Maj kojarzy nam się zwykle z rozkwitającą przyrodą i pachnącym bzem. Tymczasem dla Azteków była to pora niezwykle newralgiczna. Do ich państwa nadciągała susza – Toxcalt. Zachowywali jednak spokój. W końcu nic tak nie sprzyja świętowaniu jak motywacja w postaci zasuszonych zbiorów. Święto Toxcalt było skoncentrowane na przebiegłym Tezcatlipoce. Obchody wskazują jasno, że nawet wcielenie wszechwładnego bóstwa nie mogło się ustrzec rytualnego noża.
Rok wcześniej Aztekowie wybierali pięknego młodzieńca – ucieleśnienie azteckiego kanonu męskiej urody. Miał on honor zostać wcieleniem boga Tezcatlipoki i korzystać z jego przywilejów. Młodzieniec był uczony dobrych manier i umiejętności charakteryzujących arystokratów – np. eleganckiego chodu, wąchania kwiatów, palenia tytoniu czy gry na flecie. Otaczano go wielką czcią i szacunkiem. Ludzie zbierali się, żeby słuchać jego popisów. Ponoć w ten sposób młody bóg komunikował się ze swoim opiekunem. Swobodnie spacerował po mieście w towarzystwie ośmiu paziów, odzianych zgodnie z dworską etykietą. Wierzono, że dzięki kultywowaniu stylu życia Tezcatlipoki, noszeniu jego strojów i grze na jego ulubionym instrumencie, młodzieniec stopniowo się w niego przeistaczał.
Marny koniec przystojnego boga
Bez względu na to, jak mocno kibicujemy Tezcatlipoce i jego ziemskiemu wcieleniu, musimy pamiętać, że mamy do czynienia z Aztekami, a ich okrutna wyobraźnia nie miała granic. Dwadzieścia dni przed rytualną śmiercią młodzieniec otrzymywał w charakterze kochanek cztery dziewczęta, personifikujące boginie płodności i urodzaju: Xochiquetzal, Xilonen, Atlatonan i Huixtocihualt. Aby osłodzić mu odejście z tego świata, urządzano na jego cześć uroczystości w różnych miejscach w mieście. Na zakończenie razem ze swoimi żonami niedoszły Tezcatlipoca płynął łodzią, co dotąd było tylko przywilejem władców, do miejsca przy brzegu jeziora, zwanego Tlapitzahuayan. Kobiety go wtedy opuszczały, podobnie jak cała świta świętujących wielbicieli. Pozostawali z nim tylko wspomniani wcześniej paziowie, którzy pilnowali, aby na pewno udał się do sanktuarium za miastem. Kiedy młodzieniec wchodził po stopniach, łamał na nich kolejno wszystkie swoje flety. Żegnał się z ziemskim życiem.
Na szczycie chwytali go kapłani i rzucali na kamień ofiarny. Wcielenie Tezcatlipoki kończyło z brutalnie wyrwanym sercem. Jednakże z szacunku i strachu do przewrotnego boga kapłani znosili jego ciało po stopniach, zamiast tradycyjnie rzucić je na pożarcie sępom. Na dziedzińcu odcinano mu głowę i jeden z kapłanów umieszczał ją na żerdzi zwanej tzompantli.
Tzompantli
Można pokusić się o stwierdzenie, że tzompantli było ulubionym miejscem w mieście każdego szanującego się Azteka. Albo przynajmniej kapłana. Była to kamienna płyta z żerdziami, na które wbijano głowy złożonych w ofierze ludzi. Platformy te wznoszono w pobliżu świątyń i rytualnych boisk do gry w piłkę. W 1519 roku najsłynniejszą z nich odkryli ogarnięci zgrozą Hiszpanie, kiedy wkroczyli do azteckiej stolicy. Ponad 170 czaszek ze śladami przekłucia pochodzących z takiej platformy odkryli również archeolodzy w Tlatelolco. Według jednej z teorii, opartej na malowidle naskalnym, ukazującym drzewo z czaszkami zamiast owoców i papierowymi chorągiewkami oznaczającymi krwawą ofiarę, tzompantli symbolizowało drzewo, na którym głowy zmarłych stawały się owocami, a śmierć dawała początek życiu. Można sobie tylko wyobrazić, jak bardzo musiały cuchnąć te „owoce” w spalonym słońcem Meksyku. Zapewne długo nie pozwalały o sobie zapomnieć, działając zarówno na wyobraźnię, jak i węch azteckich wyznawców.
Magdalena Pioruńska