„Zapewne zastanawiacie się, po co was tu wszystkich zgromadziłam” – to oklepane zdanie-żart, które zawsze mam ochotę (ale nigdy odwagi) powiedzieć w zatłoczonej windzie. Ale teraz doszło nowe zdanie-wyzwanie, zaproponowane przez dr. Milana Lesiaka z Instytutu Filologii Polskiej UWr. Zdanie, które można wykrzyknąć na przystanku albo w innym miejscu publicznym. A brzmi ono: „Kto widział filmy Mrożka?”. No właśnie, kto widział? Ja widziałam! Ze mną jeszcze kilkadziesiąt innych osób w Polsce. A tę niekwestionowaną przyjemność i satysfakcję mamy dzięki 10. edycji Międzynarodowego Festiwalu Opowiadania, który właśnie zakończył się we Wrocławiu.
Spotkania i rozmowy z pisarzami, debaty, prezentacje, projekcje filmowe, a nade wszystko opowiadania, opowiadania, a jakby komuś było mało, to jeszcze… opowiadania. Forma literacka jakże trudna i wymagająca, ale piękna i wdzięczna, choć niestety na rynku ustępująca miejsca, lepiej się sprzedającej, powieści. Pokazanie, jak ciekawą formą jest opowiadanie, to jeden z celów, które przyświecają organizatorom festiwalu z dyrektorem Marcinem Hamkałą na czele.
Uprzedzam i przepraszam, ale ta mini-relacja będzie dość subiektywna, bo naznaczona moimi ostatnimi fascynacjami dwiema postaciami – Andrzejem Sosnowskim i Krzysztofem Vargą.
Ale wracając do filmów Mrożka. Pod koniec lat siedemdziesiątych Sławomir Mrożek wyreżyserował w Niemczech dwa filmy: Amor, a później Powrót. Dobre, interesujące i bardzo teatralne. Pierwszy dzieje się w czasie II wojny światowej, drugi tuż przed wybuchem pierwszej. W obu odnaleźć można odniesienia do biografii autora. Amor to opowieść o polskim nastolatku, który wraz z ciotką wynajmuje pokój niemieckiemu oficerowi i zakochuje się w niemieckiej śpiewaczce. Co ciekawe i bardzo rzadkie – jako że jest to film niemiecki – Polaków grają niemieccy aktorzy. Dziwne dla polskiego widza, przyzwyczajonego do Polaków grających niemieckich okupantów. Film Powrót opowiada o artyście, który po latach wraca do rodzinnego miasteczka. Musi więc wspominać swoją przeszłość, którą tak bardzo chciał wyrzucić z pamięci. Dyskusję po projekcji poprowadził wspomniany już wcześniej dr Milan Lesiak.
Oprócz uczestniczenia w projekcjach filmowych podczas festiwalu publiczność mogła wziąć udział w panelach dyskusyjnych czy też posłuchać opowiadań czytanych przez autorów z Polski, Norwegii, Korei czy Islandii. Jednym z nich był Andrzej Sosnowski. Jestem wielką fanką tego pisarza, uwielbiam, kiedy zjawia się na spotkaniach literackich jakby cichaczem, na pierwszy rzut oka nie wyróżniając się z tłumu, ale wystarczy przyjrzeć mu się nieco dłużej, by dostrzec ten błysk w oku, tę aurę… Siada ubrany na czarno z tajemniczym półuśmieszkiem, który w jego przypadku zawsze zapowiada coś ciekawego i doskonałego literacko, niebywale trafnego i zabawnego jednocześnie. Wiosną (przy okazji Mikrofestiwalu) miałam przyjemność uczestniczyć w czymś w rodzaju mini-warsztatów poetyckich z Andrzejem Sosnowskim, ale de facto była to po prostu kawiarniana rozmowa przy stole, o poezji, w kameralnym gronie. Sosnowski ma niesamowite wyczucie językowe, świadomość słowa. Wszystko jest u niego doskonale przemyślane. Łączy abstrakcyjność literatury z krytycznym spojrzeniem na rzeczywistość, również rzeczywistość popkulturową. Podczas MFO przeczytał fragment swojej prozy (moim zdaniem jednej z lepszych, jakie można było tam usłyszeć), przy którym publiczność śmiała się w głos. Fragment, który skwitował zdaniem: „Ale tak właściwie, to ja nie piszę opowiadań…”. Odczytał jeszcze dwa inne teksty, zapowiadając wcześniej, że „to jako opowiadania można na pewno obśmiać”.
Krzysztof Varga z kolei przeczytał premierowo fragment swojej najnowszej prozy, traktującej między innymi o stanie współczesnej polskiej kultury. Wypełniona po brzegi sala co rusz wybuchała śmiechem. A między innymi śmiech był tematem tekstu Vargi. Śmiech, a raczej jego brak, brak zabawnych tekstów, filmów, spektakli w polskiej kulturze.
Podczas kilkugodzinnych maratonów opowiadań, gdy zasłuchana i zaczytana siedziałam w zaciemnionej sali Kina Nowe Horyzonty, doszłam do wniosku, że wszystkie opowiadania są właściwie jeśli nie takie same, to niebywale podobne. Zarówno, niestety, w sensie negatywnym, bo wielu współczesnych autorów pisze po prostu na jedno kopyto, ale i pozytywnym. Ludzie są wszędzie identyczni i o tym samym piszą, bo to samo ich ciekawi, cieszy, dręczy, smuci, kłuje, przeraża.
Zmienia się tylko krajobraz: pola ryżowe z opowiadania koreańskiej autorki zamieniają się w czerwone domki opisywane przez norweskiego pisarza, a polskie wyprowadzki w trudne dojazdy do Reykjavíku. Banalne spostrzeżenie. Szkoda tylko, iż większość nie zauważa, że nie dotyczy tylko opowiadań.
Karolina Przystupa