisji się przejęzyczył – wspomniał coś o Pluto… o Platonie. Pomyślała, że nawet najstarszy obecny tu egzaminator z pewnością wie, że Pluto – żółty bohater kreskówek Walta Disneya – to pies. W końcu skończył już osiemdziesiątkę

i przez te lata zyskał międzypokoleniową popularność. Nie egzaminujący profesor, ma się rozumieć, tylko bajkowy zwierzak.

Wiele ryzykując, postanowiła odnieść się do językowego lapsusu jednego z członków komisji.

– Platon powiedział: „Pies ma duszę filozofa” – rozbawiła profesorów zabawnym komentarzem.

Temat tak rozwinęła, że wszyscy na koniec bili jej brawo. Autorowi Obrony Sokratesa, a w zasadzie swojej wiedzy o nim, zawdzięczała swe fenomenalne przeniesienie się w upragniony, doktorancki świat.

Wtedy przyszło jej do głowy, że jej pies, jeśli takowego mieć będzie, otrzyma imię, nie filmowego towarzysza Myszki Miki, ale wybitnego filozofa. Chciała, by przynosił jej tyle szczęścia w życiu, ile autor słynnych Dialogów na egzaminie i był tak mądry jak on. Pluto jest sympatyczny, ale raczej niezbyt rozgarnięty.

– Wyobraź sobie – żaliła się dalej czworonogowi właścicielka – Benia miała całkiem pokaźny odrost, rozdwojone końcówki, jakby tego było mało, odpryski lakieru na nierówno obciętych paznokciach. Anita zupełnie zapomniała o biżuterii, a jej garsonka nawet nie widziała się z żelazkiem.

Miała nadzieję, że obgadywanie nieznośnych koleżanek przyniesie jej choćby malutką ulgę. Platon warknął, co Renata odebrała jako przejaw oburzenia.

– No widzisz, nawet ty mnie rozumiesz. Nie wiem, jak można pozwolić sobie na opuszczenie domu chociażby bez srebrnego łańcuszka na szyi.

W tym względzie popierał ją obydwoma rękami, a dokładniej łapami. Rozumiał to doskonale. Też nie ruszał się z mieszkania bez swojej kolii – wprawdzie nie srebrnej,

a metalowej – kolczatki.

Pani kontynuowała swój wywód, na co Platon zareagował niezbyt entuzjastycznie. Przeciągnął się leniwie i skierował w kierunku pustej miski.

– No tak, ja tu gadu gadu, a kiszki ci marsza grają. Niedługo mnie zagłuszą. Proszę – nasypała mu odpowiednią do jego wagi porcję karmy.

Zjadł, oblizał się i popatrzył na panią spode łba.

– No dobrze, masz jeszcze małe co nieco. Ale nie jestem dziś w humorze, niczego nie dostaniesz za darmo. Daj głos!

Podniosła do góry kość z naturalnej skóry wołowej z dodatkiem sezamu, a czarny Platon stanął na dwóch łapach, by ją dosięgnąć. Zaszczekał dwa razy, choć kość była tylko jedna. Chciał się przypodobać właścicielce. Widział przecież, że nastrój ma fatalny i z nagrodą może być różnie.

Sprzedawca ze sklepu weterynaryjnego zachwycał się niemalże cudownymi właściwościami smakołyku. Kostka miała być smaczna, a przy tym poprawiać trawienie, ścierać kamień nazębny, odświeżać zwierzakowi oddech. Pupil faktycznie nie wzgardził rarytasem, ale z pewnością nie ze względu na jego właściwości zdrowotne.

Pomyślała, że wersja ludzka takiego wynalazku sprzedawałaby się szybko, jak świeże bułeczki. Niezły koncept na biznes. Bo kogo nie dotknęły nigdy zaburzenia perystaltyki jelit i problemy nieświeżego oddechu? Człowiek osobno musi łykać Rapacholin, a potem ssać Mentosa. Pies ma łatwiej – jego uniwersalna kosteczka niweluje dwie dolegliwości naraz.

– Siedziały jak na rozżarzonych węglach – wciąż skarżyła się Platonowi Renata. – Benia myślami była gdzieś daleko, pewnie zastanawiała się, co mężulkowi do garnka wrzucić, by usłyszeć jakieś pochlebstwo. Anitka ewidentnie bała się swojego narzeczonego. Drżała, by w ostatniej chwili przed zapięciem mu obroży, nie wycofał się z powodu jej kilkuminutowego spóźnienia.

Platon oderwał się od magicznej kości i zaczął wesoło trzepać ogonem, słysząc słowo „obroża”.

– Ciiii! Psiaku, ja tak w sensie metaforycznym… A bo Ty nic nie wiesz? Mają się pobrać za miesiąc. Nie dopuściła do naszego poznania się. No tak, teraz wszystko do mnie jasno zaczyna docierać. Chyba już wiem, dlaczego mnie unikają, nie chcą jeździć ze mną na wakacje, nie zapraszają już na imieniny, do domu na ploteczki. Jestem singielką. Nowym wytworem współczesnych czasów, a dla mężatek i narzeczonych – potworem. To, że nie mam nikogo, przekreśla mnie jako przyjaciółkę. Jestem chodzącym zagrożeniem dla idyllicznych związków, pokusą dla cudownych facetów. Chcą ich mieć za wszelką cenę i tylko dla siebie. Trzęsą się ze strachu przed konkurencją. Dlatego mnie odizolowały. A może do tego odrobinę zazdroszczą mi wolności. Mogę robić, co chcę. Zupełny luz! Mam dużo czasu, na przykład na to, by o siebie zadbać. Zero przymusu! No, jedyne co muszę, to wyprowadzić cię na spacer. Ale ten obowiązek akurat uwielbiam!

Obmawiając koleżanki, wcale nie poczuła oczekiwanego wytchnienia, wręcz odwrotnie. Wstydziła się swojego zachowania. Pocieszające było tylko to, że Platon, jak na wiernego przyjaciela przystało, nie puści tych plotek w dalszy obieg. Tego, jak mało czego w życiu, mogła być stuprocentowo pewna. Pogłaskała Platonka pod brzuchem. Zaburczał pod nosem, co odebrała jako przysięgę dochowania tajemnicy wieczornej dysputy.

– Dobrze, że jest jakaś milutka istota na tym świecie… – westchnęła.

Po czym, nie jak Anita w sensie metaforycznym, tylko w sensie dosłownym, usiłowała założyć obrożę na szyi swojego kompana. W przypadku psa wydawało się jej to bardziej naturalne.

– Ruszamy podlać kilka osiedlowych drzewek, wykopać trochę dołków i powąchać parę fajnych suczek. Co ty na to?

Psiak był zachwycony, czego dał wyraz, robiąc w przedpokoju kilka okrążeń wokół Renaty. Machał przy tym wesoło ogonkiem. Uwielbiała jego taniec radości.

– Pamiętaj, jeśli będziesz singlem, jak ja, wszyscy osiedlowi kumple odwrócą się od ciebie. Tego ci naprawdę nie życzę. Nie możemy na to pozwolić. Przynajmniej ty musisz mieć swoich podwórkowych przyjaciół. Koniec gadania. Idziemy. Za to potem leżysz plackiem, a twoja pańcia pisze ciąg dalszy rozprawy o Tischnerze. Umowa stoi?

Platon poznał kilka fajnych suczek, czym zyskał sobie uznanie wielu kundelkowych kolegów. Szkoda, że w jej przypadku zdobywanie i podtrzymywanie przyjaźni nie było takie łatwe…

Najlepsze, co mogła zrobić, by zapomnieć o nieprzyjemnym dniu, to uciec do jej prawdziwej miłości – filozofii. To była odskocznia od codzienności, inny świat, który nie przynosił rozczarowań, zawodów. Dawała satysfakcję z odkrywania prawd, mądrości, poznawania myśli, pomagających żyć wbrew otaczającemu złu i narastającej bezduszności ludzi.

Próbowała skupić się na pisaniu doktoratu, ale nie było to łatwe. Coś rozpraszało jej uwagę. Ciągle była przygaszona przez to, że dziewczyny na dzisiejsze spotkanie z nią, wpadły jak po ogień. Dobrze, że chociaż ich spotkaniowy poprzednik potraktował ją po ludzku, bo już zupełnie straciłaby wiarę w ludzi. Faktycznie ks. Turek nie żałował jej czasu. Nawet gdy skończył snucie opowieści o Józefie Tischnerze, co tylko było w planie, nigdzie nie uciekał.

Kiedy Renata z zainteresowaniem rozejrzała się po jego pokoju, a jej wzrok utkwił na zabytkowych skrzypcach, ksiądz niewiele myśląc, wziął je do rąk i przepięknie zagrał Ave Maria. Zaraz potem, wesoło gawędząc, oprowadził doktorantkę po mieszkaniu, pokazując kolekcję obrazów swojego ojca Franciszka Turka. Była zaskoczona. Dzieła tego artysty widziała kiedyś w Muzeum Historycznym Miasta Krakowa. Do głowy by jej nie przyszło, że ten znany malarz to ojciec przesympatycznego staruszka, którego dziś miała możliwość poznać.

Ilekroć siedziała nad doktoratem, czas płynął innym, znacznie szybszym rytmem. Na elektronicznym budziku cyfry zmieniały się podejrzanie śpiesznie. Gdy na wyświetlaczu pojawiła się ulubiona godzina – 00.00, odezwał się telefon. W ciszy mieszkania zabrzmiał hałaśliwie, niczym wyjąca w remizie strażackiej syrena alarmowa. Głośny dźwięk przyspieszył oddech Renacie i spowodował kołatanie serca. Jeszcze raz z niedowierzaniem spojrzała na zegarek. Ktoś dzwoni o tej porze? W ogóle ktoś dzwoni? Bo niby kto?

– Cześć!

– Lidzia? – Renata oniemiała z wrażenia. – Witaj. Fajnie Cię słyszeć.

– Nie odzywałam się długo, przepraszam.

– Różnie bywało, ale nie chowam urazy.

– Dobrze, że tak myślisz. Słuchaj… Chciałam ci coś powiedzieć…

– Coś się stało? – domyślała się, że coś musiało, skoro po dwóch latach nieodzywania się, siostra telefonuje do niej w środku nocy.

– Jestem chora, bardzo chora.

– Rety! Co ci jest?

– To białaczka…

– Nawet nie wiesz, jak mi przykro. Czy mogę ci jakoś pomóc?

– Szczerze mówiąc, trochę na to liczyłam.

Renia ani przez chwilę nie łudziła się, że siostra dzwoni do niej bezinteresownie, kto w dzisiejszych czasach odzywa się bez musu i to jeszcze do potwornej singielki?

– Przenoszą mnie do szpitala w Krakowie, nie wiem na jak długo. To ponad 400 km od nas. Ja nie wyobrażam sobie, żeby Piotruś był tak daleko ode mnie.

– I?

– I tak pomyślałam, że może… mógłby przez ten czas zamieszkać… z tobą.

Renata zaniemówiła. Zapamiętała siostrzeńca jako rozwydrzonego dwuletniego ancymonka. Nie kontaktowała się z rodziną dwa lata. Szybko obliczyła, że syn Lidki ma teraz na swym koncie cztery wiosny.

Była przerażona na samą myśl o życiu z czteroletnim oseskiem. W zakresie zajmowania się dzieckiem, czuła się bowiem najbardziej niekompetentną kobietą na tym świecie. Ona nigdy nie chciała mieć dzieci, nie wyobrażała sobie pieluchowych gór, podcierania zafajdanych pupsk, odplamiania nieskutecznymi środkami zanieczyszczonych marchewką ubranek, zawodzenia o byle co, wrzasków, pichcenia wieczorami warzywnych zupek, odpowiadania bez końca na pytania: „dlaczego”? Była przekonana, że to jest ponad jej siły.

Przede wszystkim obawiała się utraty niezależności. Przychodziły jej do głowy same przerażające scenariusze. Dziecka nie można zostawić samego w domu ani na chwilę! Po pierwsze nie wiadomo co wymyśli, co zbroi. Nawet jeśli jakimś cudem mieszkanie nie ulegnie spaleniu, to życzliwi sąsiedzi mogą wziąć sprawy w swoje ręce. Zrobią donos i wtedy konflikt z prawem gotowy. Już widziała siebie za kratkami. Odetchnęła, bo dotarło do niej, że nie miałaby serca zostawiać malca samego sobie, bez opieki, jak niektóre wyrodne matki pokazywane w telewizji. Ale to było chwilowe wytchnienie – już po chwili bowiem – uświadomiła sobie, że w takim razie powinna zabierać dziecko ze sobą zawsze i wszędzie!

Bała się jak ognia, że przez takiego małego brzdąca, musiałaby zrezygnować z wielkich rzeczy: naukowej kariery, pracy na uczelni, dokształcania, dobrej książki, filmu, wystawy w muzeum. Pożegnać się z normalnym życiem.

Wprawdzie przy Piotrusiu, co za ulga, pieluchy by ją ominęły. Natomiast pod znakiem zapytania stało samodzielne podcieranie, płacze, wrzaski, konsumowanie zmiksowanej marchewkowej zupki – o etapach rozwoju dziecka nie miała bowiem bladego pojęcia. Zdecydowanie więcej niż o marchewkowym miksie, wiedziała o Marchewkowym polu Lady Pank. Właśnie przypomniał się jej refren tej piosenki: „Wszystko się może zdarzyć”! Te słowa brzmiały w uszach donośnie, jak sygnał ostrzegawczy.

Miała nadzieję, że to czego doświadcza, to tylko zły sen. Łudziła się, że gdy siedziała zbyt długo nad książkami, Morfeusz wziął ją w swe objęcia. Czasem zdarzało się jej przysypiać przy biurku, ale nie tym razem, niestety!

– Lidzia, Ty chyba żartujesz? – wyartykułowała w końcu. – Po pierwsze ja nic a nic nie wiem na temat obsługi takich małych stworzonek…

– Instrukcja takiej pociechy nie jest skomplikowana, gwarantuję – przerwała jej siostra, było jasne, że będzie walczyć jak lwica, o to, by być nieopodal swojego dziecka.

– „Pociechy”? Jak dla kogo…– skomentowała Renata, ale już tylko w myślach i szybko wróciła do tematu.

– Poza tym piszę doktorat. Do tego dochodzi praca… Prowadzę kilka wykładów na uczelni, ale wypłata nie starcza na życie. Wynajmowanie mieszkania w Krakowie nie jest tanie. Muszę dorabiać do pensji. Kupuję ubrania w ciucharniach. Po wypraniu, wyprasowaniu i skropieniu ich odpowiednią ilością niedrogich perfum, sprzedaję je za podwójną stawkę przez Internet. Mam z tego całkiem niezłe pieniądze, ale to zajęcie pochłania, niestety, bardzo dużo czasu. Nie możesz zostawić synka pod opieką męża albo rodziców?

– Mama miała wylew, nie ma już siły zajmować się czterolatkiem, a pod opieką dziadka bym go nie zostawiła. Teraz to już bez ćwiartki dnia nie przeżyje – tłumaczyła, pomijając temat ojca Piotrusia.

Renacie zrobiło się przykro, że w jej domu wydarzyło się tyle nieszczęść, istne plagi egipskie, a ona o niczym nie miała pojęcia. Przejęła się zwłaszcza chorobą mamy – nie było jej przy niej w tak trudnym momencie. Ale na pocieszenie przypomniała sobie, że to ta sama kobieta powiedziała jej: „albo zrezygnujesz z tej twojej fanaberii – filozofii albo nie masz się po co w domu pokazywać”. Echo tamtych słów zdecydowanie uspokoiło sumienie córki.

Rodzina odwróciła się od niej, gdy oświadczyła, że nie zamierza kultywować pokoleniowej tradycji w postaci prowadzenia gospodarki rolnej i wyjeżdża na studia do Krakowa. Gdy usłyszeli w ich domu to niedorzeczne słowo: „filozofia”, zaczęli łapać się za głowy.

– Filozofia żreć ci nie da – wrzeszczał ojciec.

A ona pomyślała, że przecież da jej strawę… duchową, o czym oczywiście bała się tacie powiedzieć, bo by ją równo za takie filozofowanie zdzielił. O jego silnej ręce nie raz już się miała okazję przekonać. Po alkoholu miał zawsze bojowy nastrój, a wtedy był już po trzecim piwie.

Renata postawiła na swoim. Zawiesiła swą działalność agrarną, zostawiając pogrążone w smutku kury, gęsi i prosiaki oraz pałających złością rodziców. Od tamtego czasu kontaktowała się z domem tylko telefonicznie, w dodatku bardzo rzadko. Nie było jej łatwo, tęskniła, brakowało jej najbliższych. Z tego względu dwa lata temu, przezwyciężając dumę, pojechała odwiedzić strony rodzinne. Miała nadzieję, że upłynęło już wystarczająco dużo czasu, by wszyscy mogli sobie wybaczyć.

Córka marnotrawna została przyjęta w domu nawet życzliwie. Ucieszyła się niezmiernie z takiego obrotu sprawy. Następnego dnia, chcąc podzielić się swą radością z bliskimi, niefortunnie wygadała się, że została przyjęta na studia doktoranckie.

Zaczęło się piekło, w trakcie którego usłyszała od ojca: „bój się Boga!”. Najbardziej to bała się ojca, ale ponieważ było bardzo wcześnie i gospodarz nie zdążył jeszcze wypić ćwiarteczki, odważyła się mu przeciwstawić: „nic złego nie zrobiłam, żeby się obawiać gromów z jasnego nieba”.

Z piekła zrobiła się wojna, niemalże międzyplanetarna. Od tej pory łączność, nawet telefoniczna, między mieszkańcami odległych i jakże bardzo różnych planet, urwała się nieodwołalnie.

Nieprzyjemne wspomnienia Renaty przerwał przygnębiony głos Lidki w słuchawce.

– Gdybyś się zgodziła, Piotruś byłby blisko mnie. Dzięki temu mogłabym go raz na jakiś czas zobaczyć. Może dostanę krótką przepustkę. Proszę cię jako siostra. Wiem, że między nami różnie bywało, ale w końcu jesteśmy rodziną.

– Naprawdę nic nie wiem o dzieciach, nie boisz się zostawić go ze mną?

– Jestem przerażona, lecz nie mam innego wyjścia. Wiem, też masz stracha, ale nie martw się, dzieci są cudowne!

Renata jakoś nie była skłonna uwierzyć w to zapewnienie, dlatego poprosiła o trochę czasu do namysłu. Chciała wszystko poukładać sobie w głowie. Długo nie potrafiła rozwiać wątpliwości. Próbowała wyobrazić sobie jak będzie wyglądać życie z Piotrusiem na karku. Wahała się. Rozważała wszystkie argumenty za i przeciw. Gdy te „przeciw” przestały już mieścić się na szali, a „za” w ogóle się nie pojawiały, podjęła w końcu decyzję.

Wiedziała, że mimo wszystko nie może odmówić, musi pomóc Lidce. Pewnie pomogłaby każdemu, kto znalazłby się w tak trudnej, wręcz beznadziejnej sytuacji, a co dopiero siostrze. Serce miała dobre.

– Postawiłaś mnie pod murem. Czuję, że nie mam wyjścia – powiedziała niepewnie, gdy siostra zatelefonowała następnego dnia. – Kiedy go przywieziesz?

– Za cztery dni – oznajmiła rozmówczyni z ogromną ulgą w głosie.

Renata odłożyła słuchawkę i sama nie mogła uwierzyć, na co się zgodziła. Nawet nie miała pokoju dla Piotrusia. U niej w mieszkaniu były tylko dwa. Nieduży – jej własny i znacznie większy – salon, który w niczym nie przypominał przytulnego pokoju dziecięcego – stanowił otwartą przestrzeń z kuchnią. Zadecydowała, że ten krótki czas, chłopiec jednak musi wytrzymać, śpiąc na rozłożonej kanapie w salonie. Mały pokój to przecież jej azyl! W dodatku miała w nim większość swoich rzeczy.

Czas płynął szybko. Renata czuła, jak pętla na jej szyi powoli się zaciska, z każdym dniem coraz bardziej. Docierała do niej bolesna wiadomość – koniec wolności! Minęły cztery dni od pamiętnej rozmowy telefonicznej. Usłyszała pukanie do drzwi. Brzmiało nad wyraz dziwnie. Pewnie dlatego, że taki dźwięk dawno w tym mieszkaniu się nie rozlegał.

Platon z zainteresowaniem bardzo dokładnie obwąchał przybyszy – tym jemu właściwym sposobem zdobył niezbędne informacje o gościach. Dostał komendy: „swój”, „plac” i położył się spokojnie na legowisku (tylko przy innych ludziach mówiła do niego jak do psa, a nie jak do człowieka).

– Cześć Piotruś – zwróciła się ciotka do wystraszonego chłopczyka.

– Dzień dobry – powiedział zawstydzony, nie pamiętał jej.

– Nie mówiłaś, że masz psa – powiedziała zmartwiona Lidka.

– To przyjazny zwierzak. Jest łagodny jak baranek, nie bój się, nic dziecku nie zrobi. Zaparzę herbatę.

– Jeśli to nie byłby kłopot, wolałabym kawę.

– Niestety, ja nie piję kawy.

– Nie masz dla gości?

– Ja nie mam gości…

Lidka popatrzyła na Renatę z oburzeniem i chciała dobitnie jej powiedzieć, co myśli na ten temat. Ale ugryzła się w język. Nie mogła ryzykować i, jak dawniej często bywało, rozpoczynać z siostrą kłótni. Żadne zwady z nią nie wchodziły teraz w grę. Od Renaty zależało bowiem teraz tak wiele. W rękach jej znajdowało się to, co dla Lidki było najcenniejsze – jej synek.

– No, daj chociaż tę herbatę – wyjąkała, nie dając po sobie poznać wzburzenia.

Piły w milczeniu. Żadna jakoś nie była w nastroju do rozmów. Lidka spoglądała na swój największy życiowy skarb. Miała go pozostawić z praktycznie obcą dla niego kobietą, serce jej krwawiło, ale nie miała wyboru. Renata z kolei patrzyła na chustkę zawiniętą dookoła głowy siostry – dobrze wiedziała, że to nie ostatni szyk mody. (Lidka zresztą do modniś nigdy nie należała. Do cholew, w których co dzień po gospodarstwie chodziła, trudno dobrać jakiś szykowny strój). Dzisiejsze nakrycie głowy było substytutem straconych atrybutów kobiecości – jej czarnych, bujnych, długich loków.

Gdy Lidka dźwignęła torbę i skierowała się w stronę wyjścia, Piotruś zaczął zanosić się płaczem.

– Zostaniesz z ciocią na trochę. Bądź grzeczny. Daj buziaka. Mamusia bardzo cię kocha… – szeptała, a wzruszenie powoli odbierało jej głos.

Synek zaczął spazmatycznie ją obejmować. Z ogromnym żalem, wbrew sobie, odsunęła go i wybiegła cała we łzach z mieszkania. Zostali sami. Ona – ciotka, która nigdy w życiu nie miała do czynienia z dzieckiem i on – drżący ze strachu, bezbronny malec, pragnący tylko bliskości matki.

Renata uświadomiła sobie, że nawet nie zapytała Lidki, co Piotrek je, o której chodzi spać, jakie są jego ulubione zabawy. Co gorsza, siostra nie miała komórki, po prostu nie było jej na nią stać. Renia postanowiła, przy najbliższej okazji, zanieść jej do szpitala swoją starą Nokię – babuleńkę, ale całkiem sprawną.

– Nie płacz już, mamusia niedługo wróci – Renata zwróciła się do chłopca.

Mówiła z głębokim przekonaniem, gdyż sama miała ogromną nadzieję na spełnienie swych słów.

Piotrek dalej szlochał, z każdą chwilą coraz gorzej. Głowiła się, co się robi w takich przypadkach. Może się domyślała. Nie była pewna jak zacząć. Podeszła nieśmiało do siostrzeńca i wyciągnęła do niego rękę. Odwrócił się i zaczął głośniej zawodzić. Był zrozpaczony, Renata jeszcze bardziej. W końcu przełamała się. Przytuliła go z całych sił. Chyba tego mu było trzeba, bo się uspokoił.

– Piotruś, a może zrobimy naleśniki?

Tyle wiedziała na temat dzieci, że uwielbiają naleśniki.

– Nie, buuuu – znów zaczął ryczeć.

Czyli tylko jej się wydawało, że wie coś o dzieciach. Może miała przestarzałe wiadomości na temat zachcianek żywieniowych maluchów. Przemyślała sprawę. Dotarło do niej, że żyje w dobie KFC i Mc Donalda, powinna iść z duchem czasu.

– Może frytki?

Na dźwięk słów „frytki” mały ucichł.

– To ja się biorę do roboty, a ty porozkładaj swoje zabawki na półce pod telewizorem. Zgoda? – podała mu torbę, z której wystawał łebek pluszowego misia i koła drewnianego pociągu.

Nagle zrobiło się jej ogromnie żal chłopca. Postanowiła jednak sama zamieszkać

w salonie, a Piotrusiowi oddać swoje królestwo, o czym natychmiast go poinformowała.

– Będę mieć swój pokój? – mimo że oczy miał pełne łez, uśmiechnął się. – W domu nie miałem.

Renata była zadowolona ze swej decyzji, ucieszyła się pogodnym wyrazem twarzy dziecka. Jednak wciąż była pełna obaw – ten mały przybysz, będący w jej domu dopiero od dziesięciu minut, zdołał już zagarnąć jej własne terytorium. Doprowadził do jej wysiedlenia wraz z całym dobytkiem: pudłami pełnymi książek, notatek, teczek, segregatorów (wolała wszystkie materiały istotne do pisanie doktoratu mieć pod ręką, by nie musiała wdzierać się do jej… to znaczy jego pokoju po coś potrzebnego, gdy będzie spał). Bała się coraz bardziej dalszego ciągu. Pytała desperacko samą siebie, co stanie się z jej autonomią. Przeczuwała, że od tej pory będzie zakładnikiem tego małego najeźdźcy.

Do głowy jej nie przyszło, że uśmiech Piotrusia to cisza przed burzą. Zaraz znów zaczął beczeć. I wtedy nareszcie przyszła pomoc. Nie ma to, jak prawdziwy przyjaciel w biedzie. Labrador nareszcie zainteresował się łkającym chłopcem – zaczął się do niego łasić, podstawił mu się do głaskania.

Bąbel zaczął bawić się z prześlicznym psiakiem, w momencie zapomniał o łzach. Ku zaskoczeniu Renaty, zagadnął do nowego towarzysza zabaw i po chwili, jak ona dzień w dzień, prowadził „dialog” z czarnym Platonem. Skąd on wiedział, że najlepszym lekarstwem na wszystkie bolączki tego świata jest pogadanie z czworonogiem, że on wyliże wszystkie rany. Czyżby ona i Piotruś mieli ze sobą coś wspólnego?

Pierwsze dni nie były łatwe. Nie mogła iść na uczelnię, posiedzieć w bibliotece, wyjść na miasto. Życie zaczęło wracać do względnej normalności dopiero, gdy jakimś cudem zorganizowała malcowi przedszkole. Cud nie zdarzył się samoistnie (cóż, takie mają miejsce tylko w bajkach). Ziścił się dopiero po zapoznaniu pani dyrektor z rozpaczliwymi losami dziecka i fatalnym stanem zdrowia jego matki, przebywającej w szpitalu. Odkąd malec stał się pełnoprawnym przedszkolakiem, do siedemnastej znów miała czas na własne potrzeby.

Okazało się, że Piotrek, wbrew obawom Renaty, był bardzo samodzielny. Sam jadł, ubierał się, zasypiał. Jakby przeczuwając podskórnie uprzedzenia ciotki, nie pytał „dlaczego?” tylko… „czemu?”. W dodatku, jak ona, lubił książeczki. Tylko że „czytać”, a nie oglądać. Kochał też kino. Różnica polegała jedynie na tym, że wybierał repertuar odrobinę mniej ambitniejszy.

Życie płynęło bez większych przeszkód, których niedoświadczona w wychowywaniu dzieci Renata, tak bardzo się obawiała. Aż do feralnej niedzieli… Piotruś oblany czerwonymi wypiekami leżał bez ruchu na kanapie, zanosił się kaszlem. Miała wezwać pogotowie, ale bała się, że jeszcze i jego zabiorą do szpitala. Postanowiła zadzwonić z prośbą o radę do kogoś, kto też ma dziecko. Nie przychodził jej nikt inny do głowy, tylko Benia.

– Mam u siebie małego chorego szkraba, jest niedziela, nie wiem co robić, pomożesz mi? – wybełkotała zdenerwowana.

Bernadetta przyjechała niemalże natychmiast. Przywiozła leki ze swej, rewelacyjnie zaopatrzonej na wypadek wszelkich nieprzewidzianych okoliczności, apteczki. Po zażyciu Nurofenu i kilku specyfików Beni gorączka spadła, maluch poczuł się trochę lepiej. „Ratowniczka” zadeklarowała, ku ogromnemu zdziwieniu Renaty, że może zostać z nimi na wszelki wypadek do rana. (Czyli połówek Marek ma jednak w razie potrzeby czas, by zająć się córką!). Koleżanki jak za dawnych lat przegadały bardzo szczerze pół nocy, popijając wyśmienity porzeczkowy likier, o mało zachęcającej nazwie – Jelzin.

Renata w końcu dowiedziała się, czemu dziewczyny jej unikały. Otóż, jak się już po dwóch kieliszkach okazało, była zapatrzona w siebie, nie interesowało ją nic poza chodzeniem do muzeów, teatrów, kin, ciuchami i dbaniem o samą siebie. Przyjaciółki drażnił fakt, że przed prawdziwym życiem uciekała w świat nauki. Broniła się rękami i nogami, by nikogo nie poznać, nie pokochać. W tym celu, zdaniem ich, przesiadywała całymi dniami w bibliotece.

Oskarżona przyznała się do niektórych zarzucanych jej czynów. Nie była zła za postawiony akt oskarżenia. Od dawna potrzebowała takiej uczciwej rozmowy. Chciała rozwiać wątpliwości. Dowiedzieć się u źródła, czemu wieloletnia przyjaźń zaczęła powoli wygasać. Pragnęła też zweryfikować słuszność swych przekonań co do związków, poznać zapatrywania innych na jej poglądy, upewnić się, czy czegoś w życiu jednak nie traci. Po trzecim kieliszku próbowała ratować się, wygłaszając długą mowę obrończą (na miarę obrony Sokratesa).

Tłumaczyła, że zawsze, gdy informowała nowo poznanego faceta o kierunku swoich studiów, ręce mu się zaczynały dziwnie trząść. Potem nagle okazywało się, że musi kolegę jeszcze gdzieś dziś podwieźć, matce pomóc. Przecież od żadnego mężczyzny nie wymagała dyskusji filozoficznych, była zwyczajną dziewczyną – jak wiele innych – tyle że z pasją.

Przy poznawaniu kogoś podawała zawsze zaktualizowane dane. Zatem z czasem do słowa „filozofia” doszło jeszcze bardziej makabryczne – „doktorat” (dla potencjalnych mężów wcielony straszak, a dla Renaty ucieczka – lekarstwo na całe zło tego świata). Niczym prawie każdy lek, miał skutki uboczne. Najpierw działał na pacjenta zupełnie paraliżująco, a gdy ten dochodził powoli już do siebie, powodował jego natychmiastowe unicestwienie.

Przyznała przed samą sobą, że nawet trochę jej to odpowiadało. Tą refleksją oczywiście nie podzieliła się z koleżanką.

Benia chyba próbowała zrozumieć Renatę, nie wymierzyła kary śmierci przez wypicie cykuty. Wręcz przeciwnie – stwierdziła, że gdy Piotruś wyzdrowieje koniecznie musi odwiedzić Jadzię. Przecież są rówieśnikami, na pewno znajdą wspólne tematy i polubią zabawy w swoim towarzystwie. Równało się to temu, że Renata jest zaproszona do Bernadetty! Ziemskie problemy zbliżają ziemskie dusze. Wydawało się, że wszystko idzie ku lepszemu.

Ale życie, nie wiedzieć czemu, nie pozwala człowiekowi długo cieszyć się względną równowagą. Następnego dnia rano Renata odebrała telefon ze szpitala z wiadomością, że jej siostra zmarła. Trudno było jej pogodzić się z myślą, że Lidka przegrała walkę z chorobą. Roztrzęsiona usiadła na kanapie. Dobrze, że trwała przy niej „staro-nowa” przyjaciółka, bo sama z pewnością nie byłaby w stanie zająć się chorym dzieckiem. Nie wiedziała, co począć. Zupełnie się załamała.

Po tragicznych wydarzeniach minionego dnia, prawie całą noc nie spała. Przewracała się z boku na bok. Piotruś też drzemał niespokojnie, mimo że o śmierci matki Renata nie miała sumienia mu jeszcze powiedzieć. Może coś jednak przeczuwał. Przebudził się koło trzeciej nad ranem – usłyszał pod drzwiami szelest. Wytrącony ze snu, pewnie miał nadzieję, że to szmer pantofli jego mamy, która zaraz przyjdzie go przytulić. A to chyba tylko pies filozof zamachał ogonem na myśl, że może ona jeszcze kiedyś przyjdzie… ale nie tu, nie teraz.

Chłopiec wystraszony ciemnością samotności zaczął płakać. Renata położyła się obok niego i mocno do siebie przygarnęła, powstrzymując łzy. Po chwili obok nich pojawił się czarny Platon. Położył się przy łóżku. Wspólnie przegonili wszelkie strachy, smutne myśli. Razem łatwiej było im zasnąć.

Następnego dnia pomyślała, że Piotruś może już wrócić do swojego ojca – tu w Krakowie nie jest już blisko matki. Po chwili dotarła do niej bolesna myśl, że w żadnym miejscu na ziemi już nie będzie.

Do męża Lidki nie miała numeru telefonu. Zdecydowała się zadzwonić do swoich rodziców, wszak u nich zamieszkał Tadek po ślubie z Lidką. Pierwszy raz od dwudziestu czterech miesięcy miała z nimi porozmawiać. Modliła się, by odebrała matka. Ojciec na wstępie urządziłby jej awanturę. Wykręcając numer, zastanawiała się, czy chociaż w tym względzie będzie mieć odrobinę fartu.

– Słucham – powiedziała niewyraźnie mama, paraliż prawej strony twarzy przyczyniał się do deformacji brzmienia wypowiadanych przez nią słów.

– Mamo, to ja Renata. Wiesz, że Piotruś jest u mnie… Teraz, gdy Lidka … – te słowa nie chciały je przejść przez gardło. – Nie żyje… pewnie dziecko wróci do ojca.

– To ty nic nie wiesz?

No, chyba nie wiedziała nic i za Sokratesem mogłaby powtórzyć „wiem, że nic nie wiem”. Była świadoma, jak bardzo matka nie znosi filozofii i filozofów, więc tylko ściszając głos, by Piotruś oglądający w drugim pokoju Stacyjkowo nic nie słyszał, odparła:

– Nie mów, że jego ojciec też nie żyje?

– Lidka rozwiodła się z Tadkiem półtora roku temu, znalazł sobie jakąś inną babę i przepadł. Słuch o nim zaginął. Zapił albo do paki trafił, wiesz jaki był.

Wiedziała. Właśnie obserwując małżeństwo swej starszej siostry podjęła decyzję, że zawsze będzie sama. Obiecała sobie, że nie da się nikomu poniżać, lekceważyć. Nie pozwoli sobą poniewierać. Nie będzie niczyją darmową służącą, sprzątaczką. Nie wiadomo czemu jakoś nie dopuszczała do siebie myśli, że być może istnieją na tym świecie faceci innej maści niż pijus – obibok Tadek.

– Więc co będzie? – z niepokojem zadała pytanie.

– Ja nie mam siły zajmować się małym, miałam wylew – dodała z wyrzutem zwracając się do wyrodnej córki. – Jeśli się Piotrusiem nie zajmiesz, nie wiem, co się z nim stanie.

Renata sama już siebie nie poznawała, bo zamiast oburzenia, rozgoryczenia, złości, że została wrobiona w tego malca i brutalnie pozbawiona większości dotychczasowych przywilejów, poczuła ogromną ulgę. Nikt już nigdy go jej nie zabierze, nie będzie więcej sama.

– Przygarniemy go – oznajmiła.

– Ty masz kogoś? – zapytała z nadzieją w głosie matka.

– Tak, mojego psa, adoptowanego ze schroniska. Zwie się Platon – Renata ugryzła się w język.

Obawiała się, by znów nie zezłościć matki. Przecież to zupełnie niedorzeczne nazwać psa imieniem filozofa. Nie była pewna czy mama wie, kim był Platon, ale na wszelki wypadek, dla dobra sprawy, postanowiła trochę nagiąć fakty.

– Yyyy Pluto – poprawiła się, po czym pożegnała się i obiecała, że na święta przyjadą z Piotrusiem do domu.

– Ciociu, czy ja zostanę u ciebie na dłużej? – oderwał się od bajki malec.

– A chciałbyś? – czekała w napięciu na odpowiedź.

– Wolałbym być z mamą, ale ty też jesteś fajna, nawet bardzo – oświadczył i wziął ją za rękę.

Ciotka pogłaskała szkraba po głowie. Ogarnęła ją jakaś, nieznana dotąd jej sercu, fala radości. Zalało ją wszechogarniające poczucie szczęścia. Uświadomiła sobie dość szybko, że budzi się w niej miłość do dziecka. Była pewna, że to właśnie uczucie daje jej wolność, bez niego była niewolnikiem własnej ułomności – wewnętrznego lęku przed kochaniem, a przede wszystkim przed bólem, które ono często ze sobą niesie. Przypomniał się jej fragment Państwa Platona „Nadmierna wolność, zdaje się, że w nic innego się nie przemienia, tylko w nadmierną niewolę”.

Minęło kilka dni. Renata doszła do wniosku, że nadszedł już czas na poważną rozmowę ze swym psem. Niedobra, nałgała mu trochę! Swojemu najukochańszemu filozofowi. Pora to wszystko sprostować.

– Psiaku… muszę ci coś powiedzieć, ale obiecaj, że nie będziesz się na mnie gniewać. Piszę doktorat o takim bardzo mądry człowieku – Tischnerze, to akurat już wiesz… Wyjaśnię ci wszystko przytaczając jego słowa, otóż, góralska teoria poznania mówi, że są trzy prawdy: Świenta prowda, Tyż prowda i G… prowda. I muszę się przyznać, że to, co ci mówiłam dotychczas na temat wolności to była, niestety, G… prawda. Okłamywałam cię, że swoboda, życie w pojedynkę, to największa wartość. Nie wiem czy cię to pocieszy, ale wychodzi na to, że oszukiwałam też samą siebie. Bardzo chciałam w to, co mówiłam wierzyć, a może nawet wierzyłam.

Pupil ziewnął leniwie, na co Renata postanowiła nie zwracać uwagi.

– Teraz jestem pewna, że życie kulturalne, naukowe nie zastąpi zwykłego, prawdziwego – pełnego ludzkich uczuć, potrzeb, czułości, ciepłych słów. Niezbędne były aż trzydzieści dwa lata, by się o tym przekonać. Dopiero świadomość, że nie jestem samotna – dała mi upragnioną wolność. Pora przyznać się przed samą sobą do błędu. Najwyższy czas już wrócić na ziemię. A może zejść na ziemię, bo słowo „wrócić” oznaczałoby, że kiedyś już tu w realnym świecie byłam. Co znów byłoby fałszem.

Platon wyszczerzył zęby i podniósł się z miejsca. Czyżby się na nią zezłościł? Po chwili położył się spokojnie na drugim boku. Nawet nie zawarczał. Czyli spłynęło to po nim, nomen omen, jak po psie. Co za ulga!

– Psiaku, jeszcze coś. Chyba już pora zrewidować swoją decyzję o byciu singielką. Co ty na to? Bo skoro potrafiłam pokochać małego Piotrusia, to może i jakiegoś dużego Piotra też zdołam?

Renata zapatrzyła się w czarnego rozmówcę niczym w wyrocznię. Była ciekawa jego reakcji. Ku swemu zaskoczeniu zauważyła, że jego ogon wznosi się ku górze. Cieszyła się, że co do jednego się nie pomyliła, labrador prowadził z nią jednak dialog, co z tego, że niewerbalny?

Gdy Benia opowiedziała Anicie, co wydarzyło się u Renaty, ta postanowiła niezwłocznie ją odwiedzić. Weszła jak dawniej bez pukania. Stanęła w progu i przysłuchiwała się nietypowej spowiedzi. Gdy właścicielka skończyła swój wywód, tym razem Anita zwróciła się do psa. Renata popatrzyła w jej stronę ze zdumieniem, zastanawiając się, skąd ona się tu wzięła.

– Platon, twoja pani właśnie odkryła w sobie potrzebę brania i dawania miłości. Może ty pomożesz jej… nam znaleźć wartego naszych uczuć mężczyznę. W końcu psy najlepiej znają się na ludziach, mają do nich nosa!

Ogon sterczał nadal wysoko. To był dobry znak, że w razie potrzeby będzie odzew na sygnał SOS!

– Jak to dla nas? – zaciekawiła się Renia.

Spojrzała z jeszcze większym zdziwieniem na koleżankę, a po chwili na jej palec – pozbawiony złotego pierścionka, z którym niegdyś tak dumnie się obnosiła.

– Butów w rozmiarze 42 nie kupiłam, ślubu nie będzie.

– No, ale chyba nie przez te buty… – domyślała się.

– Nie, no… przez Patryka. Woli mniejsze rozmiary. Jego nowa jest malutka: niska, nienormalnie szczupła i bezlitośnie ładna… Teraz i ja będę singielką, ech, co się będę oszukiwać, po prostu starą panną! Bo singielki to ponoć są wolne z wyboru, a ja zostałam… porzucona, więc się nie kwalifikuję. „Stara panna” brzmi tak démodé… – rozpłakała się Anita.

Renia przytuliła ją mocno i postanowiła jej coś opowiedzieć.

– W Uczcie (nie tej, którą ma w misce pies filozof) – uśmiechnęła się – Platona (nie mojego czarnego, a tego sprzed wieków) opisana jest historia silnych istot ludzkich, niebezpiecznych dla bogów. Zeus, by osłabić ich moc, przeciął każdą z nich na dwie połowy. Odtąd człowiek szuka drugiej połówki, a gdy ją znajdzie czuje się spełniony, bo wie, że odnalazł część siebie.

– Ciekawe – zadumała się Anita.

– Najwidoczniej Patryk nie był twoją właściwą połową. Może to był tylko jej niedoskonały prototyp. A odpowiednia dla ciebie część, jest gdzie indziej, też wciąż czeka. Nie wiem jak to jest, ale podświadomie czuję, że gdy znajdziemy ten nasz brakujący element, nic nas już z nim nie rozdzieli, nawet zgrabna, seksowna laseczka – Renia bezwstydnie użyła kolokwializmu, którym czasem zaczepiali ją ławeczkowi podrywacze (klony Pietrka, Solejuka i Hadziuka z Rancza).

Czyżby zwyczajne, codzienne problemy pozwoliły jej przemówić zwykłym, ludzkim głosem?

– Droga, którą trzeba pokonać, by znaleźć swą połówkę nie jest łatwa. (Wiem coś

o tym – odszukanie Marka nie było łatwe). Ale gdy ktoś nagle poczuje dotkliwy brak czegoś, powinien w nią wyruszyć, by poczuć się u jej kresu kompletnym, tak jak ja – dodała żartobliwym tonem Benia, zaskakując siedzące w kuchni dziewczyny swym najściem.

Ściągając żakiet, Bernadetta kończyła swój wywód.

– Ale każdy jest inny, dlatego sam na własnej skórze, przekonać się musi, czy to mu przyniesie szczęście.

– Bo tego to już nawet filozof czarny Platon nie wie – dodała Anita i zaśmiały się wszystkie głośno.

– Ja od dziś wiem jedno. Muszę zamykać drzwi na klucz! – zażartowała Renata i spojrzała na zegarek. – Dziewczynki przepraszam was bardzo, ale czas na mnie, muszę uciekać po Piotrusia do przedszkola, jestem już niemiłosiernie spóźniona!

Iwona Bińczycka – Kołacz

5 komentarzy

  1. Wzruszające do łez opowiadanie, intrygujący tytuł. Chętnie przeczytałabym inne teksty tej autorki.

  2. Ech – mam ochotę poznać osobiście tę wrażliwą i mądrą autorkę…
    cdn…ale nie tu… :)))

    Czytajcie – naprawdę warto…

  3. Przeczytałem kilkanaście razy od dechy do dechy i za każdym razem z zapartym tchem i łezką w oku…Autorka marnuje się w takich konkursach. Moim skromnym zdaniem powinno być podium!!!
    Pozdrawiam serdecznie i trzymam kciuki za rozwój kariery:-)
    Połamania pióra.
    Ocena 5, bo więcej nie ma;-)

  4. Iwonkę znam osobiście i zaręczam, że tak jak jej opowiadanie jest szczera, odważna, wrażliwa i bardzo prawdziwa 🙂
    Jak można wywnioskować, opowiadanie bardzo mi się podobało.
    Brawo Iwonko, tak trzymaj !!!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *