Targi Książki we Frankfurcie

Frankfurt nad Menem przez pięć dni był światową stolicą literatury – a to wszystko dzięki zorganizowanym w tym mieście Międzynarodowym Targom Książki. Jak na  imprezę o takim zasięgu przystało, chyba każdy kraj na świecie miał tu swojego ambasadora – czy to w postaci wydawcy, redaktora, tłumacza, wystawcy, autora, dziennikarza, czy zwykłego odwiedzającego. Niezliczone ilości nowości książkowych, ważne dyskusje, znani autorzy i setki problemów, zagadnień oraz przemyśleń dotyczących świata literatury znalazły swoje miejsce pod dachami frankfurckich hal. Jak z takiego ogromu wydarzeń, spotkań i stanowisk wybrać te, które są kwintesencją tej imprezy? Zadanie najprawdopodobniej niemożliwe, lecz z pewnością każdy, kto uczestniczył w tegorocznych targach, znalazł coś dla siebie – w końcu tak ogromne wydarzenie jest w stanie zagwarantować coś ciekawego nawet najwybredniejszemu odwiedzającemu, któremu wydaje się, że widział już wszystko.

Jednak czy masowość, globalizacja oraz szybko postępująca cyfryzacja książkowych zasobów nie odciąga nas od tego najprostszego przedmiotu, jakim jest książka? Jak zwykła książka, zawierająca średnio 64 tysiące słów, może odnaleźć się w tym ogromnym świecie i jak długo pozostaje aktualna? Czy prosta publikacja nie zgubiła się już w tym labiryncie danych, dotyczących ilości sprzedanych pozycji oraz ogromnych sum związanych z prawami autorskimi? Czy uniwersalne historie są jeszcze w stanie przekrzyczeć często protekcjonalne i niemające nic do przekazania bestsellery czy chociażby wychylić się ponad takowe? Jak wygląda książka w porównaniu z literackim perpetuum mobile, gdzie publikacja traci na wartości tak szybko, jak zniknie z list najlepiej sprzedających się pozycji? To trudne pytania, ale – na szczęście – nie zapomniano o poszukiwaniu odpowiedzi podczas tegorocznych Targów

Książki we Frankfurcie.

Wielki świat – te same problemy
Wszystko zaczyna się od idei, natchnienia, pomysłu, który następnie z pomocą autora jest gotowy, by trafić do czytelników. Jednak aby zaistnieć na rynku wydawniczym, trzeba stoczyć wiele bitew. Mogłoby się wydawać, że wystarczy przekonać redaktora do swojego pomysłu, udowodnić mu, że to, co napisana książka ma do zaoferowania, jest warte uwagi. Jednak przychylny autorowi redaktor nie zawsze jest w stanie zagwarantować pisarzowi, że jego sen urzeczywistni się na księgarskich półkach i zostanie uwieńczony na okładce z jego nazwiskiem. Przecież nie każdy pisarz na początku swojej literackiej kariery może być publikowany przez Random House – takie historie nie zdarzają się zbyt często i same w sobie mają coś z bajkowych, literackich snów. Droga do serc czytelników nierzadko zaczyna się w małych wydawnictwach. Co takiego może zaoferować zarówno autorom, jak i czytelnikom niezależny wydawca, można się było przekonać podczas spotkania z Eriką Goldman, Julie Schaper i Irą Silverbergiem, którzy dyskutowali o pozycji małych wydawnictw na ogromnej scenie wydawniczej.

Często małe wydawnictwa są ostatnią deską ratunku dla autora, który całkowicie stracił wiarę w możliwość publikacji. Myśląc o małych domach wydawniczych jak o ostatnim na liście możliwym sposobie na zaistnienie w świecie wielu pisarzy, nie dostrzega się potencjału, jaki drzemie w agentach literackich prowadzących te wydawnictwa.

W sposobie wydawania książek przez małe wydawnictwa jest coś staroświeckiego – mówili zaproszeni do dyskusji przedstawiciele amerykańskich wydawców. W dużych wydawnictwach wszystko załatwiane jest drogą mejlową, podczas gdy małe zna swojego autora, wie, jakim jest człowiekiem, i może pośredniczyć w spotkaniach między pisarzem a czytelnikami. W gruncie rzeczy profil małego wydawnictwa jest prywatnym gustem literackim jego szefa – gdy czytelnik sięgnie po książkę danego wydawnictwa i ta mu się spodoba, istnieje ogromne prawdopodobieństwo, że kupi kolejne, dzieląc te same upodobania, co redakcja. Za całym tym procesem stoi pewna idea – by wydawać książki, w które się wierzy i które reprezentują sobą jakiś konkretny literacki poziom. Warto jednak podkreślić, że uczestnicy dyskusji bynajmniej nie sugerowali, że w dużych domach wydawniczych panuje swego rodzaju bezguście literackie – chodzi tu bardziej o podejście do promowania i wydawania literatury. Duże wydawnictwa, publikujące sto pozycji rocznie, nie są w stanie rozreklamować każdego autora – skupią się więc na dziesięciu pozycjach, które pociągną za sobą dziewięćdziesiąt pozostałych.

Gdy zaś chodzi o małych wydawców – tam każdy autor traktowany jest indywidualnie. Nie ma jednak co się łudzić – pomimo tych pięknych zapewnień i poważnego traktowania zarówno autora, jak i jego twórczości (co do czego nie ma wątpliwości), praca nad każdą książką to ciężka droga, bynajmniej nie usłana różami – a jeżeli ktoś marzy o sukcesie mierzonym ilością sprzedanych egzemplarzy, cóż, tego w małym wydawnictwie na pewno nie osiągnie. Rynek – jak wiadomo – jest brutalny i nie każda próba wydania kończy się sukcesem. W USA związane jest to nie tylko z ogromną konkurencją na rynku (co jest charakterystyczne także dla każdego innego kraju), ale także z problemami z dystrybucją – małym wydawcom najlepiej współpracuje się z prywatnymi księgarniami, a tych jest w Ameryce coraz mniej. Ira Silverberg w dyskusji na ten temat podczas Frankfurckich Targów Książki wspomniał, iż duże sieci księgarni oraz ogromnie popularny Amazon (i inne podobne serwisy) ze swoimi niesamowicie konkurencyjnymi cenami stanowią ogromne zagrożenie dla prywatnych księgarzy. W dyskusji wzięli również udział przedstawiciele europejskich małych wydawnictw – okazuje się, że mimo tego, iż problemy oraz przeszkody, jakie trzeba pokonać, by wydać książkę, wszędzie są takie same, to cel jest zawsze identyczny – promować wartościową literaturę, ukierunkowaną na konkretnego czytelnika, który jest w stanie docenić jej wartość.

Wróćmy do czytania

No dobrze – wiemy już, jak sprawa się ma z małymi wydawnictwami, które cieszą się coraz większą popularnością i zyskują uznanie czytelników, którzy oczekują od literatury czegoś więcej niż tylko statusu bestsellera. Co mają jednak powiedzieć autorzy, którzy nie tylko nie mogą sobie poradzić ze znalezieniem wydawcy, ale także tracą coś, co definiuje ich istnienie –własny język? Jeden z paneli dyskusyjnych frankfurckich targów był poświęcony zaginionym literaturom, które przepadły wraz z językami, w jakich były napisane. Problem ten poruszony został przez Nanor Kebranian z Uniwersytetu Kolumbia, Alexandrę Koch.  odpowiedzialną za projekt dot. promocji duńskiej literatury, Clive’a Boutle’a – prywatnego wydawcę z Wielkiej Brytanii oraz Katrin Thomaneck – inicjatorkę „Listy Finnegana” – spisu nieprzetłumaczonych dotąd książek, które jak najbardziej zasługują na uwagę. W tej dyskusji skupiono się na ginących językach i ich literaturze. Clive Boutle podjął się nie lada zadania – publikuje on mianowicie antologie utworów w dawno zapomnianych językach. W dobie postępującej globalizacji – czy też rosnącej dominacji języka angielskiego nad wszystkimi innymi – większość mieszkańców Wysp Brytyjskich nie zdaje sobie sprawy,  że należące do ich terytoriów Orkady posiadają własny język! Nie mówiąc już o utworach literackich. Padło więc pytanie – jaki jest cel publikacji takich książek? Z pewnością nie są to pieniądze – antologia esperanto nie trafi na listy bestsellerów i nie osiągnie wyników sprzedaży „50 twarzy Grey’a”. Na szczęście nie o pieniądze tu chodzi. Clive Boutle daleki jest od przypisywania sobie chwalebnej misji – widzi on siebie raczej jako kronikarza, zapisującego zarówno język, jak i literaturę, wierząc, że warto pokazać ją czytelnikom. Dzięki jego staraniom udało się nawet przywrócić język uważany za wymarły – teraz nauczany jest w szkołach. Na przyszły rok wydawnictwo Boutle’a planuje wydać książki w oksytańskim, szkockim gaelickim i kornijskim.

Ogromnie ciekawą inicjatywą jest również „Lista Finnegana” – spis książek wybrany przez uznanych już autorów – między innymi przez Etgara Kereta czy Alberta Manguela. Wśród proponowanych przez nich książek znalazły się powieści autorów z całego świata. Na liście jest także polski akcent: Marek Hłasko typowany przez Arnona Grunberga. Celem tej akcji jest zwrócenie uwagi na literaturę mniejszości (a przez mniejszość rozumie się tu języki, które nie znajdują się w ścisłej czołówce najpowszechniejszych języków świata) – jednak akcja ta kierowana jest nie tylko do mieszkańców Europy. Często sama wspomniana „mniejszość” nie ma pojęcia, jak wygląda ich literatura – książki z „Listy Finnegana” mają za zadanie to zmienić.

To właśnie dzięki takim entuzjastom, którzy pragną ciągle nowych wyzwań i stale szukają przejawów literatury w miejscach od dawna zapomnianych, nie tylko przez wydawców, ale też przez czytelników, książka ma szanse przetrwać.

Frankfurckie Targi Książki są okazją do wymiany poglądów na temat literatury, możliwością zawarcia nowych znajomości oraz szansą na znalezienie wydawcy. To także wspaniałe miejsce, by odkryć ogromny potencjał drzemiący w światowej literaturze  oraz poznać kulturę, z której dane dzieła się wywodzą. Z pewnością w tym roku największe pole do popisu miała Nowa Zelandia – gość specjalny tegorocznej edycji targów. Ta zielona wyspa znana  jest obecnie głównie dzięki kasowej produkcji, jaką jest „Hobbit” – o tym wystawcy nie zapomnieli i w wielkich halach co krok zerkał na gości Bilbo w towarzystwie swoich kompanów. Jednak, jak już wiadomo, literatura to nie tylko bestsellery – odwiedzający mogli poznać niezwykłą literacką tradycję tego kraju dzięki spotkaniom z autorami, pokazom filmów oraz występom jego rdzennych mieszkańców – Maorysów. Tym samym Nowa Zelandia stanowiła centrum bogatego literackiego kalejdoskopu.

Co do tego, że książka i literatura mają się dobrze i dadzą sobie radę w tym pełnym cyfryzacji świecie, nie ma wątpliwości. Dopóki takie imprezy jak Frankfurckie Targi Książki przyciągają uwagę nie tylko profesjonalistów, ale i czytelników, którzy chcą rozmawiać, dyskutować, pytać, a przede wszystkim czytać, nie trzeba martwić się, że książki znikną. Jeszcze ważniejsze jest to, że mimo iż targi są głównie miejscem, gdzie kręci się książkowy interes, to wciąż poświęca się czas, by przypominać o wartości, jaką jest książka, i że ta wartość nie zawsze związana jest z pieniędzmi. Wszyscy, którzy nie mieli okazji odwiedzić w tym roku Frankfurtu nad Menem, nie powinni się martwić, bowiem już niebawem kolejna edycja Krakowskich Targów Książki, która – choć o zdecydowanie o mniejszym zasięgu – zawsze w stu procentach spełnia swoje zadanie – jest to miejsce spotkań dla wszystkich, którzy kochają książki.

 

Paulina Rzymanek

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *