Waldemar Łysiak to wariat.
Powyższe zdanie każdy, rzecz jasna, odczyta inaczej. Dla zwolennika Łysiaka będzie to lekki żart, utrzymany w duchu – och ten Waldemar, taki nasz wariat. Zaś dla osoby podchodzącej do autora krytycznie – dowód totalnego umysłowego odjazdu autora „Alfabetu Szulerów”. Fakt – Łysiak ma pewien zasadniczy problem – mianowicie jego wyraźne zaangażowanie polityczne skutecznie odarło go z jakiejkolwiek wiarygodności. Nawet głosząc sądy całkiem słuszne i trafne, można Łysiaka umieścić w krajobrazie bieżącego konfliktu politycznego, jakikolwiek on w danym momencie by nie był. Dlatego też proponuję na chwilę oderwać się od jego publicystyki, dolewającej oliwy do ognia politycznej bieżączki, i skupić na książce nie nowej, ale wybornej – „Talleyrand – droga Mefistofelesa”.
Talleyrand był ministrem bodaj w każdym systemie politycznym, jaki panował we Francji na przełomie wieku XVIII i XIX. Zdradził Monarchię dla Rewolucji, Rewolucję dla Jakobinów, Jakobinów dla Dyrektoriatu, Dyrektoriat dla Napoleona, wreszcie zdradził samego Napoleona i uciekł do Anglii. Przy tym był Talleyrand zawsze politykiem sprawnym, zawsze na świeczniku, uwielbianym przez salony i całkowicie amoralnym. Słynął z tego, iż nawet jako biskup (Talleyrand zaczynał wszak jako duchowny, zresztą – niezbyt obiecujący) miał wiele metres i kochanek, ponadto oddawał się hazardowi i pijaństwu. Z czasem jednak stał się człowiekiem bardziej wyrafinowanym – porzucił wyniszczające organizm i sakiewkę hobby na rzecz polityki. I w tej sprawdził się znakomicie, ukoronowaniem czego było stanowisko szefa Ministerstwa Spraw Zagranicznych u samego Napoleona Bonaparte. Tak więc Talleyrand swoją błyskotliwością (i amoralnością) zyskał przydomek „Boga polityki”. W pełni zasłużenie.
Łysiak wyjątkowo barwnie opisuje tę postać – nie zmyśla, lecz zbiera, kodyfikuje zarówno potwierdzone historycznie fakty jak i opinie współczesnych Talleyrandowi – zarówno te przychylne jak i… niezbyt przychylne. Chociażby Napoleona, że przytoczę słowa „Boga Wojny”: „Talleyrand to gówno!”, lub łagodniejsze, wychodzące od przyjaciela Talleyranda – ”całe swe życie sprzedawał tych, którzy go kupili”. Kreśli przy tym Łysiak niezwykle barwną panoramę epoki, nie wstydząc się zawiłości i niuansów.
Lektura wymaga jednak skupienia – autor skacze historycznie to naprzód, to wstecz, wtrąca anegdoty i fragmenty biografii innych osób. Jest to akurat niekoniecznie spójne, jednak przy uważnej lekturze można się jakoś odnaleźć. I co najważniejsze – w żadnym momencie nie odnosi się Łysiak do współczesności. Nie musi – Talleyrand staje się metaforą polityki jako takiej. Najbardziej cuchnącej kuchni świata.
Ten artykuł nie jest recenzją, bo nie mógłby nią być – doprawdy, Łysiak jest jednym z największych erudytów w naszym kraju. Ha – jest to wręcz wzór erudyty XVIII wiecznego! Zaś sama książka jest intelektualną ucztą, wymagającą ale nagrodą jest niezapomniane doświadczenie. Dlaczego więc piszę akurat o „Talleyrandzie…” skoro całkiem niedawno ukazała się inna powieść Łysiaka – „Satynowy Magik”? Ano dlatego, że „Talleyrand…” jest tym wszystkim, czym „Satynowy Magik” nie jest. Mianowicie – w tym pierwszym mamy intelektualne wyzwanie, pasjonującą, historyczną lekturę, którą będziemy czytać, oznaczając wybrane fragmenty, by do niej wracać, lub błyszczeć wśród znajomych intelektualnymi anegdotami. „Satynowy Magik” jest z kolei, niestety, tym samym, lecz z dodanym elementem… ukrytych odniesień do współczesności.
Opowieść o młodym i naiwnym żaku Mateuszu, który poznaje diabolicznego Satina i daje się uwieźć jego mocy mogła być fascynująca. Schemat ten przywodzi na myśl chociażby „Czarodziejską górę” Tomasza Manna, jednak, no właśnie – Łysiak to nie Mann. O ile u tego pierwszego starcie i potrzeba podjęcia przez bohatera decyzji co do swej dalszej drogi prowadziła pomiędzy dwoma ideologiami, które, paradoksalnie, faktycznie uwiodły masy ludzkie w XX wieku (doprowadzając przy tym świat do dwóch krwawych łaźni wojennych), o tyle u Waldemara Łysiaka fabuła jest ledwie pretekstowa – ma służyć tylko temu, aby Satin prowadził długie (i nudne niestety) monologi, a Mateusz – słucha ich z fascynacją. Satin nie jest przy tym złem tak wyrafinowanym za jakie chciałby uchodzić – jest on raczej zwiastunem pewnego sposobu myślenia, charakterystycznego dla elit początku XXI wieku, aniżeli nadchodzących nieszczęść wieku XX. Pełno przy tym w słowach Satina odniesień do świata współczesnego, Anno Domini 2012, które dla Mateusza powinny być, a nie są – całkowicie niezrozumiałe!
I to niestety denerwuje. Naprawdę – taka lektura tych odniesień nie potrzebuje, a każdy kto domaga się jeszcze więcej współczesnej ideologicznej gonitwy – ma jej dość na co dzień w mediach. „Talleyrand…” to wielki historyczny esej, obrazujący ponadczasowość amoralności w polityce. „Satynowy Magik” zaś to esej udający powieść i przez to – całkowicie pusty.
Dlatego też pozwalam sobie niniejszym z całego serca polecić „Talleyranda…” i również polecić… „Satynowego Magika”. Choć obie lektury z całkowicie różnych, niestety, powodów.