TAGANKA

Moskwa, grudzień, 1971
Czekam na ciebie. Za oknem zaczyna prószyć pierwszy śnieg. Jest jeszcze lepki, delikatny, jakby nieśmiały. Wiruje w tańcu nastoletniej baletnicy, która dostała swoją pierwszą wielką rolę. Szansę, by przez jeden krótki moment być pięknym łabędziem. Oklaski, wiwaty, a potem przejmująca cisza. Nic. Pustka. Zapomnienie.
To ja jestem tym doskonałym, czarnym ptakiem. Jeszcze nim jestem. Jeszcze rozwijam skrzydła do lotu, jeszcze potrafię podnieść głowę i spojrzeć ci prosto w oczy. Krzyczę, klnę, wariuję, bo cię kocham. To mnie niszczy, wypala od środka, ale gram dalej. Przecież jestem aktorką.


Kolacja wystygła. Mięso i warzywa smętnie obsychają na tandetnym kuchennym stole. Ciebie wciąż nie ma. Krążę po naszym maleńkim, zapyziałym mieszkanku, wycieram kurze, ustawiam książki, poprawiam obrus. Byleby tylko zająć czymś ręce. Nie myśleć.
Boję się. Trzęsę się ze strachu, że coś ci się mogło stać. Wszak przedstawienie skończyło się już kilka godzin temu. Moskwa nie jest bezpiecznym miastem, nawet dla ciebie – jej syna.
Nie wiem, czy zostałeś w teatrze, czy poszedłeś pić. Nie dopuszczam do siebie przerażających myśli, że wszechobecni, smutni mężczyźni w czarnych kapeluszach i długich, znoszonych płaszczach tym razem nie docenili twojego talentu i wywlekli cię tylnymi drzwiami z garderoby, by chronić Związek Radziecki przed takimi wichrzycielami jak ty.
Irracjonalna jest ta noc. Wskazówki na zegarze w groteskowo zwolnionym tempie przesuwają się do przodu, tak jakby chciały mnie uwięzić w tej ponurej pętli czasu. Czekam na ciebie, na świt, na jakąkolwiek zmianę, lecz nic się nie dzieje. Moskwa śpi, zmęczona po kolejnym ciężkim dniu swojej szarej egzystencji. Tylko ja mam wciąż otwarte oczy i z niepokojem patrzę na ten obcy dla mnie świat.
Druga trzydzieści – cisza. Druga trzydzieści trzy i dziesięć sekund – serce zamiera mi na moment. Potykam się i przewracam w szalonym biegu do telefonu. Zdążyłam. Drżącą ręką podnoszę słuchawkę. Przez chwilę słyszę tylko bicie własnego serca. Bum-bum, bum-bum…
– Halo! To pani? – słyszę jakiś bełkotliwy głos. – Halo, jest pani tam?
– Tak.
– Wołodia jest tutaj. Niech pani posłucha. – Trzaski i krzyki zagłuszają rozmowę. – Paszoł
won! Przepraszam, to nie do pani. Proszę przyjechać jak najszybciej.
– Adres, jaki adres? – pytam zdrętwiałymi ze strachu ustami.
– Bolszoj Karietnyj 22. – Głos w słuchawce milknie. Słyszę już tylko sygnał przerwanego połączenia.

Wybiegam z mieszkania, narzucając na siebie jedynie drogi, wełniany płaszcz kupiony w Paryżu. Dopiero na ulicy, brnąc w roztapiającym się śniegu i błocie, zauważam, że na nogach mam tylko domowe klapki. To nic. Najważniejsze jest teraz dotrzeć do ciebie jak najszybciej. Wyciągnąć cię z matni. Potem będę się martwić o siebie.
Biegnę, potykając się na brudnej, ciemnej ulicy. Gdzieniegdzie pali się jakaś zapomniana latarnia. To miasto mnie przeraża swoją ignorancją, przyzwoleniem na zło, biedę i nieszczęścia ludzkie. Jest jak bezlitosna matka, która odpycha od siebie swoje dzieci, wykrzywiając twarz w zimnym, oficjalnym uśmiechu komunistycznej działaczki.
Zdyszana wpadam na Prospekt Mira i widzę w oddali żółte światła samochodów. Rządowa wołga i stara rozklekotana łada mijają mnie, oślepiając na moment reflektorami. Dobiegam do końca ulicy, gdzie przed hotelem dla obcokrajowców powinny stać taksówki. Nerwowo sięgam do kieszeni płaszcza i wyjmuję z niej zwitek zmiętych banknotów. Oddycham z ulgą. Mam przy sobie ponad pięćdziesiąt dolarów. Starczy mi na opłacenie kierowcy nawet na cały miesiąc.
Wsiadam do brudnego samochodu i kalecząc rosyjski, podaję adres. Piętnaście minut później zatrzymujemy się przed obskurną kamienicą.
– Proszę zaczekać. – Pokazuję taksówkarzowi pieniądze i ledwie dostrzegam jego rozpromienioną twarz. Jestem pewna, że będzie tkwił na posterunku jak posłuszny pies.
Wchodzę do środka. Klatka schodowa cuchnie stęchlizną. Stare, drewniane schody skrzypią. Drzwi na ostatnim piętrze są uchylone. Słychać śmiech, przekleństwa i dźwięki rozstrojonej gitary. Twój zachrypnięty, pijany głos…

„Trwa polowanie, polowanie trwa bez końca
Na drapieżniki, co w rozpaczy szczerzą kły.
Krzyczą myśliwi, psy szczekają. W blasku słońca
Na białym śniegu lśnią czerwone ślady krwi.”*

Siedzisz skulony na kanapie w dużym pokoju, przyciskając do siebie w obronnym geście starą gitarę. Obok ciebie jakaś młoda, pijana dziewczyna z obnażonymi piersiami. Ma mętny wzrok, ciężko oddycha przez rozchylone usta. Dłonią gładzi twój nieogolony policzek. Na podłodze pełno niedopałków, pustych, poprzewracanych butelek. Przy stole nakrytym gazetą siedzą jacyś obcy ludzie. Piją wódkę ze szklanek i jedzą resztki wędzonej ryby.
Dostrzegasz mnie. Usiłujesz wstać, ale nie dajesz rady. W bezbronnym geście wyciągasz do mnie ręce. Gitara z głuchym jękiem spada na podłogę. Z nadludzką siłą udaje mi się ciebie podnieść.
– Pomogę pani – słyszę czyjś głęboki, melodyjny głos. Do moich nozdrzy dociera nieco słodkawy, odurzający zapach. Niepokojący. Drżę. Powoli odwracam głowę. Mężczyzna, który stoi tuż za mną, jest wysoki, bardzo elegancki i przystojny. Nie pasuje tutaj. Jego ciemne, lekko podkrążone oczy patrzą na mnie spokojnie, zbyt spokojnie. Jest w nich coś dziwnego. Są jak ślepia drapieżnika, który z zadowoleniem obserwuje swoją ofiarę. Bierze twoje bezwładne ciało i podnosi je lekko, jakby od niechcenia.
– Kochanie, poznaj, to jest mój przyjaciel – bełkoczesz, opierając z ulgą głowę na ramieniu mężczyzny. – Konstantin, Kostia… najdroższy.
– Costarin – prostuje nieznajomy. Nie mogę oderwać wzroku od jego niebezpiecznie błyszczących oczu. Przyciągają mnie jak magnes. Czuję się lekko oszołomiona, to pewnie przez ten słodkawy, mocny zapach jego perfum.
– Marina Vlady – przedstawiam się cicho.
– Wiem, kim pani jest. Proszę pozwolić mi sobie pomóc. Zaniosę Wołodię do taksówki.
– Dobrze – zgadzam się od razu, choć w głębi duszy czuję, że nie powinnam. Jakiś irracjonalny lęk budzi się we mnie przy tym mężczyźnie. Spycham go jednak szybko do podświadomości. Chcę już wyjść z tej obskurnej meliny. Uciec stąd jak najszybciej i zabrać cię do domu.
Zbiegam po schodach zaraz za nim. Jestem pod wrażeniem, musi być bardzo silny. Przyglądam się, jak sprawnie pakuje twoje bezwładne ciało na tylne siedzenie samochodu.
– Dziękuję – mówię, kiedy odwraca się do mnie. Znów widzę jego palący wzrok. Pochyla się nade mną, jakby chciał mnie pocałować. Stoję bez ruchu, zahipnotyzowana.
– Dobry wieczór, towarzysze. – Obok nas przystaje nieoznakowana, milicyjna wołga. Dwaj tajniacy, uśmiechając się nieprzyjemnie, podchodzą do nas. W panice uświadamiam sobie, że nie mam przy sobie paszportu. Wybiegłam z domu bez torebki. Dostrzegam grymas niechęci na twarzy nieznajomego. Staje przede mną, odgradzając mnie od tych smutnych panów w czarnych kapeluszach.
– Dokumenty! – pada komenda.
– Towarzysze, jak możecie być tacy ślepi? Nie poznajecie jednej z najlepszych współczesnych francuskich aktorek, Mariny Vlady? To anioł, nie kobieta! W dodatku pokochała ten piękny kraj i jednego z jego wybitnych synów, samego Wysockiego.
Widzę, że na pustych twarzach tajniaków pojawia się zaskoczenie. Jeden z nich zagląda przez uchylone drzwi do samochodu.
– Ty kto? – Szturcha cię za ramię, nie dostrzegając w mroku twojej twarzy.
– Władimir Siemionowicz Wysocki – bełkoczesz. Wypite morze alkoholu sprawia, że ci się odbija i wymiotujesz prosto na płaszcz służbisty. Ten wzdryga się z obrzydzeniem, słyszę, jak przeklina.
– Kola, daj spokój – uspokaja go kolega i zwraca się do mnie z szacunkiem: – Proszę nam wybaczyć. Ja… widziałem film z pani udziałem. Jestem pod wrażeniem. Czy mogę pani podać rękę? Nikt mi nie uwierzy, że uścisnąłem dłoń samej Mariny Vlady.
Spokojniejsza o nasz los podaję rękę temu tajniakowi i słyszę jakby głuche warczenie. Dziwne, rozglądam się, lecz nie widzę żadnego zbłąkanego psa.
– A wy to kto? – Służbista w brudnym płaszczu nie daje za wygraną, patrząc ponuro na Costarina. Widocznie za wszelką cenę chce się wykazać przed przełożonymi, udowodnić, jaki to z niego wzorowy funkcjonariusz.
– Jestem włoskim arystokratą, ale część mojej rodziny pochodzi z tych stron – słyszę rozbawienie w głosie mężczyzny. Nie wiem, co go tak śmieszy, ale ja na jego miejscu nie wychylałabym się z takim rodowodem.
– Arystokrata, a? W taki razie pokażemy ci nasz piękny kraj, gdzie nie ma już żadnych burżuazyjnych świń. – Nienawiść w głosie tajniaka mrozi mi krew w żyłach. – Pani niech odwiezie męża do domu i położy go spać. Zmęczony biedak. Nic dziwnego, że pije. Jakbym miał taką żonę, też bym chlał.
Służbista spluwa znacząco w moją stronę. Czuję, że się czerwienię. Złość wzbiera we mnie jak niepohamowany ogień. Boję się, że zaraz wybuchnę i wykrzyczę temu małemu człowieczkowi w twarz, co o nim myślę. Wiem jednak, że nie mogę. Niepotrzebne mi są kolejne problemy. Wystarczą te, które mamy w naszym małżeństwie.
– Pani Marino, proszę już jechać. – Jakby z oddali dociera do mnie spokojny głos mężczyzny. Wsiadam do taksówki, skulona z zimna i ogarniającej mnie przerażającej bezsilności patrzę, jak tajniacy prowadzą go do samochodu.
– Do zobaczenia. – Nieznajomy uśmiecha się do mnie. Dostrzegam dziwny błysk w jego pociemniałych oczach. Nie wiem dlaczego, ale nie martwię się o niego. Wygląda na takiego, który poradzi sobie z całym komunistycznym ustrojem.

Dwa dni później siedzisz w kuchni nad talerzem gorącej zupy z miną zbitego psa. Wciąż przepraszasz, powtarzasz, że to już ostatni raz, że nigdy więcej. Chcę ci wierzyć. Ciągle jeszcze tli się we mnie nadzieja, że potrafię cię ocalić przed samym sobą. Po raz kolejny wybaczam, choć boję się, że to tylko kłamstwa. Puste słowa. I choć wiem, że mnie kochasz, to czuję się przy tobie nikim. Twoja twórczość jest dla ciebie żoną, wódka – kochanką, a kim jestem ja?
Rzucasz się w wir pracy. Piszesz nocami, w ciągu dnia masz wielogodzinne, mordercze próby do „Hamleta”. Nie pijesz. Wydajesz się być szczęśliwy. Zaczynam wierzyć, że tym razem może nam się udać.
Wieczorem oglądam wiadomości, szykując ci kolację. Podają informację o zaginięciu dwóch funkcjonariuszy milicji. Robi mi się zimno, wracają wspomnienia tamtego wieczoru i niebezpiecznych oczu tajemniczego nieznajomego. Ty go przecież znasz!
– Wołodia? – pytam cicho, wiedząc, że nie lubisz, jak ci się przerywa pracę. Podnosisz na mnie zmęczony wzrok. Akceptujesz moją obecność i to, że chcę chwilę porozmawiać.
– Pamiętasz tego Włocha, wtedy wieczorem, jak po ciebie przyjechałam?
Unosisz brwi. Usiłujesz sobie przypomnieć, lecz zapewne masz tylko pourywane strzępki obrazów z wydarzeń tamtej nocy.
– Włocha?
– Przedstawiłeś mi go. Miał na imię Costarin, Konstantin… jakoś tak.
– Kostia! Oczywiście, że pamiętam. Ma facet łeb. Tyle wypiliśmy, a on był trzeźwy. – Uśmiechasz się na samo wspomnienie, ale chwilę potem przyglądasz mi się uważnie. Dostrzegam lekki niepokój w twoich oczach. – Czemu o niego pytasz?
– Zabrali go wtedy ci dwaj tajniacy. Widziałeś go od tego czasu?
Patrzysz na mnie, nic nie rozumiejąc. Najwyraźniej przeceniłam kondycję twojego umysłu. Niczego nie pamiętasz z powrotu do domu.
– Nie, nie widziałem – odpowiadasz sucho i zły odwracasz się ode mnie plecami. Nie chcesz rozmawiać o swoich ułomnościach.

Dni upływają nam w tym samym szalonym tempie. Tuż przed premierą „Hamleta” wracasz z próby w świetnym nastroju. Przynosisz mi kwiaty, od drzwi wołasz, żebym otwierała szampana. Kiedy mnie przytulasz, wyczuwam w twoim oddechu znajomą woń wódki. Krzyczę, ty mnie uspokajasz. Przekonujesz, że wypiłeś tylko dwa kieliszki i potrafiłeś odmówić trzeciego. Czujesz się wolny. Twierdzisz, że pokonałeś nałóg. Już nie jesteś jego niewolnikiem. Po czym wypijasz całą butelkę szampana i zasypiasz w fotelu. Płaczę z bezsilności.
Dzień premiery „Hamleta” w Teatrze na Tagance jest wydarzeniem w Moskwie. Rosjanie cię kochają, wręcz wielbią. Bilety w kasach dawno wyprzedane, przed wejściem tłumy. Wszyscy przyszli tylko po to, aby ciebie zobaczyć na scenie.
Siedzę wzruszona na widowni, zauroczona twoją charyzmą. Jestem dumna z ciebie i szczęśliwa, widząc, jak twój talent rozkwita w aplauzie tysięcy braw.
Po spektaklu idziemy na bankiet. Ty brylujesz. Otacza cię tłum wielbicieli, którzy chłoną każde twoje słowo, spijają je z twoich ust. Uśmiecham się. Wiem, że tego potrzebujesz, że nic bardziej cię nie motywuje do dalszej pracy jak uwielbienie i miłość twoich słuchaczy.
Rozmawiam z innymi aktorami, z reżyserem. Nie dostrzegam, kiedy wypijasz pierwszy kieliszek.
– Dobry wieczór – słyszę znajomy głos. Słodki zapach dociera do mnie chwilę później. – Świetne przedstawienie. Proszę pogratulować ode mnie Wołodii.
– Czemu pan sam tego nie zrobi?
– Nie lubię tłumów. –  Costarin uśmiecha się do mnie z rozbrajającą szczerością. Ma piękne zęby. Białe, mocne. Znów ogarnia mnie to niejasne poczucie zagrożenia. Pomimo tego, że jestem przyzwyczajona do przebywania w towarzystwie bardzo przystojnych mężczyzn, największych amantów światowego kina, ten człowiek mnie onieśmiela.
– Napije się pani szampana? – Pochyla się nade mną, muskając, niby przypadkiem, moją dłoń. Czuję jego lodowatą skórę. Cofam z przerażeniem rękę. Dostrzega lęk w moich oczach.
– Uwielbiam to pani spojrzenie spłoszonej łani – szepce.
– Kostia, stary draniu! – słyszę twój zachrypnięty, mocny głos. Oddycham z ulgą, kiedy stajesz obok i obejmujesz mnie ramieniem, ewidentnie manifestując przed drugim samcem, że jestem twoją kobietą.
– Właśnie zaproponowałem twojej żonie szampana. Trzeba uczcić ten wielki sukces.
– Szampana dla mojej Duszeńki, a dla nas pół litra dobrze zmrożonej wódki. – W twoim głosie słyszę dobrze maskowaną wrogość. – Gdzie byłeś tyle czasu?
– Podróżowałem.
– Jak się skończyła tamta nieprzyjemna sytuacja z tajniakami? Nie miał pan problemów? – pytam, choć chyba tak do końca nie chcę poznać odpowiedzi. Przed oczami mam informację o zaginionych milicjantach i nie wiem dlaczego, ale te fakty układają mi się w logiczną całość.
– Jestem jak kot. Zawsze spadam na cztery łapy.
Kelner podaje nam alkohol. Wypijasz szybko dwa kieliszki i bierzesz do rąk gitarę.
– Drodzy przyjaciele – wołasz, wydobywając z napiętych strun pierwsze dźwięki. – Tę piosenkę dedykuję dziś mojemu druhowi, Costarinowi.
Tym razem nie mylisz imienia. Robisz to celowo, patrzysz mu zaczepnie w twarz i zaczynasz śpiewać.

„Taganko, co noc płomienie mi się śnią
Taganko, ty zmarnowałaś młodość mą
Taganko, na zawsze będę więźniem twym
Oddałem talent mocom złym…”**

Wokół nas zbiera się tłum. Ludzie milczą, zasłuchani. Dyskretnie oglądam się za siebie i widzę, jak Costarin oddala się szybko w stronę drzwi. Pokonałeś groźnego rywala.

Miesiąc później jesteś zmęczony swoim sukcesem. W bezsenne noce, kładziesz głowę na mych kolanach i płaczesz, że się wypaliłeś. Nie możesz tworzyć. Drzesz białe, puste kartki. Krzyczysz, że cię ograniczam, że nie jesteś wolny, że się dusisz. Widzę, jak się męczysz. Nie wiem, co robić. Boję się, że cię tracę. Wychodzisz, trzaskając drzwiami.
Znów czekam na ciebie. Wydzwaniam do przyjaciół, pytam, gdzie jesteś. Nikt nie wie. Mijają dwie najdłuższe doby w moim życiu. Szukam cię po całej Moskwie, w końcu znajduję. Brudnego, pijanego, szczęśliwego. Jakaś blondynka pieści ustami twojego penisa, a ty, patrząc mi prosto w oczy, wypijasz duszkiem kolejną szklankę wódki.
Nie mówię ani jednego słowa. Wychodzę z tamtej meliny i zbiegam po schodach do taksówki. Ciągle w mi uszach brzmi twój straszny, pijacki śmiech.
Tego samego wieczoru wyprowadzam się do hotelu. Bilet na samolot do Paryża udaje mi się zdobyć cudem na następny dzień. Uciekam z Moskwy.

Paryż, 1972
Kocham moje miasto wiosną. Rozkwita pąkami nabrzmiałych kasztanów, gwarem z ulicznych kafejek, odurza zapachem wiecznej dekadencji, upaja smakiem cierpkiego, wytrawnego wina. Tu odżywam. Znów jestem sobą, Mariną Vlady – aktorką, a nie nieszczęśliwą żoną słynnego artysty, alkoholika.
Nie odbieram od ciebie telefonów, więc piszesz listy. Ich też nie otwieram. Muszę okrzepnąć. Przemyśleć, zastanowić się. Potem podejmę decyzję, co dalej z nami. Zaczynam z powrotem grać. Praca na planie daje mi pewnego rodzaju odskocznię. Namiastkę normalnego życia. Poświęcam się roli, to przynosi ukojenie.
Kończymy zdjęcia pod koniec czerwca. Jest ciepły, przyjemny wieczór, kiedy całą ekipą idziemy na Montmartre potańczyć, pośmiać się, odpocząć po kilku miesiącach wytężonej pracy.
Bawię się znakomicie. Jestem na lekkim rauszu, upojona szampanem i wyśmienitym nastrojem, jakiego nie miałam od tygodni. Dostrzegam piękno mojego kolorowego miasta i porównuję go do szarej, ponurej Moskwy. Nie chcę tam wracać – choć nadal tęsknię za tobą, to uświadamiam sobie, że tu jest moje miejsce na ziemi.
– Co za cudowny obrazek! Widzieć panią w tak radosnym nastroju. – Melodyjny, głęboki głos sprawia, że zamieram na moment. Przerywam szalony taniec i boso zbiegam z parkietu. – Marino, nie ucieknie mi pani.
Czuję słodki oddech tego mężczyzny na mojej szyi. Kręci mi się w głowie, ostatkiem sił odwracam się do niego i spoglądam mu odważnie w oczy.
– Do cholery, Costarin. Kim ty jesteś?
– Twoim przeznaczeniem.
Śmieję mu się w twarz. Widzę, jak jego oczy ciemnieją, stają się groźne, bardzo groźne. Cichy pomruk wydobywa się z jego gardła. Pochyla się nade mną, łapiąc mnie wpół i przyciągając do siebie z nieludzką siłą. Prawie miażdży mi kości, nie mogę złapać oddechu.
– Jesteś głupia, jeśli go nadal kochasz. Nie jest ciebie wart. Ja mogę ci dać więcej, dużo więcej, albo skrócić twoje cierpienia. Wybieraj.
– Puść mnie. – Staram się go odepchnąć, ale nie daję rady. Zaczynam krzyczeć, dostrzegam, że moi przyjaciele podchodzą do nas.
– Pamiętaj, znajdę cię wszędzie. Poczekam na odpowiedni moment – mówi szeptem, prawie dotykając moich ust swoimi wargami. – Do zobaczenia, moja piękna.
Osuwam się bez sił na podłogę. Kiedy odzyskuję przytomność, jego już dawno nie ma. Znajomi nawet nie zdążyli zareagować, tak szybko wyszedł.
Wracam roztrzęsiona do domu i zamawiam rozmowę międzynarodową z Moskwą. Po kilkudziesięciu minutach słyszę w słuchawce twój zachrypnięty głos.
– Halo?
– Wołodia! – krzyczę i zaczynam łkać, nie potrafiąc już nic więcej powiedzieć.
– To ty? Duszeńka maja… Nie płacz, proszę. Co się stało, maleńka? Już dobrze, tylko przestań. Ty wiesz, że ja kocham tylko ciebie, prawda? Wybaczysz mi, najdroższa? Nie zniosę tego, że płaczesz przeze mnie.
– Wołodia, on tu był – mówię wreszcie przerywanym głosem.
– Kto?
–  Costarin. Ty go znasz, powiedz mi, kto to jest? Ja się go boję!
Cisza w słuchawce trwa całą wieczność. W końcu zaniepokojona telefonistka, kalecząc język francuski, pyta: – Mówi się?
– Tak, tak – odpowiadamy jednocześnie.
– Marina, posłuchaj mnie uważnie. – Twój głos jest przeraźliwie spokojny i trzeźwy. – Wsiadaj w najbliższy samolot do Moskwy. Wyjedź jak najszybciej z Paryża. On jest niebezpieczny. To upyr, tak nazywamy ich tutaj, w Rosji.
– Kto? Wołodia, co ty mówisz? Jesteś pijany?
– Duszeńka, musisz mi uwierzyć. Zaufaj mi ten jeden, ostatni raz. On nie żyje. Jest nieumarły i chyba… poluje na ciebie.
– O Boże…
– Bóg nie ma z tym nic wspólnego. Proszę, posłuchaj mnie.
– Dobrze, Wołodia. Wracam.

Moskwa, lipiec 1980
Odszedłeś na zawsze. A wraz z tobą cząstka mnie. Nic już nie będzie takie jak dawniej. I choć nasza miłość umierała powoli, stopniowo przez te wszystkie lata, niczego nie żałuję. Czuwałam przy twoim ciele przez ostatnie trzy noce, robiąc rachunek sumienia, rozliczając i ciebie, i siebie. Gdybym miała wybrać raz jeszcze swoje życie, niczego bym nie zmieniła. Nawet tych momentów upokorzenia, strachu o ciebie, poczucia bezsilności i przegranej, którą noszę w sobie.
Zostawiam cię na tym cmentarzu, byś spał spokojnie. Nie mówię „żegnaj”, mówię: „do widzenia, Wołodia”.
Odchodzę ostatnia od twojego skromnego grobu, przybranego tysiącem barwnych kwiatów. Wiem, że Rosjanie o tobie nigdy nie zapomną, tak jak ja. Jest parno, zanosi się na burzę. Spoglądam w niebo i widzę nadciągające od południa ciemne, granatowe chmury. Oddycham głęboko i zamieram w bezruchu. Ten zapach: znajomy, słodki, niebezpieczny. Czuję zimno za swoimi plecami. Już wiem, kto za mną stoi.
– Witaj, Marino. Długo kazałaś mi czekać na odpowiedni moment…

Agnieszka Czerederecka

* „Polowanie na wilki”, W.Wysocki, w tłum. A. Osieckiej
** „Taganka”, W. Wysocki, w tłum. P. Kukiza

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *