Sting na żywo

Przychodzi taki moment w życiu artysty, gdy decyduje się on na powrót do początków swojej kariery – głównym powodem jest najczęściej okrągła rocznica działalności artystycznej.  Czasem odnosi się wrażenie, że nieśmiertelne i wszechobecne The Best of pojawiają się na półkach sklepowych tylko dlatego, że muzykowi najzwyczajniej skończyły się pomysły, a zewsząd słychać nieprzychylne nawoływanie oscylujące mniej więcej wokół „odgrzewanych kotletów”.

Tym łatwiej o takie komentarze, gdy muzyk od dawna nie wydał niczego, co byłoby jakąś innowacją w jego własnym stylu i stąd rodzą się podejrzenia, że najwyraźniej artysta wypalił się już muzycznie. Takie jednak opinie i krytyczne uwagi w żadnym razie nie dotyczą Stinga; chociaż patrząc na to, jakiego typu płyty wydał ostatnio, co zuchwalsi mogliby się śmiało pokusić o takie stwierdzenia. Jest to jednak ogromnym błędem, bo przy niesamowitym talencie, jaki posiada Sting, słowa „mało oryginalny”, „powtarzalny” czy „przewidywalny” po prostu nie uchodzą. Można się o tym przekonać, wybierając się na koncert tego artysty w ramach jego trasy „Back to Bass”, będącej podsumowaniem jego 25-letniej kariery solowej.

Tak, Sting od 2003 roku nie wydał płyty zawierającej komplet nowych utworów. Tak, kilka ostatnich krążków zawiera utwory innych artystów – na dodatek tych z epoki renesansu (Songs from the Labyrinth) lub reinterpretacje jego własnych dawnych przebojów (Symphonicities). I tak, w ostatnich latach wydał też płytę z piosenkami zimowymi (celowo unikam słowa kolęda), co niektórzy mogą uznać za ostateczny dowód muzycznego wypalenia (If on a Winter’s Night). Jakich mam więc użyć argumentów, by przekonać sceptyków, którzy po takim wstępie zastanawiają się, jak to jest możliwe, że Sting wciąż jest tak chętnie słuchany, iż takich artystów jak on nie ma już wielu? Przez „takich” rozumiem tu: koncertujących, wydających regularnie – co by nie powiedzieć – bardzo dobre płyty i utrzymujących niesamowicie wysoki poziom muzyczny od kilkudziesięciu lat. Bo jakakolwiek opinia – pozytywna lub negatywna – dotycząca tego, co Sting robi, musi ustąpić miejsca komentarzowi na temat tego, jak Sting to robi. A wszystko to robi po mistrzowsku.

Nie wiem, co innego można nazwać mistrzostwem, jeżeli nie właśnie zdolność tak twórczego obchodzenia się z istniejącym już materiałem. Myśląc o Stingu i jego muzyce w ostatnich latach, postrzegam go jako rzemieślnika – jego doświadczenie i talent oraz przede wszystkim ciężka praca pozwoliły mu osiągnąć tak zdumiewający poziom. W jego piosenkach jest pewna idea, solidny trud włożony w dopracowanie szczegółów i doskonałe wykonanie. Tak więc, co można usłyszeć podczas jubileuszowej trasy koncertowej?

Wszystko to, co u Stinga najlepsze – najbardziej znane utwory, a także kilka perełek, które – odkurzone z pomocą gitary basowej – w rękach Stinga zyskują świeżość. Artysta nie stawia na efekciarstwo i przepych, jeżeli chodzi o scenografię, oprawę techniczną widowiska czy wymyślną koncertową maszynerię. Scena to światła i muzycy – od dawna ci sami, zaufani – wieloletni gitarzysta Dominic Miller czy wokalistka Jo Lawry, która towarzyszy Stingowi od czasu Symphonicity Tour.

Setlista trasy Back To Bass to największe hity muzyka – zarówno te z czasów, gdy Sting grał z The Police, jak również późniejsze przeboje z jego solowych albumów. Musicie mi uwierzyć na słowo, gdy powiem, że słyszałam już nieskończone ilości przeróżnych wersji Roxanne (w tym trzy na żywo) i za każdym razem jestem tak samo zaskoczona, gdy słyszę, co nowego pokazał w tym utworze Sting. Ta piosenka, choć grana tyle razy, za każdym razem brzmi jak nowa, jak gdyby dopiero co powstał tekst, a gitarowe improwizacje są próbą uchwycenia melodii.

Zabawy z melodią było sporo – zachwycające wokalizy czy pojedynki na struny między gitarą basową Stinga a skrzypcami niesamowicie uzdolnionego młodego skrzypka Petera Tickella były doskonałym dowodem na to, iż każdą piosenkę można twórczo zinterpretować. Było więc trochę „policyjnej” twórczości Stinga – Message In a Bottle, przy której publiczność oszalała, Every Little Thing She Does is Magic na początek czy wreszcie Every Breath You Take, które widzowie śpiewali razem z muzykiem. Do moich ulubionych piosenek zaliczają się również End of the Game, na którą na szczęście znalazło się miejsce w dwugodzinnym koncercie czy wspaniałe listopadowe The Hounds of Winter. Nie zabrakło też nowszych przebojów muzyka, takich jak Desert Rose, oraz najbardziej znanych piosenek, jak Englishman in New York czy Shape of my Heart.

Jednym słowem, zarówno osoba, która woli Stinga sprzed czasów jego solowych występów, jak i fan, który preferuje jego nowsze przeboje, nie wyjdzie zawiedziony z koncertu. Zresztą naprawdę trudno jest mi sobie wyobrazić powód, dla którego ktoś miałby wyjść zawiedziony z koncertu Stinga. Po tak dopracowanym i świetnie zagranym koncercie, składającym się z najlepszych piosenek, śmiało można postawić pytanie: czego chcieć więcej? i z entuzjazmem odpowiedzieć: niczego!

Tym, co często bywa charakterystyczne dla koncertów typu jubileuszowego, jest nostalgia – tego uczucia na szczęście brak podczas koncertów Stinga z okazji 25-lecia jego kariery. Choć to spojrzenie w przeszłość i swego rodzaju podsumowanie (co, nie ukrywam, jest trudne przy tak bogatym repertuarze), nie jest to koncert pełen melancholii.

Uczestnicząc w występach Stinga, publiczność wie, że artysta jest świadomy tego, jak dobre jest to, co już napisał, i absolutnie nie można powiedzieć, że muzyk ma zamiar skończyć grać, koncertować i tworzyć. Jestem przekonana, że jest to podsumowanie nie tylko dla fanów, ale i dla artysty – doskonały moment, by zamknąć pewien okres i na tej podstawie zacząć tworzyć coś nowego. Bez względu jednak na to, jakie plany po zakończeniu trasy koncertowej ma Sting, jestem pewna, że to, co zaoferuje swoim fanom, będzie w każdym szczególe tak mistrzowskie, przemyślane i zachwycające, jak to, co do tej pory dane nam było usłyszeć dzięki jego muzyce.

Paulina Rzymanek

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *