
Morze Martwe tak naprawdę nie jest martwe. Żyją tam jakieś mikroby, bakterie, zarazki, które odkryte zostały niedawno. Wszyscy się zadziwili. Och, och, jak to tak, a co z nazwą? Niech zostanie, powiedział ktoś wyglądający na mądrzejszego, ważne, że nie ma tam ryb. Martwo jest nad Morzem Martwym, pioruńsko gorąco i nudno. Ciśnienie bardzo dziwne, ale przy 48 stopniach Celsjusza nie można narzekać. Nie można też marudzić w styczniu przy 20 stopniach, chyba, że fale są trochę za duże. Problem jest właściwie jeden: kiepsko pali się papierosy. Jest po prostu za ciepło, za ciężko, za słono. Specyfika Morza Martwego jest taka, że turysta się w nim nie ochłodzi – to raz, a dwa – nie popływa. No chyba, że lubi słony kisiel. Na plaży można leżeć w koszulce, pisać i czytać wiersze w gazetach, na przykład takie:
Martwa wgapiam się w jeden punkt
Niezmiennie martwa i jeden
Nic się nie ruszasz
Nic się
Nie dzieje też
Co nie zajmuje raczej zbyt dużo czasu. Można też poddawać krytyce innych uczestników kąpieli błotno-solnych. Przezabawny jest widok, powiedzmy, księdza w kąpielówkach, koloratce i wielkim słomianym kapeluszu, wrzeszczącego opętańczo do pani Halinki, to nie jest błoooto, to jest jakaś kaaałuża po napoju, tam dalej jest błoooto, to czarne i nie na twarz to, to drugie, inne, na twarz trzeba. Albo Rosjan w multikolorowych koszulach i hawajskich naszyjnikach, ze złotem na każdym z palców (to chyba jakiś fetysz, doprawdy). Ale mój prywatny podziw i tak zawsze wzbudzają Jordańczycy. Powiedzmy, trochę niekulturalnie, Arabowie nad wodą szokują. Szczególnie Arabki, nazywane skromnie przez znajomych „oczętami”. Oczęta wychodzą z luksusowych limuzyn i podążają z orszakiem tudzież świtą na plażę. Tutaj następuje krótkie przygotowanie do wejścia do wody: zrzut sandałek. Tłum na plaży zamiera. Ratownicy, wyszkoleni w przeróżnych akcjach ratunkowych (bo statystyki powiadają, że mimo tego, że w tym akwenie utopić się nie można, to ludzie zasadniczo i tak uparcie się topią, na przykład poprzez udar mózgu, który dostają siedząc na gumowym kółku przez jakiś czas), więc ci biedni ratownicy biegają w każdą stronę wykrzykując przeróżne zakazy, turyści wyjmują podręczne Kodaki, Canony, Nikony i tak dalej. A one pływają. Abaja unosi się leciutko nad słoną taflą wody, hidżab nasiąka lekko i pewnikiem dlatego go nie widać (dżilbab zapewne został w samochodzie tudzież utonął), niqab robi się tłusty, zapewne nieprzyjemny i piekący mocno. A one płyną, płyną, jakby nic innego w życiu swoim nie robiły tylko właśnie pływały w Morzu Martwym. Później wychodzą. (Niby nikt się nie patrzy, nikt nie jest ciekawy, ale wszyscy cyk, cyk, tymi nowoczesnymi komórko-aparatami i bach na fejsa. Niby nikogo to nie interesuje, ale większość akurat w tamtą stronę pod prysznice, niedaleko). A one nic. Siedzą, takie już zastygłe przecież chyba, wręcz na pewno. ZASTYGŁE JAK TE SŁUPY SOLI. W końcu niedaleko Sodoma i posąg. Zapatrzone w tej soli, obrzydliwej w smaku, na mężów swoich ukochanych, którzy w kolorowych stringach fik, fik i hop do tej wody. Jakby nic innego w życiu nie robili.
Nigdy nie mówię, że jestem tolerancyjna. Tolerancja to antonim zadziwienia. A ja się dziwić nie przestaję.
Ula Orlińska-Frymus