V miejsce w konkursie „Dylematy singielki” – „(Każda)kobieta”

Wnętrze klubu jest ciemne i wypełnione dymem papierosowym. Większość czarnych, iskrzących się w półmroku stolików okupują roześmiane kobiety – ich wygląd powala na kolana, choć jeszcze kilka godzin temu były nudnymi sekretarkami lub księgowymi – i wyluzowani mężczyźni, myślący głównie o zbliżającym się weekendzie. Na ścianach wiszą czarno-białe zdjęcia Paryża, Londynu i Nowego Jorku, rozmieszczone tak, że wieża Eiffela sąsiaduje ze Statuą Wolności. Z głośników sączy się cicho francuska piosenka, w której wokalistka przejmująco nuci coś o miłości, o rozstaniach i powrotach. Oraz o tęsknocie tak wielkiej, że prawie można jej dotknąć.

Marta rozgląda się uważnie i z ulgą stwierdza, że przy barze nikt nie siedzi. Nie potrzebuje towarzystwa. Nie dzisiaj.

Bierze głęboki oddech, mimowolnie zaciągając się dymem, i robi pierwszy krok, przekonując samą siebie, że przecież była tu już tysiące razy i nic się nie zmieniło. Bzdura, myśli, zmieniło się wszystko. Kiedyś byłabym jedną z tych wspaniałych – głównie w swojej własnej opinii – kobiet, teraz jestem kimś innym, nie pasującym do towarzystwa. Kimś zupełnie zwyczajnym. Jej obcasy stukają cicho o granatową podłogę, a długie, kasztanowe włosy opadają miękko na plecy. Ktoś rzuca jej przelotne spojrzenie, a wypacykowana blondynka, siedząca w kącie, patrzy na nią z pogardą. Marta stara się nadal oddychać, bo oddychanie jeszcze nigdy jej nie zawiodło i idzie do przodu, z determinacją stawiając kolejne kroki. W końcu opada na wysokie krzesło, uśmiecha się do barmana i zamawia drinka, którego nazwa brzmi najciekawiej. Dostaje przydymioną szklankę, ozdobioną cząstką pomarańczy i wypełnioną żółtawym napojem. Pachnie cytrynówką oraz grejpfrutem.

– Wyglądasz znajomo – rzuca barman w jej kierunku. Jest czwartek, w lokalu nie ma dzikich tłumów i najwidoczniej mu się nudzi. Uśmiecha się sympatycznie i Marta odruchowo odwzajemnia jego uśmiech. – Widziałem cię już wcześniej?

– Na pewno – stwierdza, sącząc leniwie alkohol. Niemalże czuje, jak głowa stopniowo przestaje ją boleć, a z ramion znika nieprzyjemne napięcie. Dawno nie czuła się tak przyjemnie odprężona.

Masz rację, widywałeś mnie tu wcześniej, myśli odrobinę złośliwie, ale wyłącznie jako dodatek do mojego mężczyzny, nie jako mnie samą. Jego teraz tu nie ma i pewnie dlatego nie możesz mnie rozpoznać.

Marta milczy, zachowując te słowa – tak jak wiele innych – dla siebie i pije kolejne pastelowe drinki, od których zaczyna jej szumieć w głowie. To całkiem przyjemne wrażenie.

Mija pół godziny, godzina, muzyka zmienia się na smutniejszą i przepełnioną nostalgią, większość gości wychodzi, a na ich miejsce pojawiają się nowi. Marta właśnie zbiera się do wyjścia, kiedy przysiada się do niej przystojny brunet. A jak dotąd było tak pięknie, wzdycha w myślach.

– Co taka piękna dziewczyna robi tu o tej porze, zupełni sama? – pyta facet, starając się zagaić rozmowę. Idealna biel jego zębów jest tak sztuczna, że żołądek Marty wywraca się na drugą stronę.

– Na pewno nie szuka kolejnej porażki w swoim życiu. Za dużo ich było – udaje jej się z siebie wydusić. Brunet patrzy na nią ze zdziwieniem, a ona czuje, że powinna mu to wyjaśnić. Powinna podzielić się tym z kimkolwiek, bo inaczej zwariuje. A być może po prostu jest zbyt wstawiona, by się powstrzymać. – Postanowiłam nie wiązać się z żadnym facetem. Aż do odwołania – wyrzuca z siebie na jednym wydechu i kieruje się w stronę wyjścia, drobiąc swoimi obcasami i starając się nie oglądać za siebie z ciekawością. Najprawdopodobniej zepsułoby to cały efekt.

(W tej baśni brakuje wielu słów. Nie pojawia się w niej zwrot „dawno, dawno temu” ani „i żyli długo, i szczęśliwie”. I może tak jest lepiej. Księżniczka wie, że słowa mają magiczną moc i obchodzi się z nimi ostrożnie, jak gdyby mogły się potłuc. Wciąż jeszcze się uczy. Stara się zrozumieć świat, w którym żyje, robiąc w nim małe kroczki. Praca w zakurzonym antykwariacie to jeden z nich, a że miejsce jest tylko odrobinę mniej staroświeckie niż ona sama, czuje się w nim bezpieczna. Podoba jej się zapach starych książek i ich kruche, spłowiałe strony.

Z zaciekawieniem przygląda się klientkom sklepiku, zagubionego w wielkim mieście, wciśniętego pomiędzy kilku dziesięciopiętrowy wieżowiec i salon piękności. Są wśród nich poważne kobiety w żakietach, surowo zaciskające usta oraz roześmiane i wiecznie gdzieś gnające nastolatki, a także matki, które wyszły z dzieckiem na spacer i trafiły tu przez przypadek. Łączy je jedno: pragną poczytać o czymś, co kończy się dobrze.

– Czy zakończenie jest…? – pytają zazwyczaj, a ona odpowiada zgodnie z prawdą. Czasami nawet otwiera książkę na przedostatniej stronie i czyta, żeby to sprawdzić.

Zdarza się, że dyskutuje z tymi kobietami o treści zaklętej w zakurzonych dziełach i o rzeczywistości. W jej świecie napisanie czegoś choćby odrobinę odbiegającego od prawdy byłoby zwyczajnie nieprzyzwoite, ale tutaj jest inaczej. Jej klientki wręcz tego oczekują. Gdyby książki nie były naszpikowane kłamstwami – nie tymi wielkimi, o Bogu, wolności czy sensie istnienia, ale małymi kłamstewkami dnia codziennego – niewiele osób chciałoby je kupować.

Księżniczka myśli o ich słowach, które powoli przebrzmiewają w jej głowie, śmieje się krótko i w leniwej ciszy niedzielnego popołudnia zaczyna czytać książkę. Nie ma pojęcia, co znajdzie na ostatniej stronie, ale fascynuje ją sam sposób, w jaki przejdzie od początku do końca.

Wie, że to ona powinna brać udział w szczęśliwym zakończeniu i że wszystkie baśni zostały napisane właśnie dla niej, żeby – jako ich część – mogła promienieć radością. Chciałaby, ale już nie potrafi. Nie, jeśli ma to osiągnąć w ten sposób.

Do odpowiedniego zakończenia potrzeba przynajmniej dwóch osób, tworzących jedną całość, a w jej przypadku z tej całości została zaledwie marna połowa. Popękana i nieco znużona życiem, budząca się w środku nocy na wspomnienie uśmiechu księcia. Więc szuka innego wyjścia.)

Jej zielone obcasy – zielony to podobno kolor nadziei – uderzają rytmicznie o gładki, zimny kamień, kiedy wchodzi do eleganckiego wieżowca. Kilkoma zamaszystymi krokami pokonuje hall, ze zniecierpliwieniem kiwa głową ochroniarzowi, który przepuszcza ją do windy, chyba celowo ruszając się jak mucha w smole. Marta prycha ze złością, naciska guzik szóstego piętra i analizuje swoje odbicie w lustrze. Nagle przypomina sobie, że nie ma już dla kogo wyglądać zniewalająco i czuje się irracjonalnie bezbronna.

Jej odbicie spogląda na nią spojrzeniem skrzywdzonej dziewczynki, więc bierze głęboki oddech, po czym marszczy poważnie brwi, prostuje się i zadziera podbródek. Od razu lepiej. Wygląda jak ktoś rozsądny i odpowiedzialny, ktoś na wysokim stanowisku. Jej pewność siebie uciszy wszystkie niezadane pytania i zetrze współpracowniczkom złośliwe uśmieszki z twarzy błyszczących od kremów przeciwzmarszczkowych.

Zazwyczaj tłumaczy swoją samotność z wyboru w ten sposób:

– Och, w dzisiejszych czasach kobiety są ambitne, wolą robić kariery niż zajmować się prowadzeniem domu mężowi.

Albo:

– Jestem szefową dużego działu, pracuję od rana do wieczora i nie mam czasu na zakładanie rodziny.

Lub też:

– Mężczyźni nie idą z duchem czasu, nie chcą dzielić z nami obowiązków, więc powinnyśmy nauczyć się dawać sobie radę same.

Żadna z tych odpowiedzi nie jest jej odpowiedzią, ponieważ Marta sama już nie wie, dlaczego podjęła taką decyzję. Swoją niepewność zagłusza pozorną stanowczością i szybkimi, zdecydowanymi krokami, dzięki czemu nie ma za wiele czasu na przemyślenia, zanim z windy dotrze do swojego biura. Później rzuca się w wir błogosławionej pracy, ofert sprzedaży, kupna i stosów druczków do wypełnienia, podpisania lub odrzucenia. A nawet jeśli gdzieś pomiędzy negocjacją oferty na międzynarodowy przetarg i pośpiesznie zjedzoną sałatką zatęskni za Pawłem, szybko udaje jej się stłumić to żałosne uczucie. Pomaga jej w tym też wypełnienie wolnych wieczorów zajęciami fitness, lekcjami tańca i spotkaniami z klubem książki. Poznaje nowych ludzi, trzyma się kurczowo swoich postanowień – koniec ze związkami i koniec z paleniem – i idzie na przód, stawiając duże kroki, ciesząc się ze swojej niezależności.

Czasami, kiedy budzi się w środku nocy w rozrzuconej pościeli, żałuje, że nie ma się do kogo przytulić. Po czym idzie do kuchni, żeby zagrzać w mikrofalówce kubek mleka i przypomina sobie narzekania Damiana na jej nocne wypady do lodówki; wyrzuty Pawła, że za bardzo poświęca się pracy; wymówki robione jej przez Artura, ilekroć umawiała się ze znajomymi; pełne niezadowolenia spojrzenia Karola, kiedy szli razem na imprezę, a ona ośmieliła się ubrać szpilki, mimo że bez nich była od niego prawie dziesięć centymetrów wyższa. Wraca do niej poczucie bycia niezrozumianą i zmęczenie drugim człowiekiem, koniecznością poświęcania mu niemalże całej uwagi, na co często nie miała siły po dziesięciu czy dwunastu godzinach pracy. Przez chwilę znów czuje się tą bardziej odpowiedzialną, zarabiającą więcej, załatwiającą wszystko szybciej i skuteczniej. Pamięta, jak bardzo męczyło ją trzymanie się rzeczywistości za dwie osoby, chronienie ich obojga przed parszywą codziennością i noszenie spodni w każdym ze związków.

Relacje międzyludzkie są zwyczajnie przereklamowane, stwierdza, po czym wypija szybko gorące mleko i wraca do łóżka. Śni spokojnie, nie musząc się obawiać, że czyjś łokieć wbije jej się w żebra.

Rano budzi ją ciche, ale irytujące plumkanie budzika w komórce. Kiedy przeciąga się i z trudem wygrzebuje spod ciepłej kołdry, nagle przypomina jej się fragment wywiadu, który całkiem niedawno widziała w którejś z gazet. Podobno w Polsce najwięcej samotnych jest mężczyzn na wsi i wykształconych kobiet w wielkich miastach. Podobno Polki mają problem ze znalezieniem partnera, który nie uważałby, że żona jest skomplikowaną maszyną do gotowania, sprzątania, prania i prasowania.

(Księżniczka wie, że on odszedł, bo zabrał ze sobą cały swój świat. Co prawda to jego wszystko – jej serce, nigdy nieotwarta paczka wiśniowych papierosów i kilka szczęśliwych poniedziałkowych poranków – nie było wiele warte, nie w tym świecie, ale kiedyś oddałaby za nie wiele. Choćby i każdy swój sen, każdą swoją myśl.

Książęta nie powinni zostawiać swoich ukochanych bez pożegnania, myśli czasami, kiedy słońce wschodzi nad uśpionym jeszcze miastem i nadaje niebu odcień dojrzałej pomarańczy. Kiedy żyło się w zupełnej izolacji od prawdziwego świata, w kolorowej bańce stworzonej z zapewnień o wielkiej miłości i z naiwnej wiary w ideały, można wręcz pomyśleć, że to niesprawiedliwe. Pisanie kilku słów na do widzenia też nie jest godne rycerza ze skazy. W każdej baśni przecież jest wierny damie swojego serca do śmierci i kocha ją ponad życie.

I może dlatego, zastanawia się księżniczka, kiedy cierpki sok z przekrojonej pomarańczy spływa po jej palcach, może dlatego się ze mną nie pożegnał. Bo gdybym to ja była na jego miejscu, gdybym to ja miała patrzeć w jego nierozumiejące, cierpiące fioletowe oczy… Zrezygnowałabym. Inaczej serce by mi pękło. Zostawiłabym swoje plany i marzenia, byleby uśmiechnął się jeszcze raz.

Księżniczka wzdycha. Nadal nie rozumie, dlaczego musiał odejść ani dlaczego zostawił ją samą w tym mieście. Tutaj mężczyźni nie zwracają uwagi na jej delikatne, porcelanowe dłonie ani wysokie czoło, zauważają tylko długie, złote włosy – zawsze rozpuszczone, dzięki czemu przynajmniej one mogą się cieszyć wolnością – i smukłą sylwetkę. Nie potrafią swoim śpiewem zmusić kamienia do łez, nie chcą też podziwiać z nią gwiazd i za często mówią to, co powinno wyrażać milczenie.

Nie ma wśród nich jej księcia.

Wie, że wiara w jego powrót i kilka słów ciepłych jak wiosenne popołudnie jest bezsensowna, ponieważ on nie wróci. A ona będzie milczeć, w ciągu bezsennych nocy za każdym razem wracając do swoich marzeń, prując w ten sposób suknię codzienności, nad którą pracowała w ciągu dnia. I będzie się starała zrobić kolejny mały, maleńki kroczek do samodzielności, choć wszyscy zawsze wpajali jej, że kobieta powinna opierać się na mężczyźnie.

Któregoś dnia zrozumie, że nie mieli racji i pogodzi się z tym cicho, bez słowa protestu. Wtedy stwierdzi też, że wcale nie potrzebuje księcia, aby być szczęśliwą; nigdy go nie potrzebowała.)

Kiedy wychodzi z kawiarni i idzie w stronę przystanku, Nowy Świat jest zalany słońcem. Kobiety w większości narzuciły na siebie modne cieniutkie płaszczyki, mężczyźni najwyraźniej doszli do wniosku, że im to niepotrzebne, bo przechadzają się w samych koszulach. Po chodniku spacerują liczne pary, trzymające się za ręce i korzystające z rzadkiej o tej porze roku dobrej pogody, a uliczni sprzedawcy kwiatów głośno zachęcają do kupna żółtych tulipanów. Nagle Marta czuje, że ktoś wciska jej do ręki ulotkę, którą odruchowo bierze i chowa do kieszeni tylko po to, żeby później ją wyrzucić. Czekając na autobus, zerka na nią pobieżnie i ze zdziwieniem odkrywa, że dostała reklamę niedawno otwartego prywatnego ośrodka psychiatrycznego. Jeśli umówi się na wizytę już teraz, dzięki pomocy dyplomowanych specjalistów pozbędzie się uzależnień, fobii oraz niekorzystnych nawyków w promocyjnej cenie. A jeśli jest przekonana, że żadnych nie posiada, z przyjemnością wykażą jej, jak bardzo się myli.

– No naprawdę – mruczy do siebie Marta, parskając cicho śmiechem, dziwnie zdenerwowana. Tłumi w sobie nagłą ochotę na papierosa i myśl, że niektórzy chętnie by ją wysłali do psychiatryka. Na przykład jej rodzice.

Być może nie powinna była im nawet wspominać o swojej decyzji ani tym bardziej tłumaczyć znaczenia słowa „singiel”. Najprawdopodobniej lepiej było pozostawić ich w błogosławionej ignorancji i przekonaniu, że to kolejny nowomodny i raczej nieszkodliwy wymysł. Jej ojciec, szary i zapracowany człowiek, nie miał za wiele do powiedzenia na ten temat. Rzecz jasna zgadzał się z matką, która w upadku tradycyjnego modelu rodziny dopatrywała się przyczyny obecnego kryzysu społecznego.

– Mamo, ale to jest świadomy i racjonalny wybór – próbowała się bronić Marta.

– A kto się będzie tobą zajmował, dziecko? Kto będzie na ciebie zarabiał, dbał o ciebie i się martwił? – prychnęła pani Adamiak i wydęła czerwone od szminki usta. – Kobieta sobie nie poradzi na świecie bez mężczyzny, choćby był takim miernotą, jak mój nieszczęsny mąż – dodała, bębniąc bordowymi paznokciami o blat stołu. Ojciec Marty udawał, że wcale jej nie słyszy. Marta miała ochotę wstać i go spoliczkować, żeby obudził się z tego otępienia, czego naturalnie nie zrobiła. Jak zawsze zresztą.

Wierzyła, że jej ojciec jest w gruncie rzeczy mądrym człowiekiem, skończył przecież studia prawnicze jako jeden z lepszych studentów na roku. Rozumiała nawet, czemu oświadczył się swojej żonie, ponieważ widziała zdjęcia eterycznej blondynki, którą od jej matki dzieliło trzydzieści lat, zastrzyki z botoksu oraz co najmniej piętnaście kilogramów. Nie wiedziała tylko, dlaczego wytrwał pod jej pantoflem przez tyle lat. Owszem, przyznawanie jej racji było łatwiejsze od ciągłych kłótni, ale na dłuższą metę nie stanowiło żadnego rozwiązania.

Mogłaby wyjaśnić matce, że część singli uważa pozostawanie bez partnera za wygodne i pozbawione hipokryzji, w przeciwieństwie do szukania kogoś tylko po to, żeby założyć rodzinę i żyć jak reszta społeczeństwa uważa, że żyć się powinno. Mogłaby powiedzieć, że nie spotkała jeszcze nikogo, kto chciałby się o nią martwić i pielęgnować ją w chorobie, a z zarabianiem radzi sobie całkiem nieźle na własną rękę. Mogłaby dodać, że boi się stać któregoś dnia jej kopią, która mimo swojej jawnej władzy nad mężem wszędzie przedstawiana jest wyłącznie jako jego żona, swego rodzaju dodatek do mężczyzny.

Zamiast tego zmieniła temat i przez dobry kwadrans dyskutowali o jutrzejszej pogodzie, nieudolności służby zdrowia – panią Adamczyk bolały kolana, na co nie pomagały żadne leki, rehabilitacje ani masaże – i reformie emerytalnej.

Mimo starań rodziców Marta nie czuje się wcale przekonana, że potrzebuje pomocy specjalisty. Dlatego wyrzuca ulotkę do najbliższego śmietnika i powstrzymuje się przed zapaleniem pierwszego od dwóch miesięcy papierosa.

(Pewnego zupełnie zwyczajnego dnia, na rogu Marszałkowskiej i Świętokrzyskiej odkrywa, że książę wrócił do siebie. Znajduje zamknięte od kilku miesięcy przejście do jego świata – ich świata – i rozumie, że już nigdy nie będzie mogła tam wrócić. Nie zobaczy więcej świata, w którym książę może jeździć po mieście na swoim wspaniałym białym koniu, nie wzbudzając zainteresowania, a tylko podziw. Nie ujrzy psotnych wróżek o szafirowych oczach, zajmujących się ochroną lasu ani nie weźmie udziału w uroczystym pożegnaniu lata na placu Stu Lat. Nie spotka się ze swoją siostrą, kochaną przez wszystkich poddanych żoną władcy Krainy Czarów. Przez kilka sekund nawet tego żałuje.

On będzie tam szczęśliwy i księżniczka to wie. Być może – bo taka jest kolej rzeczy – znajdzie tam nawet inną księżniczkę, z którą spędzi resztę swojego sennego życia. Będą mieli piątkę dzieci, dwóch synów i trzy córki, i będą szczęśliwi. Ona życzy im tego z całego serca.

Być może, myśli nieśmiało i gorzko jednocześnie, być może nawet zabrałby mnie ze sobą. Ale ja zbyt pasuję do tego świata i nie wierzę już w smoki. Za dużo we mnie rozsądku i przekonania o sile liczb. Nauczyłam się chcieć i zbyt twardo stoję na ziemi. Nie poradziłabym sobie w tamtym świecie, w świecie z jego marzeń, gdzie jego słowa stanowiłyby dla mnie wszystko. Byłoby mnie coraz mniej i mniej, aż w końcu znikłabym cała.

W baśniach to księżniczka zawsze czeka na o księcia, na jego pomoc i ratunek, nigdy na odwrót. Mężczyzna pokonuje przeszkody, zabija potwory, przezwycięża czary złych czarownic. Nigdy nie patrzy biernie na rozwój wydarzeń, bo to właśnie jest rola kobiet. Księżniczka wiedziała to od początku swojej historii, choć łudziła się, że może wszystko zmienić.

Teraz wydaje jej się, że jest pozbawiona wszelkich złudzeń. Choć tak naprawdę czuje się zwyczajnie zmęczona.

Myśli o tym, kiedy któregoś wieczoru do jej antykwariatu zagląda młoda kobieta, wyglądająca na przyzwyczajoną do wydawania rozkazów. Jej zielone obcasy stukają cicho o drewnianą, spróchniałą podłogę. Rozgląda się szybko po sklepie, książkom naukowym poświęca pół spojrzenia, historycznym jeszcze mniej, po czym na którejś z półek znajduje rozpadającą się powieść i tryumfalnie niesie ją do kasy.

– Jeśli chodzi o zakończenie… – zaczyna księżniczka, mając przygotowaną zawczasu odpowiedź na niezadane pytanie.

– Sama je przeczytam – przerywa jej kobieta i uśmiecha się delikatnie.

Właśnie wtedy księżniczka dochodzi do wniosku, że nawet jeśli jej baśń została stworzona dawno, dawno temu, nie musi się do niej dostosowywać, ponieważ to wcale nie jest jej baśń. Może przecież samotnie dopisać szczęśliwe zakończenie. Kto jej tego zabroni?)

Agnieszka ma wargi o barwie dojrzałych malin i pierścionek z brylantem na serdecznym palcu prawej ręki. Czasami zachowuje się nieco naiwnie, ale zdarza jej się zadawać mądre pytania, więc mimo wszystko Marta ją lubi.

– A gdybyś spotkała swój ideał? – pyta ją Agnieszka pewnego dnia z nieobecnym uśmiechem. Uśmiecha się bardzo często.

– Nie ma ideałów – odpowiada Marta, metodycznie uderzając w klawiaturę komputera i kończąc ostatniego tego dnia maila. Zbliża się wpół do siódmej, a słońce za oknem zachodzi, barwiąc niebo na różowo. Niedługo będą mogły wyjść z biura.

– Ale mimo to wszystkie kobiety jakoś radzą sobie ze swoimi niedoskonałymi mężczyznami – mruczy Agnieszka pod nosem, co kilka sekund zerkając na zegar.

– Nie, nie wszystkie – odpowiada Marta, ciągle wpatrując się w ekran, od czego bolą ją oczy. Agnieszka wydyma wargi tak bardzo na pokaz, że niemalże to słychać.

– Dobrze, większość kobiet – poprawia się. – Jak myślisz, dlaczego?

Ponieważ są odważniejsze ode mnie, nie mówi Marta. Ponieważ one nie boją się, że za pięć, dziesięć, dwadzieścia lat będą nazywane czyjąś żoną i matką, a za sto lat będą pamiętane wyłącznie jako czyjaś babka. Ponieważ tak zawsze było i taki jest ogólnie przyjęty porządek świata. Ale ja nie muszę być taka jak większość; mogę sama decydować o sobie i o swojej przyszłości, a nawet o moim szczęściu, nie dodaje.

Trudno jej znaleźć prawidłową odpowiedź na to pytanie. Być może dlatego, że nie ma dobrych i złych odpowiedzi, są tylko te prawdziwe i te mniej.

– Ponieważ one znalazły tego właściwego, a ja nie – stwierdza Marta. – Ja pokochałam swoją niezależność.

– Tak po prostu? – upewnia się Agnieszka, przekrzywiając zabawnie głowę.

– Tak po prostu – potwierdza Marta, uśmiechając się kącikiem ust. – Leć już do tego swojego faceta, bo pewnie na ciebie czeka. Ja zamknę biuro.

I Agnieszka z okrzykiem radości chwyta kurtkę, po czym zdejmuje szpilki i zbiega po schodach, przeskakując na raz po dwa albo i trzy schodki. A Marta wysyła maila, przez kilka minut obserwuje ściemniające się niebo, po czym zamyka komputer, gasi światła i zamyka drzwi na klucz. Czuje się szczęśliwa i dziwnie spełniona. Czekając na windę stwierdza, że być może znalazła właściwą odpowiedź.

(Dzisiaj jestem szczęśliwa, myśli księżniczka, a po nim pozostały już tylko marzenia. Marzenia o idealnym księciu, które są jedynym śladem jego wielkiej miłości.)

Mam takie jedno marzenie, myśli Marta, siedząc w tym samym co zawsze klubie i przekomarzając się z barmanem. Chciałabym znaleźć kogoś, dla kogo byłabym księżniczką, kto traktowałby mnie z szacunkiem i nieco staroświecką galanterią. Nie, nie zrezygnowałabym dla niego z mojej wolności, ale przecież marzenia nie muszą się spełniać. W szczególności dość naiwne marzenia o byciu wielbioną i podziwianą księżniczką w złotej koronie i aksamitnej sukni; ale właśnie takie marzenia są tylko moje i jednocześnie są marzeniami każdej kobiety.

Dagmara Przymus

About the author
Dagmara Przymus
obecnie ze wszystkich sił stara się ukończyć swoje wymarzone liceum i przyzwoicie zdać maturę, żeby w odległej przyszłości móc zostać dumną studentką farmacji. W międzyczasie pochłania hurtowo książki (głównie fantastykę) oraz seriale, a także okazyjnie pisze i tłumaczy opowiadania fanowskie. Wielbicielka Wielkiej Brytanii oraz prawie wszystkiego, co z nią związane (aczkolwiek przyznaje, że jedzenie tam mają okropne).

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *