Starać się za bardzo. Tabu (2017) jako wysokobudżetowa strata czasu

Big Tom trimAngielskie wyrażenie „starać się za bardzo” niesie z sobą przeświadczenie o szczególnym rodzaju sztuczności w zachowaniu, o dążeniu do wpasowania się w wyznaczone ramy, które kończy się popadnięciem w pretensjonalność. I jako takie najlepiej opisuje Tabu (2017) w świetle otaczających ten tytuł paratekstów (komentarzy autorskich). Pozując bowiem na przełomowy i śmiały, serial w rzeczywistości jest nudny, miałki i pretensjonalny. Pełen dziur fabularnych i wydumanych dialogów, ociera się momentami o niezamierzoną autoparodię, co jest pewnym osiągnięciem, jak na ośmioodcinkową serię. I jeśli Tabu udowadnia cokolwiek, to tylko tyle, że Hardy i Knight nie mają pojęcia, na czym właściwie polega transgresja.

Rok 1814, okres dekadenckiej regencji w Wielkiej Brytanii. Do kraju powraca James Delaney (Tom Hardy), przejmując interes po zmarłym ojcu. Skrawek ziemi w Ameryce, który odziedziczył, staje się zarzewiem sporu pomiędzy rządem brytyjskim, Kompanią Wschodnioindyjską i młodymi Stanami Zjednoczonymi. Delaney manewruje pomiędzy kolejnymi grupami zainteresowanych, walcząc o swoje dobra i mszcząc się za śmierć ojca. Po drodze na jaw wychodzą jego kazirodcze związki z przyrodnią siostrą Zilphą (Oona Chaplin) – niemającego żadnego wpływu na fabułę; skandaliczne małżeństwo zmarłego seniora Delaney z aktorką Lorną Bow (Jessie Buckley) – niemające żadnego wpływu na fabułę; homoseksualność Godfreya (Edward Hogg), sekretarza kampanii wschodnioindyjskiej – czy to miało realny wpływ na fabułę, czy tylko przewijało się w tle jako potencjalny motyw szantażu, który nigdy nie doszedł do skutku?

x240-jAeNawet po tak krótkim streszczeniu można zauważyć, na czym polega główny problem serialu: jego oś fabularna to intryga korporacyjna pomiędzy Stuartem Strangem (Jonathan Pryce) z Kompanii Wschodnioindyjskiej a Salomonem Coopem (Jason Watkins), sekretarzem regenta. Gdyby zrobić serial wyłącznie w oparciu o ten wątek, powstałoby coś ciekawego. Jednakże Tabu upiera się udawać, że reprezentuje coś więcej. I gdybym miała zgadywać, co to właściwie jest, powiedziałabym, że Knight obejrzał Dom grozy (2014–2016) i stwierdził, że kręci to samo, ale bez Evy Green i czegokolwiek, co czyniło tamten serial interesującym. Nie dobrym, bo Dom grozy z pewnością nie był udaną produkcją, zwłaszcza w świetle ostatniego sezonu, ale był śmiały, konsekwentny i czy wypadał świetnie, czy tragicznie, zawsze lądował na skali poza przeciętnością, czyli osiągał dokładnie to, do czego Tabu nie jest zdolne. Gdyby więc podsumować Tabu, powiedziałabym, że to wykastrowany Dom grozy. W ten sposób, jeśli ktoś nie był w stanie znieść ekscesów Vanessy Ives, doskonale poczuje się jako widz poczynań Jamesa Delaney.

Nie trzeba być Georges’em Bataillem, żeby wiedzieć, że sam tytuł Tabu niesie z sobą obietnice transgresji, przekraczania granic – społecznych, obyczajowych i dobrego smaku. Tym samym serial składa obietnicę, której nie dotrzymuje. Zawartą w nim strategię reprezentacji wykroczeń porównać można do tego, jak została ujęta pornografia w osławionych Pięćdziesięciu twarzach Greya E.L. James, sprowadzona do pruderyjnego, podszytego dreszczykiem, okrzyku oburzenia w czasie seksu oralnego …i pocałował mnie…TAM! Czym jest serialowe tabu? James Delaney zostaje oskarżony o zbrodnie zbyt ohydne, aby nazwać je po imieniu– pozostają więc tajemnicą. Można by uznać to za celowe działania, pozostawienie pola wyobraźni odbiorców, ale żyjąc w kulturze współczesnej, można tylko spytać, czy tego typu działanie przemawia do innego rodzaju wyobraźni niż drobnomieszczańska? Na pewno nie rezonuje to w wyobraźni odbiorców serii tak dalece, jak mogłoby, gdyby posunąć się nieco dalej i autentycznie coś pokazać. Pojawia się sugestia kanibalizmu, ale czy po Hannibalu (2013–2015) robi to jeszcze jakiekolwiek wrażenie? Serial Bryana Fullera wyestetyzował kanibalizm do rangi kulturowego fetyszu. Należy też wziąć pod uwagę, że nic nie zostało pokazane na ekranie, a całość można traktować jako pomówienie w ustach wrogów Delaney’ego, zastanawiając się, czy akt ludożerstwa rzeczywiście miał miejsce. To, co najciekawsze – czym był motywowany, jakim był doświadczeniem, wszystko, co się z nim wiązało – pozostaje w serialu nieobecne.

screen-shot-2017-02-21-at-4-56-10-pm

Jeśli coś zostaje rozegrane gorzej, to tylko wątek kazirodztwa. Szczerze mówiąc, nie sądziłam, że można przedstawić go tak nudno. Gdyby odjąć z serii cały wątek romansu Jamesa i Zilphy czy też w ogóle postać Zilphy, nie miałoby to żadnego wpływu na fabułę. Przedstawienie ich seksualnej relacji wygląda jak skrypty z wykładu o konwencji gotyckiej albo poematach Byrona – Myślałam, że jesteśmy jedną osobą. Co właściwie niesie z sobą takie stwierdzenie w obliczu całkowitego braku motywacji postaci? Bo jedynym, co tłumaczy ten związek w jakikolwiek sposób, jest masochizm Zilphy, który później znalazł bardziej wysublimowane ujście w jej małżeństwie. Wymiana listów pomiędzy rodzeństwem nie tylko kiepsko naśladuje konwencje powieści gotyckiej, ale też sprawia, że serial popada w autoparodię: Zilpha odgraża się, że spali kolejne listy brata, nie otwierając ich i nie czytając, po czym śpieszy z odpowiedzią na kolejny. Jej groźby są bez pokrycia, a wzbranianie się jest pustym gestem, który służy wyłącznie rozciągnięciu wątku na kolejne odcinki. W momencie, gdy zabija męża, aby być z Jamesem, a ten zrywa z nią kontakt, wiemy już, czego można spodziewać się po Tabu: serial nie pokaże nic rzeczywiście kontrowersyjnego. Każdy jego wątek, tak jak tytuł, jest obietnicą bez pokrycia, z każdego wycofa się, zanim pokaże coś wartego oglądania. Generalnie można odnieść wrażenie, że jedynym powodem dla pojawienia się motywu kazirodztwa są późniejsze sadystyczne, seksualne dywagacje Geary’ego (Jefferson Hall) i tomoment, w którym Tabu zdradza swój cel: bycie tanią podnietą dla widza. Zilpha pozowana jest na wielkooką Ofelię, skazana na samobójczą śmierć przez utopienie, ale to wszystko jest powierzchowne, nie zostawia śladu na fabule, treści czy samym odbiorze.

screen-shot-2017-01-25-at-1-05-21-am-e1485324406743Czy Tabu zawiera w sobie transgresyjny potencjał? Pochodzenie Jamesa z pewnością miałoby interesujący wydźwięk, gdyby tylko zostało ujawnione i spotkało się ze społecznymi reperkusjami. Godfrey, Helga (Franka Potente) i Winter (Ruby-May Martinwood) jako postaci mają silny wywrotowy potencjał, reprezentując to, co znajduje się na marginesie społeczeństwa, poza dozwolonymi ramami. I cała trójka zostaje sprowadzona do czysto użytkowej roli wobec głównego bohatera. Podobny charakter ma (pozorne) przełamywanie granic społecznych w wykonaniu Jamesa, gdy ten zaprasza swojego sługę, aby wypił z nim drinka – to kolejny pusty gest, ponieważ z czasem rozumiemy, że Delaney nie widzi w Brucie (David Hayman) nic innego niż narzędzie o ograniczonej użyteczności, i nie zawaha się go porzucić, gdy ta przydatność się skończy.

Jeśli więc treść rozczarowuje, to czy przynajmniej wykonanie jest zadowalające? Jako serial historyczny Tabu byłoby przyjemne do oglądania, gdyby nie męcząca gra aktorska Hardy’ego. Fabuła skupia się na Delaneym do poziomu, na którym nie można go ignorować, żeby cieszyć się kostiumami i zgrabnym przedstawieniem ducha epoki: dekadencji, kolonializmu, rozwarstwienia klasowego. O ile produkcja zadbała o detale, o tyle całość jest po prostu żmudna i męcząca. Hardy snuje się po planie z wyrazem twarzy sugerującym problemy żołądkowe, operując dokładnie taką samą mimiką, za którą piętnowano swego czasu Kristen Stewart. Jest też to serial, przy którym napisy się przydają, biorąc pod uwagę, że Hardy wypowiada swoje kwestie ze szczękościskiem w stylu Beaty Szydło, co zasadniczo utrudnia rozumienie, co właściwie mówi. Reszta aktorów robi co może, aby ratować sytuację, ale przy całkowitym zdominowaniu scenariusza przez postać Delaney’ego jest to syzyfowa praca. W najlepszym razie są zauważalni, jak Hayman, Pryce czy Watkins, ale też ich role mają rzeczywiste znaczenie dla fabuły. Mark Gatiss wypada ciekawie jako książę-regent i naprawdę dobrze ogląda się sceny, w których Hardy po prostu nie występuje. I myślę, że bardzo wiele o produkcji mówi to, że zatrudnia aktorkę na miarę Franki Potente  (tutaj w roli burdelmamy Helgi) i nie daje jej roli do zagrania. Widać zresztą, że Potente i Chaplin robią co mogą z materiałem, jaki został im oferowany, ale nie zdaje się to na wiele w kontekście tego, jak bardzo Tabu zamiata je pod dywan.

14-taboo.w710.h473Fabularnie nie jest wcale lepiej. Już w trzecim odcinku okazuje się, że intryga opiera się na założeniach i dziurach, których nie ma zamiaru wyjaśniać: James po prostu wie, gdzie szukać Godfreya, sir Stuart po prostu wie o śmierci zabójcy, zanim dowiedział się o tym człowiek, który najął mordercę, Coop po prostu wie to wszystko, co wie sir Stuart, Winter po prostu wie, który dom należy do Delaney’ego i jak wejść do zalanej piwnicy… Przykłady można mnożyć. Serial albo nie udziela żadnych informacji, albo przytacza je po kilka razy. Najlepszym obrazem tego typu powtórzeń jest rozmowa Delaney’ego z amerykańskim szpiegiem, któremu wymyka się, że Carlsbed, szef wywiadu w Londynie, to kobieta. Delaney dla pewności powtarza tę wiadomość, aby widzom nic nie umknęło, być może świadomy, że zdążyli przysnąć w międzyczasie. Tabu nie zna umiaru: fabuła, która powinna opierać się na sekretach i tajemnicach, w rzeczywistości opowiada o tym, jak wszyscy wiedzą wszystko o sobie nawzajem. Każdy wie o romansie Zilphy i Jamesa, o sekretnym pochodzeniu Winter, o tym, że Helga pomogła Jamesowi ukraść saletrę… Tego rodzaju niezręczności sprawiały, że serial stawał się nieprzyjemny w oglądaniu. Tabu jest tak rozkochane we własnym stylu, że nikt nie kłopotał się krytycznym przejrzeniem scenariusza, aby sprawdzić, czy rzeczywiście ma sens.

Czemu Tabu zawodzi? Czemu jest wyłącznie serią niespełnionych obietnic? Czemu jest pustą stylizacją? Ponieważ Hardy i Knight nie są w stanie przedstawić mężczyzny (białego i heteroseksualnego) inaczej niż w pozycji władzy. Serial nie ma intencji naruszać żadnego status quo. Podąża bezpieczną, wielokrotnie przebytą drogą, przedstawiając po raz kolejny ten sam typ bohatera: egocentrycznego, samolubnego mężczyznę, który uważa siebie za wyjątkowy, okaleczony przez życie, los i społeczeństwo płatek śniegu – Sherlock Holmes, Gregory House i Patrick Jane to czołowe przykłady tego typu postaci. Wszystkie inne postaci w serialu – kobiety, dzieci, starcy, osoby nie białe i queerowe – to tylko akcesoria, narzędzia do wykorzystania, nie ludzie, nie postaci, ale zbiór podręcznych chwytów fabularnych. Nic nie wyraża tego lepiej niż kwestia, którą Delaney wita kolejne postaci – znalazłem dla ciebie zastosowanie.  Więc po raz kolejny obserwujemy, jak ktoś, z kim nie chcielibyśmy mieć do czynienia w prawdziwym życiu, kłamie, manipuluje, przekłada swoje interesy ponad życie i bezpieczeństwo innych i jest nie tylko centralną postacią, lecz także jest przez fabułę heroizowany. Jakby toczył rzeczywistą walkę ze światem, a nie był czystą projekcją opresji. Tabu dosłownie gratuluje sobie, że Delaney traktuje społeczne wyrzutki – Bruce’a, Helgę, Godfreya, Winter – jak równych sobie tylko po to, aby skrzywdzić ich bardziej niż ktokolwiek inny byłby w stanie. Oglądanie tego po raz kolejny jest męczące, oglądanie tego jako rzekomo przełomowego dzieła mocno nadwyręża cierpliwość uważnego odbiorcy popkultury. Trudno odbierać Tabu inaczej niż niezamierzoną autoparodię. To, co Delaney robi z Zilphą czy Brucem, to rzeczywiście akt niewyobrażalnego barbarzyństwa – ale nie w wykonaniu dzikusa, który odrzucił zasady zachodniego społeczeństwa, albo jako wcielenie zachodniego patriarchatu. Jakakolwiek transgresja byłaby wbrew interesom Delaney’ego, bo to, co on sobą reprezentuje, to obowiązujący porządek kulturowy. I do tego miejsca serial jest po prostu głupi. Próbując opowiedzieć traumę niewolnictwa za pośrednictwem (uchodzącego za) białego mężczyzny, staje się zwyczajnie obraźliwy. Pierwszy sezon wystarczy, aby uznać Tabu za symptomatyczne. Dalej nie warto oglądać.

About the author
Aldona Kobus
(ur. 1988) – absolwentka kulturoznawstwa na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu, doktorka literaturoznawstwa. Autorka "Fandomu. Fanowskich modeli odbioru" (2018) i szeregu analiz poświęconych popkulturze. Prowadzi badania z zakresu kultury popularnej i fan studies. Entuzjastka, autorka i tłumaczka fanfiction.

2 komentarze

  1. Seriale, w których pierwsze skrzypce gra dominujący i manipulujący samiec cieszą się niesłabnącą popularnością. 😉

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *