Tancerz

1.

Tego dnia Harry Robskop spał dłużej niż zwykle. Nie dlatego, żeby mógł sobie na to pozwolić, ale dlatego, że budzik (perfidna chińska zabawka) znów nie zadzwonił. Harry często zastanawiał się, po jaką cholerę trzyma go jeszcze w domu i do dzisiaj nie znalazł żadnej przekonującej odpowiedzi, ale mimo to do dzisiaj także nie zdobył się na to, aby go się pozbyć. Cóż, w końcu wyrobił w sobie w ciągu kilku lat regularnego wstawania o szóstej trzydzieści (codziennie, oprócz niedziel) zbawienny nawyk budzenia się mniej więcej o szóstej. Ale dziś nawet ten „naturalny budzik” nie zadziałał. Harry obudził się za pięć siódma.

Przez chwilę miał nadzieję, gdy spojrzał na tarczę zegarka, że jest niedziela, a to z reguły przesądzało o tym, że pozostawał w łóżku aż do ósmej. Ale dziś był czwartek. Wyjątkowo nieszczęśliwy zbieg okoliczności.

Błyskawicznym ruchem zerwał się z łóżka i pobiegł do łazienki. Z kuchni dobiegał go brzęk talerzy i łyżek, a także głos Sally oraz Mim.

– Kochanie, pospiesz się, bo znów spóźnisz się na autobus! – zawołała Sally.

– Czasami mam wrażenie, jakbyś tego chciała! – odkrzyknął Harry – Dlaczego nie obudziłaś mnie wcześniej!? – jego ręka bezbłędnie prowadziła maszynkę z nieco już tępawą żyletką po bladej, pociągłej twarzy. I ten nawyk, a raczej umiejętność, wyrobił w sobie do tego stopnia, że mógłby golić się zupełnie po ciemku, bez obawy o to, że mógłby się zaciąć. Od chwili, kiedy po raz pierwszy sięgnął po maszynkę do golenia (a było to na kilka dni, zanim poszedł na studia – pamiętał to zabawne już dziś uczucie, jakie go wtedy ogarnęło, uczucie, że oto wreszcie stał się prawdziwym mężczyzną) do dzisiejszego poranka umiejętność golenia się przeistoczyła się w nawyk w sposób tak niepostrzeżony i tak doskonały, że Harry mógłby wyłączyć zupełnie umysł i pozwolić ręce robić to samej i wiedział na pewno, że zrobi to nie gorzej, niż gdyby skupił się na tym dokładnie.

– Zdawało mi się, że już dawno wchodziłeś do łazienki! – znów zawołała Sally. – Pospiesz się, bo wystygnie ci śniadanie! Mim, przestań się bawić, bo ty też spóźnisz się do szkoły!

Harry zauważył pacynkę piany, która oderwała się od maszynki i spadła na dno umywalki: „PAC!”. Później następną: „PAC!”, i jeszcze jedną: „PAC!”. Golenie się i cała poranna toaleta Harremu nie zajmowała dłużej niż dziesięć minut (nawyk wyniesiony ze studiów).

– Mim, kończ to wsączanie i biegnij umyć zęby! Twoje drugie śniadanie włożyłam ci już do plecaka. Jak się pospieszysz, to zdążysz jeszcze na ten o siódmej dwadzieścia pięć. Pamiętaj, żeby zaraz po szkole pójść do pani Gallack i pomóc jej we wszystkim. – Sally mówiła szybko, wydając polecenia prawie zupełnie machinalnie. – Harry, kochanie, dziś prawdopodobnie nie zdążę wrócić przed tobą, odgrzej więc sobie obiad i nie czekaj na nas.

Kubeczek kawy szczęknął cichutko o talerzyk. Wielki zegar ścienny w kształcie spłaszczonego czajnika niewzruszenie przypominał o sobie całemu światu” „TYK – TYK – TYK – TYK …”

– Mam nadzieję, że kolację zjemy już wspólnie – uszczypliwie mruknął Harry; krzesło na którym siedział skrzypiało niemiłosiernie przy każdym ruchu.

– Kochanie, jeśli sobie dobrze przypominam, jednoosobowa rada w twojej osobie jednogłośnie ustaliła, że to ja robię zakupy, więc nie miej do mnie pretensji – odparowała Sally.

– Mamo, czy mogę potem pójść do Juliet? – zapytała Mim.

„Moja córka, mimo, że zewnętrznie raczej bardziej podobna do Sally ma mój charakter” – pomyślał Harry. Dziewczynka kończyła już dziesięć lat i zaczynała już ujawniać niektóre cechy tego charakteru, z którego tak dumny był Harry.

– Tylko pamiętaj – upomniał ją Sally – abyś nie siedziała u niej długo. I zjedz przedtem obiad w szkole!

Harry często podziwiał swoją żonę za to, że zawsze o wszystkim pamięta: żeby pouczyć Mim, aby długo nie siedziała u Juliet, jej przyjaciółki z ławki, żeby zjadła obiad w szkole, żeby zrobić zakupy i niczego nie zapomnieć, żeby uprzedzić go, że może przyjść później i żeby odgrzał sobie obiad, żeby… Czasami myślał, że gdyby zabrakło Sally miałby ogromne trudności, żeby nad tym zapanować. A potem szybko odrzucił tę myśl i spojrzał przestraszony na żonę, bojąc się, że mogłaby coś wyczytać z jego twarzy.

Ale Sally nie patrzyła na Harrego. Jedną ręką robiła sobie makijaż, a drugą popijała kawę. Zwykle rano jadła bardzo niewiele.

Sally kończyła za kilka miesięcy trzydzieści cztery lata. Wciąż była pociągająca i wciąż wyglądała bardzo młodo. Wyglądała, jak mówił Harry, jak „zaniedbana dwudziestka”, co w jego ustach miało oznaczać komplement, a to nie zdarzało się ostatnio często, z czego Harry niezupełnie zdawał sobie sprawę. Zwrot: „prawienie żonie komplementów” zupełnie wyszedł już z potocznego słownika, którym się posługiwał. W jego odczuciu wciąż bardzo często dawał dowody swojej miłości do Sally, ale najczęściej „dowody” te kończyły się na pocałunku przed wyjściem do pracy i po powrocie do domu oraz „na dobranoc”, kiedy kładli się spać.

Sally z kolei powoli dochodziła do etapu, na którym kobieta albo przestawała na to zwracać uwagę, poświęcając się dzieciom lub pracy albo tylko udawała, że o tym nie myśli i z coraz większym wzruszeniem wspominała dawne lata, kiedy byli narzeczeństwem.

Harry wsłuchiwał się w szum wody płynącej lekkim strumieniem w łazience, potem w odgłos przełykania kawy przez Sally, wszystko to działało na niego kojąco i uspokajająco.

Była siódma osiemnaście.

Mim wypadła z łazienki.

– To ja już lecę! – zaszczebiotała, potrząsają swoją długą grzywką – cześć, mamo! – cichutkie cmoknięcie – Pa, tato! – Harry poczuł na policzku delikatne usteczka Mim.

– Uważaj na siebie! – zawołał za nią i znów poczuł, jak pęcznieje w nim uczucie dumy.

Drzwi zatrzasnęły się za Mim.

W kuchni zapanowała cisza. A raczej: CISZA. Zegar w kształcie spłaszczonego czajnika bezlitośnie kradł światu cenne sekundy.

„TYK – TYK – TYK – TYK – TYK …”

Przez moment Harry miał wrażenie, w miarę narastającego milczenia, że jakaś tajemnicza ręka zaczyna zgłaśniać tykanie zegara, przekręcając w nim jakąś nieistniejącą gałkę:

„Tyk – TYK – TYK – TYK – TYK – TYK…”

Odgłos zamykanej kosmetyczki Sally przywrócił równowagę w mgnieniu oka. Wstała szybko od stołu, odsuwając gwałtownie krzesło.

Była siódma dwadzieścia cztery.

– Harry, kochanie, dochodzi wpół do – Sally miała delikatny głos, ale Harremu kojarzył się on bardziej z określeniami: ciemny i głęboki. Bardzo go lubił, chociaż nigdy jej tego nie powiedział.

– Będziesz dziś musiała skoczyć na stację Denley’a. Wczoraj wieczorem sprawdzałem paliwo. – powiedział Harry.

– OK. A ty będziesz musiał sprawdzić sprzęgło, bo znów zaczyna szwankować.

W domu Robskopów panowały dziwne zwyczaje. Cztery lata temu Harry kupił prawie nową ciężarówkę Forda, ale to nie on był jego kierowcą. Nigdy nie udało mu się zrobić prawa jazdy, chociaż podchodził dwukrotnie. Po drugim razie dał za wygraną i nigdy więcej już nie próbował. Sally wyrobiła sobie prawo jazdy jeszcze za czasów studenckich i to ona jeździła Fordem, chociaż wszelkimi sprawami technicznymi, jak naprawy czy wymiany oleju zajmował się Harry.

Zarówno koledzy z pracy, jak i przyjaciółki Sally drwili z Harrego, uważając go za skończonego pantoflarza. On sam próbował się przed tym bronić, zwalając na barki żony takie sprawy, jak robienie zakupów, sprzątanie w domu czy przyrządzanie posiłków. Sposoby, do których się uciekał, wynikały w połowie z zasad, jakie wyniósł z domu starych Robskopów, a w połowie z demonicznego wręcz charakteru Sally, który dyktował tempo i styl życia w ich domu. I do dzisiaj nie mógł zrozumieć, dlaczego właściwie innych nie nazywają „pantoflarzami”, mimo, że otwarcie przyznawali się do tego, że często robią zakupy. Rozwiązanie tej prostej zagadki przerastało możliwości Harrego Robskopa.

2.

„Nigdy nie posuniemy się do tego, aby wszystko, dosłownie wszystko powiedzieć sobie. Zawsze, nawet po najbardziej szczerej rozmowie zostanie coś, do czego za nic w świecie nie przyznamy się. Ani ona, ani ja.

Zresztą, jak by to zabrzmiało? Słuchaj Sally, mam ochotę na twoją przyjaciółkę, Lizę. Albo: Sally, skarbie, czy pozwolisz przelecieć mi twoją przyjaciółkę, Lizę?

Liza, poza tym, że miała fascynujące piersi, których kształtu łatwo można było się domyślić po uroczo uniesionym sweterku lub bluzeczce oraz fajną pupę, była zupełnie normalną dziewczyną, która przyjaźniła się z Robskopami od dobrych kilku lat. To znaczy przyjaźniła się przede wszystkim z Sally, a dla Harrego stanowiła obecnie idealny obiekt pożądania, jakim często w latach dorastania marzył w swoim rozgorączkowanym umyśle.

Liza w ich domu stanowiła temat tabu, którego Harry bał się śmiertelnie. Zawsze, ilekroć temat rozmowy zbliżał się na niebezpieczną odległość do spraw związanych z Lizą, Harry zaczynał mięknąć od środka. Pocenie się rąk, fale gorąca – normalna sprawa. W takich przypadkach albo szybko zmykał z placu boju albo niezdarnie zmieniał temat.

Tym bardziej, że ostatnimi czasy zachowanie Lizy zaczęło przechodzić wszelkie ludzkie wyobrażenie. Harry podejrzewał, że Liza robi to umyślnie, żeby go wytrącić z równowagi i tym bardziej jej nie lubił i jednocześnie tym mocniej… pożądał. A więc od jakiegoś czasu Liza, przychodząc do ich domu przestała wkładać staniki, co Harry zauważył prawie natychmiast. I podczas beztroskiej, luźnej rozmowy, kiedy Sally i Liza pochłonięte były najnowszymi „krzykami mody” wzrok Harrego raz po raz lądował na biuście Lizy. Kiedy odważał się zatrzymać go tam ułamek sekundy dłużej zadawało mu się, że pod prawie półprzezroczystą bluzeczką widzi ciemny zarys jej cudownych piersi. A one zdawały się krzyczeć: „HEJ HARRY! TU JESTEŚMY, TUTAJ!”

I co gorsza, kilkakrotnie Liza przyłapała go na tym, a ona czym prędzej zmykał wzrokiem na podłogę albo włączał się bezceremonialnie do rozmowy, przerywając Sally w pół słowa, tak, jakby sam był znawcą mody i czując, jak jego ręce zaczynają topnieć.

Tak, zdecydowanie nie cierpiał Lizy, ale było to raczej wywołanie tym, że nie mógł jej mieć, a nie dlatego, że jej nie lubił. Obiektywnie rzecz biorąc, Liza była w porządku, tylko czasami…

Wędka zakołysała się gwałtownie, wyrywając Harrego z zamyślenia, a potem spławik zaczął szybko zanurzać się w ciemnej wodzie. Harry instynktownie przytrzymał kołowrotek, który zaczął się odwijać, zaparł się nogami i zaczął ściągać.

Na pewno nie była to duża ryba, o jakiej marzy każdy wędkarz, ale była dosyć silna, bo Harry zaczął się pocić, a żyłka ustąpiła tylko troszeczkę. Przez chwilę bał się, że haczyk o coś zaczepił, ale już po chwili ujrzał spławik pod powierzchnią wody, który wykonywał dziki, radosny taniec. Przytrzymał kołowrotek przez chwilę, a potem wykonał dwa szybkie obroty, przerwa, a potem znów dwa szybkie obroty.

Ryba zaczęła się poddawać. Zwycięstwo było kwestią czasu. Zwycięstwo…, czasami myślał, że wędkarstwo w niedzielne poranki to jedyne zwycięstwo, jakie odnosił w walce ze światem. Usiadł zmęczony na trawie i uśmiechnął się do swojej ofiary, która łapczywie chwytała powietrze.

Tak, szkoda, że w takiej chwili nie może go zobaczyć Liza. Jej przerażająca powłoka obojętności musiałaby pęknąć w jednej chwili, a spod niej wynurzyłaby się gorąca istota miłości i grzechu, naga, bezbronna i drapieżna, Liza i te jej cudowne…

Sucha trawa po drugiej stronie brzegu rzeczki zaszeleściła. Ktoś się skradał. Skradał się, ale jednocześnie nie ukrywał się.

Harry podniósł się powoli. Niewiele osób znało to miejsce. On też nigdy nie zabierał tu Sally, ani Mim. Zawsze powtarzał, że łowienie ryb to „męska sprawa”. Dlatego też jego niezadowolenie wzrosło znacznie, gdy przekonał się, że intruz zbliża się. Zbliża się do niego.

Harry wlepił wzrok w nadchodzącą postać, która zauważywszy Harrego przystanęła.

Tak, niestety. Po drugiej stronie rzeki stał człowiek.

Ale nie miał wędki.

3.

Złość Harrego w jednej chwili przemieniła się w zdumienie, gdy przyjrzał się swemu gościowi. Człowiek po drugiej stronie rzeki, jak na tę porą roku ubrany był nieco dziwacznie. Harry bardzo rzadko zwracał uwagę na ubiory innych ludzi, ale ten facet w swojej oryginalności nie miał sobie równych.

Mimo, że było dość ciepło, ubrany był w długi czarny płaszcz, który sięgał mu prawie do kolan i który lata swojej świetności miał już dawno za sobą – przypominał bardzo peleryny, jakie nosili rewolwerowcy we włoskich spaghetti westernach, a spod którego wystawały długie brudne buty z ostrogami, które, gdyby nie te ostatnie, w sam raz nadawałyby się do podbierania ryb w płytkich strumieniach. Pod warunkiem oczywiście, że byłyby całe, w co Harry szczerze wątpił. Pod wielkim czarnym (przynajmniej kiedyś) kapeluszem, który również na pewno nie opuścił wczoraj sklepowej półki wystawała wąska, blada twarz; nieruchome oczy, smutne i nieco jakby martwe nadawały jej przerażający wygląd.

Już w pierwszej chwili Harrego Robskopa uderzyła szczególna rzecz. Człowiek w czarnym płaszczu był prawie o głowę wyższy od niego, mimo, że Harry zaliczał się ze swoimi stu osiemdziesięcioma ośmioma centymetrami raczej do osób wysokich, a jednocześnie był przeraźliwie chudy. Jego wzrost i długi płaszcz niemiłosiernie potęgowały to wrażenie i Harry szacował, że facet nie mógł mieć więcej niż siedemdziesiąt kilo.

– Coś mi się zdaje, że nie jestem tu mile widziany – odezwał się nieznajomy, zanim Harry zdążył głośno wyrazić swoje niezadowolenie i zdziwienie.

– Dlaczego… pan tak sądzi? – odparł nieco zaskoczony.

– Założę się, że będziesz tu tkwił jeszcze przez godzinę i nic już więcej nie uda ci się złowić – rzekł z pełnym przekonaniem człowiek w płaszczu. Posługiwał się akcentem, który Harremu wydawał się trochę znajomy.

Gdzieś w głębi duszy Harrego znów zaczęła kiełkować złość.

– Czy my się znamy? – zapytał.

– Lepiej, niż ci się wydaje, Harry… – odparł nieznajomy i na jego bladych wargach po raz pierwszy pojawił się uśmiech.

Złość w głębi duszy Harrego pękła niczym nakłuty balon. Nie usiłował kryć swego zdziwienia. Próbował natomiast wygrzebać z zakamarków pamięci tę dziwną twarz, ale nic mu ona nie mówiła.

– Nie przypominam sobie… – rzekł powoli.

Nieznajomy po drugiej stronie rzeczki uśmiechnął się po raz drugi, rozejrzał się wokoło, a potem klapnął w trawę, spuszczając swe chude, długie nogi prosto do wody.

– Nie wydaje mi się, żeby przyszedł tu pan…, żebyś przyszedł tu łowić ryby?

Dopiero teraz Harry uświadomił sobie, że nawet wobec najbardziej wymyślnych tortur Świętej Inkwizycji nie potrafiłby określić wieku nieznajomego. Rzeczka miała w tym miejscu jakieś dwadzieścia do trzydziestu metrów szerokości i z tej odległości nie potrafił dostrzec zarostu na jego twarzy. Jedynie bladość skóry kontrastowała wyraźnie z brudną czernią kapelusza.

– Łowić ryby? Nie znam nic bardziej nudnego – odparł z wyraźną pogardą intruz. – Przyszedłem porozmawiać z tobą, Harry.

– Ze mną? – Harry poczuł znajome wilgotnienie rąk. – O czym, niby…?

– Czy wiesz, Harry, że twoja żona oszukuje cię?

Harry wytrzeszczył oczy.

– Zmówiły się razem z Lizą – ciągnął nieznajomy – żeby ciebie sprowokować. Chcą cię złamać, Harry, chcą, żebyś skusił się. Chociaż trzeba przyznać, że wszystko to wymyśliła Sally. Wiesz, myślę, że miała już dosyć nudnego życia z tobą, chciała jakiejś odmiany, czegoś nowego, sama pewnie nie wie czego.

Mimo, że to niemożliwe, oczy Harrego stale się powiększały.

– To Liza jej powiedziała o tym, jak się na nią gapisz. Gapisz się na nią i ślinisz się. Jakby nie było cię stać na nic więcej.

– Łżesz! – krzyknął nagle Harry. Bladość jego twarzy mogłaby teraz śmiało konkurować z bladością skóry nieznajomego. – Łżesz, jak pies! Kim ty jesteś, do diabła!?

– Daj spokój Harry. Nie ma się o co pieklić, że się tak wyrażę. Zresztą co ty widzisz w tej Lizie. Zwykła dupa, taka jak tysiące innych. Masz na nią ochotę, to ją sobie weź. Zobaczysz, jak śmieszne jest pożądanie, gdy mu się ulegnie. I głód jest śmieszny, gdy jest się sytym i życie wydaje się śmieszne, gdy stajesz się martwy.

Nieznajomy uniósł rękę i kościstym palcem wskazał niebo. Nie mrużąc w ogóle oczu spojrzał prosto w słońce i rzekł:

– Spójrz na gwiazdy, Harry, spójrz ile ich nad nami. Ale jeszcze wczoraj było ich jeszcze więcej. Czy dzień wczorajszy nie wydaje ci się śmieszny?

Przez chwilę Harry myślał, że ma do czynienia z wariatem, których zawsze jest pełno wszędzie, ale potem przemknęła mu przez głowę inna myśl.

– Jesteś zapewne znajomym Lizy – odparł – i to ona ci o tym powiedziała…

Nieznajomy spojrzał na Harrego, który gdy tylko zobaczył jego oczy…

(„STUDNIA! TO JEST JAK STUDNIA!”)

…poczuł, jak tamten zaczyna go hipnotyzować. I Harry Robskop usłyszał, jak głos nieznajomego woła wewnątrz jego głowy:

„HARRY, JESTEŚ SKOŃCZONYM GŁUPCEM!”

Nieznajomy po drugiej stronie rzeki poruszył się nagle, jakby połaskotało go źdźbło trawy i rzekł:

– Czy nie sądzisz, że już najwyższy czas, abyś przestał być marionetką w rękach innych ludzi? Abyś zaczął wreszcie sam decydować o swoim losie? Abyś mógł sam wybierać między radością a cierpieniem, między głupotą a mądrością, między światłem a ciemnością? Czy nie czujesz potrzeby dotknięcia rzeczy, które są dostępne tylko dla nielicznych? Nie czujesz potrzeby powoływania do życia piękna albo potworności? Nie masz dość bycia nędznym robakiem, które sam dziesiątkami rozgniatasz co dzień? Nie chciałbyś ujrzeć jasności, która powstaje w chwili najgłębszego mroku? Nie chciałbyś wejść w nią? Zrozumieć jej? Pozwolić jej się opanować? Czy nie masz dość bycia sobą? Czy nie masz dość Harrego Robskopa, Harry?

I Harry znów wytrzeszczył oczy.

„Do diabła – pomyślał – to jakiś pieprznięty Jehowy!”

– Wiesz co, kolego – rzekł spokojnie – nie przyszedłem tu na niedzielne kazanie. Moja żona czasami chodzi do…

– Ani diabeł, ani Jehowa w rzeczywistości nie istnieją – przerwał mu szorstko intruz. – Popatrz!

I wtedy Harry Robskop poczuł to ukłucie. Ale ukłucie to w niczym nie przypominało mu żadnego, jakie do tej pory znał. Był to zimny, błyskawiczny cios, po którym zgiął się we dwoje.

(„ZAWAŁ! NA BOGA MAM ZAWAŁ!”)

Nieznajomy na drugim brzegu wyraźnie się zniecierpliwił.

– Ależ z ciebie mięczak, Harry. Nie masz żadnego zawału. Pomyliły mi się tylko zaklęcia.

– Boże! Czy ty … znasz… Wynoś się! Spieprzaj stąd, ty chudy brudasie!

Harry czuł, że intruz, kimkolwiek był, przebrał miarkę. Jednocześnie zaczął odczuwać paniczny strach. Ten intruz wiedział, o czym myśli Harry! Dlatego zaczął się go bać.

– Won stąd! Nie potrzebuję twoich rad, ani twojej pomocy! Wracaj do zakładu, pewnie zaczęli cię już szukać!

– Harry daj spokój. Chcę ci jeszcze…

– Zamknij dziób! No już, spływaj stąd! Mam ci to przetłumaczyć w inny sposób? Bardziej zrozumiały dla pitekantropa?

– Jesteś skończonym idiotą, Harry! – krzyknął wzburzony intruz. – Czy ty wiesz, kim jestem?

Harry schylił się, podniósł jakiś kamyk i rzucił nim w natręta.

– Spieprzaj stąd, palancie! – wycedził wolno Harry i znów się schylił.

Nieznajomy wyciągnął z wody swoje nogi i niezgrabnym ruchem podniósł się.

– Robisz wielki błąd, Harry! – krzyknął. – Chciałem ci tylko pomóc!

– Spieprzaj stąd, palancie! – powtórzył Harry.

Na twarzy nieznajomego malowało się wielkie wzburzenie. Jego blada skóra, teraz wydawał się jeszcze bledsza. Wycelował chudym palcem w Harrego, niczym rewolwerem i zawołał:

– Będziesz tego żałował, Harry Robskopie. Bardzo tego będziesz żałował. Sprawię, że każdy dzień stanie się dla ciebie torturą. Każdy dzień stanie się dokładnie taki sam, jak poprzedni. Wszystkie będą do siebie podobne. Ta potworna monotonia powoli zacznie cię zżerać. Będziesz cierpiał i będziesz umierał, powoli, powolutku, ale nikt tego nie będzie widział. Już teraz zacznij żałować, Harry.

Nieznajomy odwrócił się szybko i znikł w wysokiej trawie, pozostawiając po sobie głuchą ciszę. Harry zamachnął się i rzucił kamykiem w jego kierunku.

„Pieprzony dupek! Że też zawsze znajdzie się ktoś, kto zepsuje nawet najładniejszy dzień!”

Usiadł na kępie trawy i próbował zebrać myśli. Dochodziła już zapewne jedenasta, bo słońce świeciło już bardzo mocno.

Po następnej godzinie, w czasie której nie wzięła już ani jedna ryba, Harry zwinął swoje rzeczy i splunąwszy ze złością do rzeki, postanowił wracać.

4.

Rzeczywistość jest jedwabną materią, utkaną misternie z kunsztem, jakiego nie powstydziłby się nawet sen. W tej delikatnej materii każda, nawet najdrobniejsza niteczka odgrywa niebagatelną rolę, dlatego, gdyby jedna z nich, z tej lub innej przyczyny uległa przerwaniu, inne nici również uległyby pewnemu zawirowaniu i miejsce to zostałoby zdezorientowane. Co więcej, ciągłość całej materii zostałaby zagrożona i w tym miejscu mogłyby się pojawić inne materie, aby zdominować tę uszkodzoną, a znane ze swej nierozrywalności, takie jak niepokój, strach, a nawet szaleństwo.

Harry Robskop uszkodził swoją rzeczywistość. Ba, można nawet powiedzieć, że zniszczył ją. Doszczętnie i, kto wie, może nawet nieodwracalnie.

Tego dnia Harry obudził się dziesięć po szóstej. Perfidna chińska zabawka tym razem zadzwoniła punktualnie o szóstej trzydzieści.

Przez chwilę miał nadzieję, gdy spojrzał w okno, że jest niedziela, ale natychmiast stanął mu przed oczami wczorajszy intruz. I te jego słowa… I nagle poczuł w gardle jakiś ucisk, jakby połknął nie do końca pogryzione jabłko.

Był poniedziałek. Pogoda za oknem była paskudna, lało całą noc i nic nie zapowiadało, aby w ciągu najbliższych godzin miało się coś zmienić. Jego babka powiadała o takich dniach, że „to płaczą aniołowie”, ale dziadek zaraz ripostował, że „diabli szczają na świat”.

Harry przeciągnął się. Sally, jak zwykle, już wstała. Z kuchni dobiegał go brzęk naczyń i głosy żony i córeczki. Kiedy stanął na nogi spadła na niego jakaś twardość i delikatna materia oplotła mu głowę. I Harry Robskop poczuł niepokój.

Ciężkim krokiem poczłapał do łazienki.

– Kochanie, pospiesz się, bo znów spóźnisz się na autobus! – zawołała Sally.

– Czasami mam wrażenie… – zaczął, ale coś go tknęło. Twardość przygniotła go jeszcze bardziej.

Spojrzał w lustro, a ono odpowiedziało mu zmęczoną, bladą twarzą i podkrążonymi oczami. Tak, trudno powiedzieć, żeby się wyspał, chociaż z drugiej strony nic już nie pamiętał z sennych bitw na kamienie, stoczonych z nieznajomym, który co chwila zamieniał się to w Sally, to w Lizę.

Zanurzył twarz w zimnej wodzie. Nigdy z rana nie mył się ciepłą wodą, bo ciepła woda nie pozbawiała go resztek snu tak szybko, jak zimna. Ale dziś nawet i ona nie usunęła tej jedwabnej materii, która szczelnie oplotła mu głowę. Jej ucisk zdawał się nawet rosnąć.

Wziął do ręki maszynkę i pozwolił jej robić to samej. Jego mózg wyłączył się. Spojrzał na faceta w lustrze, a tamten z apatią gapił się na Harrego.

– Zdawało mi się, że już dawno wchodziłeś do łazienki! – zawołała Sally. – Pośpiesz się, bo wystygnie ci śniadanie! Mim, przestań się bawić, bo ty też spóźnisz się do szkoły!

Harry spojrzał na pacynkę piany, która oderwała się od maszynki i poleciała, jak pocisk, do umywalki. „PAC!” – rozległo się cichutko. Za nią poleciał następny pocisk: „PAC!” W uszach Harrego zabrzmiało to, jak wybuch granatu, gdzieś za oknem. Próbował oderwać maszynkę od skóry i zanurzyć ją pod strumieniem wody, ale ręka przestała słuchać jego rozkazów. Znów rozległ się huk granatu: „PAC!” Za chwilkę następny: „PAC!” Harry skrzywił się, jakby poczuł w ustach smak cytryny, napiął mięśnie i spróbował znowu. I tym razem ręka nie usłuchała. Niewzruszenie krążyła po jego twarzy, zbierając nowe ładunki granatów: „PAC!” „PAC!” „PAC!” „PAC!”

I nagle Harry poczuł, że twardość zagnieździła się w jego gardle, uniemożliwiając mu przełykanie śliny. Taka kwadratowa twardość.

Gdy wyszedł z łazienki i spojrzał na zegar w kształcie spłaszczonego czajnika stwierdził, że

(walka z nieznajomym na kamienie)

golenie nie zajęło mu nawet sześciu minut.

Usiadł na trzeszczącym krześle, które przywitało go ze złością: „SKRZYP!”

– Mim, kończ to wsączanie i biegnij umyć zęby! Twoje drugie śniadanie włożyłam ci już do plecaka. Jeśli się pospieszysz, to zdążysz jeszcze…

Harry spojrzał na Sally, która mówiła, jak w transie, nie zwracając zupełnie uwagi na Mim.

– …pani Gallack i pomóż jej we wszystkim.

Sally podniosła dzbaneczek i przechyliła go. Uniosła filiżankę do ust i rozległo się cichutkie siorbnięcie. A kiedy odstawiła filiżankę, ta szczęknęła cichutko o talerzyk.

Harry poczuł, że kwadratowa twardość zaczyna ciążyć mu na piersi.

– Harry, kochanie, dziś prawdopodobnie nie zdążę wrócić…

– Och, Sally, daj spokój!

– … i nie czekaj na nas. – Sally zdawała się go nie słyszeć.

Wielki zegar ścienny w kształcie spłaszczonego czajnika niewzruszenie przypominał światu o swoim istnieniu oraz bezpowrotnym upływie czasu:

„TYK – TYK – TYK – TYK – TYK…”

Harry miał już na końcu języka słowa: „Mam nadzieję, że kolację zjemy już razem”, ale w ostatniej chwili ugryzł się w język. Kwadratowa twardość zaczęła do dusić. Zaczął go pomału ogarniać strach.

– Kochanie – odezwała się Sally – jeżeli sobie dobrze przypominam, jednoosobowa rada…

– Do diabła, Sally! Przecież ja nic nie mówiłem!

– Mamo, czy mogę potem pójść do Juliet? – wtrąciła się Mim.

– Tylko pamiętaj, abyś nie siedziała u niej długo. I zjedz przedtem…

– Kurwa mać! – wrzasnął Harry, wstając gwałtownie od stołu, rozlewając kawę i przewracając skrzypiące krzesło. – Czy wy nie możecie zachowywać się inaczej!? Czy ciągle musicie mówić to samo? Czy wiecie, że wyglądacie jak para robotów? Zaprogramowanych i martwych? Czy nie dusi was ta monotonia? Ta mechaniczność?

Sally patrzyła tępo na Harrego.

– Proszę cię, nie wyrażaj się przy dziecku. Jesteś przemęczony. W ogóle nie wyglądasz dziś najlepiej.

Mim dyskretnie skryła się w łazience. Często, gdy rodzice „rozmawiali” trochę głośniej, niż zwykle chowała się w łazience. Odkręcała wodę i siadała na sedesie. Czekała. Czekała, aż skończą „rozmawiać”.

Harry nagle poczuł, że kwadratowa twardość zaczyna ściskać mu skronie, a jedwabna zasłona zacisnęła się mocniej wokół jego głowy. I w Harrym Robskopie zaczęły kiełkować drobniutkie ziarenka, podobne do drobinek maku lub pszenicy. Ziarenka szaleństwa.

5.

Kiedy monotonia jest tak doskonała, że gołym okiem można zobaczyć wszystkie jej składniki; kiedy cisza jest tak idealna, że szmer, jaki wydają nóżki pająka, biegnącego po ścianie przypomina walenie w bęben, a materia, która zastąpiła rzeczywistość, bliska jest szaleństwu można doświadczyć niesamowitych stanów świadomości.

Oto może pojawić się nagle rytm. Rytm, który będzie dyktował tempo. Raz – wstajemy, dwa – myjemy się, trzy – jemy, cztery – wychodzimy z domu, pięć… sześć… siedem…, i znowu: raz – wstajemy, dwa – myjemy się, trzy … cztery…

Jeśli kogoś w takiej chwili „dopadnie” kwadratowa twardość – jego los jest nie do pozazdroszczenia. Można wtedy zobaczyć, w chwilach najgłębszej halucynacji, tancerza. Tancerz ów, to najbardziej osobliwe i nieprawdopodobne indywiduum, z jakim można się spotkać. Ma on w swoim repertuarze tylko jeden taniec. Jeden, ale za to jaki! Taniec ten nazywa się: BEZRUCH.

Gdybyście znali język tancerza, moglibyście usłyszeć od niego, że BEZRUCH jest najpiękniejszym tańcem monotonii, a gdy ktokolwiek spróbuje się go nauczyć – nie chce już umieć innego. Nie chce i nie może umieć. Bo BEZRUCH jest ostatnim tańcem, jakiego można się nauczyć w życiu.

Harry Robskop poznał jego pierwszy krok.

6.

Harry zamarł w bezruchu.

Ileż by dał, aby być pewnym, że mu się tylko wydawało, ale nie … brała! Brała ryba! Skoncentrował się, ściągnął mięśnie, odczekał chwilkę i przygotowując się na zaciekłą obronę podciął nagle.

Ale znów spotkało go rozczarowanie. Sądząc po rozmiarach ryby powinien mieć piekielne trudności w wyciągnięciu jej w wody w ogóle, a tu – ryba poddała się zupełnie bez walki! Tak, jakby ktoś pozbawił jej siły, czy woli i chęci życia.

Rzucił ją do wiaderka, które było już zupełnie pełne innych, tak samo wielkich i tak samo złowionych bez walki. Popatrzył ze smutkiem na piękne okazy sandaczy, linów, a nawet trzech dorodnych szczupaków. Wszystkie w chwili złowienia żyły, ale zachowywały się, jak martwe.

Gdyby ktoś przechodził tędy i zobaczył Harrego – smutnego i przygnębionego, siedzącego obok wiadra pełnego wielkich ryb, uznałby go za wariata. Ale czy, w zasadzie , myliłby się tak bardzo?

Ale Harremu dziś łowienie, a raczej wyciąganie ryb z wody wcale nie sprawiało radości. Opuściło go to przyjemne podniecenie, jakie opanowywało go zawsze, ilekroć siadał cichutko na brzegu rzeki i zanurzał robaka w wodzie. Dziś natrafiał ciągle na rybo-samobójców, które brały dosłownie co dwie minuty.

Zrezygnowany postanowił sprawdzić, czy jedwabnej zasłony naprawdę nie da się rozerwać. Przecież są jeszcze na tym świecie takie rzeczy jak logika, prawdopodobieństwo, przecież żyjemy w XX wieku! Zamachnął się wędką, nie zakładając nawet robaka.

Kwadratowa twardość tego dnia ciążyła mu niemiłosiernie. Od kilkunastu dni zupełnie przestał kontrolować niespodziewane wybuchy śmiechu, które prześladowały go coraz częściej, zupełnie bez powodu, doprowadzając Sally i Mim do panicznej trwogi.

I tym razem czekał go zawód. Przepiękny pstrąg – na oko, jakieś cztery kilo – nie może być złowiony w taki sposób! Nie powinien! To jest… nielogiczne!! Nie był nawet pewien, czy w tej rzece w ogóle są pstrągi. A jednak nie było wątpliwości – to był pstrąg – marzenie każdego wędkarza.

Harry Robskop poczuł, jak coś w nim z trzaskiem pęka. Kwadratowa twardość ścisnęła mu boleśnie serce. Zerwał się na równe nogi i z potwornym grymasem na twarzy, zaczął wygrażać komuś pięściami i wykrzykiwać:

– Ty cholerny sukinsynu! Ty dupku! Ty pieprzony palancie! Ty gnoju! Dorwę cię kiedyś, przysięgam! PRZYSIĘGAM, ŻE CIĘ DORWĘ!!!

7.

I Harry Robskop zrobił coś dziwnego. Harry Robskop kopnął z rozmachem wiadro z rybami i zaczął

(TAŃCZYĆ)

deptać złowione okazy. Począł skakać i rozgniatać je, kopać, wrzucając z powrotem do rzeki uszkodzone fragmenty ich ciał, wrzeszcząc w obłąkańczym tańcu przekleństwa. Ach, cóż to był za piękny taniec!

Jego wysokie, nieprzemakalne buty pokryły się wnętrznościami, łuskami i krwią. Po chwili miejsce to w niczym nie przypominało już spokojnej zatoczki , w której co niedziela oddawał się swej jedynej pasji.

Dziś ta spokojna zatoczka zamieniła się w miejsce potwornej masakry.

8.

Tancerz wykonał kolejny krok w BEZRUCHU, tym najpiękniejszym tańcu monotonii.

9.

Tego dnia Harry Robskop spał nieco dłużej, niż zwykle. Nie dlatego, żeby mógł sobie na to pozwolić, ale dlatego, że budzik (perfidna chińska zabawka) znów nie zadzwonił.

Przez chwilę miał nadzieję, gdy spojrzał w okno, że jest niedziela, a to z reguły przesądzało o tym, że pozostawał w łóżku aż do ósmej.

Ale dziś był czwartek. Wyjątkowo nieszczęśliwy zbieg okoliczności.

Zerwał się z łóżka i pobiegł do łazienki. Z kuchni dobiegał go brzęk talerzy oraz głosy Sally i Mim.

– Kochanie, pospiesz się, bo znów spóźnisz się na autobus!

Zegar w kształcie wielkiego spłaszczonego czajnika niewzruszenie kradł cenne sekundy światu:

„TYK – TYK – TYK – TYK – TYK…”

Braniewo

1996r.

Na motywach opowiadania Kiryła Bułyczowa „Nie drażnić czarownika!”.

About the author
Roman Pastuszuk
Obserwator i kontestator, autor wierszy i opowiadań, miłośnik książek, muzyki filmowej i yerba mate.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *