Stacja 22

– Proszę pana! Niech pan nie ucieka! Chcę tylko o coś pana zapytać!

Mężczyzna nie zwracał uwagi. Pochylony przyspieszył kroku.

– Niech pan zaczeka! Przecież nic od pana nie chcę!

Mężczyzna wyraźnie zmierzał w kierunku metra. Chciał zgubić natrętną kobietę. Nie chciał z nią rozmawiać. Nie lubił jej. Nie lubił jej głosu.

Ale kobieta była coraz bliżej. Mężczyźnie wydawało się, że czuje już jej zapach. Jakichś perfum czy czegoś.

I jeszcze bardziej jej nie lubił.

Nagle zatrzymał się. Tuż przed schodami. Kobieta, podbiegłszy do niego, położyła mu rękę na ramieniu.

– Dlaczego pan nie chce ze mną rozmawiać? Czy pan się mnie wstydzi?

Mężczyzna był niewysoki, nieogolony, jego ubranie również pozostawiało wiele do życzenia. Patrząc na czubki swoich zdartych butów zapytał ze złością:

– Czego pani chce ode mnie?

– Już panu próbowałam powiedzieć. Chcę z panem porozmawiać.

– Czy my się znamy? – zapytał.

– Nazywam się Mitsuyo Okabe. Jestem dziennikarką gazety „Głos Tokio”. Chciałabym…

– Dziennikarka? – zdziwił się mężczyzna. – A czegóż, u licha, może chcieć ode mnie dziennikarka?

– Chcę zadać panu tylko kilka pytań, to zajmie kilka minut. Chodźmy gdzieś na kawę!

– Na kawę? – nie dowierzał własnym uszom. – Już dawno nikt nie zapraszał mnie na kawę. Co tam, nigdzie mnie nikt nie zapraszał. Naprawdę… nie wiem co powiedzieć… – mężczyzna kręcił się w kółko i co chwila poprawiał włosy – naprawdę, nie wiem. Czy pani nie żartuje sobie ze mnie? – spytał nagle.

– Zapewniam pana. Oto moja legitymacja, może pan wszystko sprawdzić.

Mężczyzna wziął do ręki kartonik, ale szybko go oddał dziennikarce, jakby bał się, że go pobrudzi.

– No dobrze, chodźmy – powiedział, ale w jego głosie ciągle wyczuwało się wahanie.

Kiedy usiedli przy stoliku mężczyzna rozejrzał się wokół siebie. Nie pasował tu – te wszystkie białe obrusy, kelnerzy, pachnące świeczki na każdym stole ­– to wszystko sprawiało, że czuł się nieswojo. Pragnął stąd wyjść.

Kobieta przyglądała mu się uważnie. Czuła do niego sympatię.

Kiedy kelner przyniósł dwie gorące kawy, ogromną miskę pachnącej ryby, frytki i coś, czego nie umiał nazwać, a także miseczkę sake wstał.

– Pani wybaczy, ale muszę odmówić.

– Proszę się tym nie przejmować – starała się, by jej głos zabrzmiał jak najbardziej lekceważąco. – Ja za to nie płacę, rachunek pokrywa moja gazeta.

– Aha… – zmieszany usiadł ponownie – w takim razie… chyba…

Dziennikarka wzięła do ręki sztućce.

– Jak pan ma na imię?

– Pani…

– Mitsuyo. Proszę mówić mi Mitsuyo.

Znowu wyglądał na bardzo zmieszanego. Ze zdenerwowania tak bardzo trzęsły mu się ręce, że nie doniósł cukru w łyżeczce i rozsypał nieco na stoliku.

Mitashi uśmiechnęła się.

– Jak ma pan na imię? – spytała ponownie.

– Tam, gdzie mieszkam – odpowiedział wolno – nie używamy naszych imion. Posługujemy się nazwami firm, w kartonach których śpimy. Na mnie mówią „Honda”, koło mnie mieszka „Canon” i „Muji”, dalej jest „Subaru”, „Sony”, a naprzeciwko „Sanyo”, „Toshiba”… nawet nie znam wszystkich. Po raz pierwszy spojrzał jej w oczy.

– Tam nie można mieć imion. Są niepotrzebne. Szkodliwe. Przypominają o tamtym życiu. A to bardzo boli.

– Przepraszam – powiedziała cicho.

– Nie szkodzi. Ale mogę ci powiedzieć. Nazywałem się Kazuhiko Tanaka. Kiedyś. A teraz jestem „Honda”. Śmieszne, nie?

 *

– Zdarza się, że jest więcej kartonów tej samej firmy, wtedy dodajemy do nich liczbę – w końcu nawet u nas musi być porządek. Na przykład w pobliżu stacji numer dwadzieścia cztery mieszka dwóch „Panasoniców” – „Panasonic 1” i „Panasonic 2”, tylko, że ten drugi „Panasonic” to kobieta. Na naszej stacji mieszka trzy „Toshiby”, słyszałem też, że na trzydziestej stacji żyje obok siebie kilkanaście „Yamah”, ale nie wiem, czy to prawda.

Widzisz, wszystko zależy od tego, jakie promocje i wyprzedaże odbywają się tam, na górze. To znaczy: tutaj. Jeśli wyprzedaje Mitsubishi, to za chwilę przybywa kilku „Mitsubishi”, jeśli JVC – za dwa, trzy dni mieszka z nami „JVC 1”, „JVC 2” i tak dalej. Nie wychodząc na powierzchnię jesteśmy w stanie odgadnąć, jaka firma organizuje promocje i obniżki. Ludzie kupują te towary, a my przynosimy później po nich kartony.

Najbardziej nie lubimy, kiedy ktoś, kto od wielu lat jest dla nas „Subaru” nagle przynosi nowy karton na przykład „Daihatsu”. Wtedy robi się zamieszanie. To tak, jakby zmieniał nazwisko.

Tanaka spojrzał na czarkę sake.

– Nie pogniewasz się?

– Daj spokój – uśmiechnęła się.

Wychylił ją powoli, po czym na jego twarzy rozlało się zadowolenie.

– Nie piłem sake, chyba… z dziesięć lat.

Mitsuyo spojrzała na niego z wahaniem.

– Słuchaj „Honda”. Wiem, że to będzie dla ciebie bardzo bolesne, ale bardzo bym chciała, abyś opowiedział mi, jak do tego doszło. W jaki sposób zostałeś bezdomnym? Widzę, że jesteś inteligentnym i kulturalnym mężczyzną, a więc co spowodowało, że mieszkasz w opuszczonych stacjach metra?

Na jego twarzy znów pojawiło się zmieszanie, ale tylko na chwilę.

– Właściwie od pewnego czasu domyślałem się, po co mnie tu przyprowadziłaś.

– No widzisz, mówiłam, że jesteś inteligentny.

„Honda” roześmiał się krótko.

– Jak ty mnie w ogóle znalazłaś? Właściwie jestem ci coś winien za te wszystkie pyszności.

– No, ja myślę – odpowiedziała z uśmiechem i po raz pierwszy poczuła, jakby przełamała w końcu pierwsze lody.

– Ale powiedz mi, czy ty chcesz to opisać w swojej gazecie?

– Mówiłam ci już, że jestem dziennikarką.

– W takim razie zgoda, ale obiecaj mi jedno.

– Co tylko chcesz! – odrzekła zadowolona.

– Obiecaj mi, że nie użyjesz mojego dawnego nazwiska.

– Obiecuję! – podniosła rękę, po czym parsknęła śmiechem.

*

– Właściwie – zaczął Tanaka – sprawa jest dosyć banalna. Takich, jak ja, którzy kiedyś byli wzorowymi pracownikami, a potem, nagle, w jednej chwili, stracili wszystko, są tam dziesiątki, setki. Setki młodych i silnych ludzi, którzy mogliby pracować, prowadzić duże firmy, zarządzać przedsiębiorstwami, ale… są już niepotrzebni, zużyci, bezwartościowi, bo ktoś musiał się ich pozbyć. Czy nie jesteśmy wszyscy trochę jak surowce niezbędne do funkcjonowania wielkiej fabryki, ale niezbędne tylko do chwili, gdy posiadamy w sobie energię, a po jej wykorzystaniu wydalani jesteśmy na zewnątrz niczym odpad? Czyż w sumie nie do tego sprowadzają się nasze tak zwane „kariery” czy „ścieżki zawodowe”? Wszystko załamuje się i wywraca w chwili, gdy organizm zwany przedsiębiorstwem dojdzie do wniosku, że jako jego trybiki nie jesteśmy już przydatni.

Ale widzę to dopiero teraz. Teraz, gdy zostałem wydalony z tego organizmu wraz z innymi pracownikami- odchodami jako zbędne produkty przemiany jego materii. I myślę, że każdy to zobaczy w chwili, gdy znajdzie się na moim miejscu.

Moją opowieść musiałbym zacząć od roku 1978. Wtedy właśnie po skończeniu studiów na Uniwersytecie Tokai złożyłem aplikację do Hitachi Ltd., w której praca zawsze była dla mnie marzeniem.

Moje szczęście było przeogromne, gdy otrzymałem list, w którym zawiadamiano mnie, że zostałem zatrudniony w Hitachi Ltd. na próbny okres trzech miesięcy. Nie wyobrażasz sobie: ja – młody i pełen energii chłopak, zostaję przyjęty zaraz po pierwszej aplikacji i to od razu do wymarzonej firmy! Czy jest coś dziwnego w tym, że byłem przekonany o tym, że tak już będzie zawsze? Że jestem kimś, jak to się mówi, w czepku urodzonym? Że wszystko i zawsze musi mi się udać i żadne porażki mnie nie dotyczą? Wyda ci się to głupie i mnie też się tak wydaje dzisiaj, ale wtedy tak właśnie myślałem.

I tak było. Przez pierwszych kilka lat, bo oczywiście okres próbny oceniono bardzo dobrze i zatrudniono mnie najpierw na rok, potem na stałe, praca układała mi się idealnie. Zarabiałem dobrze, coraz lepiej i w końcu mogłem kupić sobie spore mieszkanie zaledwie kilka ulic od Hitachi Ltd. Postanowiłem więc wyprowadzić się od swoich rodziców, czego oczywiście nie przyjęli z radością. Uważali, że ich mieszkanie jest na tyle duże, że z powodzeniem mógłbym mieszkać z nimi jeszcze przez dobrych kilka lat. Ale nie rozumieli, że mi chodziło o coś innego. O niezależność. O świadomość bycia dorosłym. Dziś wydaje mi się to zupełną dziecinadą, ale wtedy, dwadzieścia lat temu, mój upór stał się przyczyną konfliktu z moimi rodzicami. Stał się przyczyną tragedii. Rozstaliśmy się śmiertelnie na siebie pogniewani, poobrażani. Powiedzieliśmy sobie, a właściwie wykrzyczeliśmy sobie to wszystko, co akurat powinno zostać pogrzebane na wieki gdzieś na dnie Morza Japońskiego. Tego dnia zdeptaliśmy chyba wszystkie wskazania naszego Buddy.

Pół roku później dowiedziałem się, że mój ojciec zmarł na zawał. Mimo, że przez całe życie był zdrowym i silnym człowiekiem zmarł właśnie na zawał, każąc mi odtąd żyć ze świadomością, że to ja go zabiłem. Czułem się trochę jak Dorian Gray, który cokolwiek próbuje zrobić obraca się to przeciwko niemu. Stało się. Na pewno nie polepszyłem wtedy swojej karmy.

Za to w pracy szło mi coraz lepiej. W związku z tym, że nie miałem jeszcze żony ani rodziny mogłem pracować długo. Zbyt długo. Niektórym to się nie podobało. Obawiali się o swoje stanowiska. Ktoś, kto wyróżnia się czymś spośród rzeszy przeciętnych nie zdobywa sobie niestety ich sympatii. Ale wtedy myślałem, że to zwykła zazdrość, zawiść. Nie zwracałem na nich uwagi. Pracowałem coraz dłużej i coraz ciężej. Owszem, słyszałem o karoshi, ale było to dla mnie tak abstrakcyjne pojęcie, że stawiałem je obok zaćmienia księżyca, ilości gwiazd we wszechświecie, czy … bezdomności. Czysta fantastyka! Co ja mam z tym wspólnego? Żyłem jakby ponad to, ciągle przekonany o swoim niepowtarzalnym szczęściu.

Moją pracowitość i oddanie firmie dostrzegło w końcu kierownictwo Hitachi Ltd. Zostałem awansowany zaledwie po sześciu latach pracy i w ten sposób zostałem jednym z najmłodszych kierowników niższego szczebla. Jak myślisz, co stało się z moim ego? Już nadęte do niebotycznych rozmiarów teraz groziło po prostu eksplozją, która mogła zniszczyć całą firmę, całe moje życie. I pewnie by się tak stało, gdyby nie pewne zdarzenie. Mówię: „zdarzenie”, chociaż znów niestety chodzi o tragedię.

Kiedy mnie awansowano przeniosłem się do innego skrzydła w budynku Hitachi. Trafiłem tu – ach, moje szczęście! (jak wtedy myślałem) – na takich samych ambitnych, energicznych, łakomych i … bezwzględnych innych kierowników, którzy dowodzili z tego miejsca poszczególnymi działami. Zaprzyjaźniłem się z jednym z nich, który miał biurko dokładnie obok mojego. Jeżeli nie masz nic przeciwko temu nie będę wymieniał jego imienia. Nie jestem tego … godny. Zżyliśmy się ze sobą i praktycznie nie rozstawaliśmy się. Byliśmy jak bracia.

Oto, myślałem sobie, odpowiednie miejsce dla mnie! Tu dopiero będę mógł pokazać na co mnie stać! I rzeczywiście zacząłem pracować – czy to w ogóle możliwe!? – ze zdwojoną siłą. Praktycznie nie wychodziłem z biura. A na pewno byłem jednym z ostatnich, którzy opuszczali siedzibę firmy często późną nocą. W końcu zostawałem tam na noc, najpierw rozkładając sobie koc na podłodze, pomiędzy biurkami, potem praktycznie w ogóle nie sypiałem, siedząc przed monitorem do białego rana. Później dołączył do mnie mój przyjaciel, którego namówiłem, by wraz ze mną pracował również w nocy. Przyszło mi to z łatwością, bo i on nie wyobrażał sobie życia bez naszej firmy.

W ten sposób pracując dłużej i intensywniej, niż pozostali kierownicy osiągaliśmy lepsze i wyższe wyniki. I oczywiście – nie podobało im się to.

Aż nadszedł dzień, a właściwie noc 26 września 1985 roku.

Pracowaliśmy, jak zwykle, z moim przyjacielem przy swoich komputerach. Całe piętro było puste – była chyba druga nad ranem. Zachciało mi się – wybacz – odlać, więc poszedłem do łazienki. Kiedy wróciłem mój przyjaciel w dalszym ciągu siedział w fotelu. Ale jedna rzecz mnie zastanowiła. Nie wykonywał żadnych ruchów i był jakiś … mniejszy, stłoczony, ściśnięty. Nie wiem, jak to nazwać.

Serce zaczęło mi gwałtownie łomotać. Kiedy zmusiłem się, by podejść do niego i dotknąć jego ramienia – jego ręka osunęła się bezwładnie i zawisła tuż nad podłogą. Miał zupełnie szarą twarz.

Mój przyjaciel nie żył.

Klasyczne karoshi. Był jeszcze ciepły. Umarł tuż przed chwilą, gdy ja … Czy to nie jest złośliwość losu? Oto znów stałem się Dorianem Grayem – zabiłem mego przyjaciela. I byłem pewien, że gdybym miał swój portret jego rysy już byłyby rysami potwora. Pomyślałem wtedy, że on był moim przyjacielem, ale czy ja byłem jego?

Pamiętam tylko, że nagle świat zawirował, zrobiło mi się duszno, podłoga podniosła się gwałtownie i uderzyła mnie w głowę. To wszystko.

Obudziłem się w szpitalu. Do firmy wróciłem prawie po miesiącu. Po wyjściu ze szpitala wziąłem zaległy urlop, którego dotąd nie miałem czasu wykorzystać. Pewnie wyda ci się to pretensjonalne, ale tak, tak właśnie zrobiłem: pojechałem do swojej matki. Po co? Nie mam pojęcia. Ale tym razem Budda czuwał nade mną – nie spotkałem się z nią. Okazało się, że wyjechała gdzieś przed kilkoma miesiącami. Gdzie? Nikt nie wiedział. Powróciłem do swego mieszkania i nie wiedziałem, co dalej robić. Miałem wrażenie, że coś się ze mną stało. Śmierć ojca wstrząsnęła mną, ale na krótko. Śmierć przyjaciela to było jak uderzenie pięścią w twarz. Nie potrafiłem się odnaleźć.

Oszczędzę ci szczegółowego sprawozdania z przebiegu mojego życia w ciągu kilku następnych lat. Najważniejsze wydarzenia: poznałem Yoshike Masuzoe, ożeniłem się z nią i doczekaliśmy się dwójki dzieci. Żyliśmy powolutku, chyba szczęśliwi, chyba zakochani. Przynajmniej tak chciałem wierzyć. W pracy nie byłem już tym samym Kazuhiko Tanaką. Nie pracowałem już w nocy. Na miejscu mojego przyjaciela siedział teraz inny pracownik. Młody, żądny sukcesów i awansów. Agresywny i bezkompromisowy, czyli dokładnie taki sam, jakim ja byłem jeszcze kilka lat temu. Nawet nie mówiłem mu, jak bardzo mi go żal. Nie miało to sensu, musiał sam to zrozumieć.

Ale nie miałem już nad sobą tego ducha szczęścia i opatrzności. Jakbym wraz ze śmiercią przyjaciela stracił to poczucie, że ciągle wszystko musi mi się udać. Tymczasem nadciągała burza. Pierwszy zwiastun – cień. Jakbym ciągle chodził w cieniu.

Zaczęło się od tego, że kierownictwo firmy zwróciło mi uwagę, że wyniki mojej pracy nie są już tak zadowalające, jak dawniej, za wzór stawiając mi – o zgrozo! – tego młodego wilczka, który pracował na miejscu mego przyjaciela.

Oczywiście starałem się, jak mogłem, ale gdzie tam mógłbym dorównać temu młodemu. Tym bardziej, że najprawdopodobniej pracował również w nocy. Doszły do tego ogólne kłopoty finansowe naszej spółki. Wiele firm w całej Japonii dotknęła fala kryzysu i trzeba było ograniczyć produkcję. Kwestią czasu były następstwa tych kłopotów – zwolnienia i redukcje etatów.

Jest rzeczą oczywistą, że firma zmuszona dokonać zwolnień pracowników pozbywa się tych, którzy przynoszą jej najmniejsze korzyści. Jestem o tym przekonany i dlatego nie mam do Hitachi Ltd. żadnych pretensji czy żalu. To, że znalazłem się w grupie prawie sześćdziesięciu ludzi zwolnionych ze stanowisk było i logiczne i … konieczne.

Tak oto poznałem drugą po karoshi abstrakcję – bezrobocie.

Potem zaczęły się problemy w domu. Yoshike przez jakiś czas dawała sobie z tym radę, ale szybko okazało się, że całą winą za zwolnienie obarcza mnie i tylko mnie. Sytuację pogarszał fakt, że Yoshike pracowała i po prostu nie mogła znieść myśli, że ja jako mężczyzna nie potrafię znaleźć pracy. Ona pracuje – ja nie, w jej oczach byłem nic nie wartym robakiem. Byłem niczym. Gardziła mną.

A jednak mnie zaskoczyła. Zbyt szybko to się stało. Nie byłem jeszcze na to przygotowany.

Któregoś dnia wróciłem do domu późnym popołudniem. Przez cały dzień szukałem pracy, zapukałem do mnóstwa różnych drzwi, ale kryzys był głębszy, niż początkowo sądzono. Takich, jak ja były setki, może tysiące. Drzwi do mieszkania były zamknięte. Miały zmienione zamki. Krążyłem w pobliżu przez kilka godzin, aż w końcu przed dom zajechała wielka ciężarówka.

Okazało się że do naszego mieszkania właśnie będzie się wprowadzać młode małżeństwo. Od nich dowiedziałem się, że Yoshike sprzedała mieszkanie jakieś dwa miesiące temu. Byli bardzo zdziwieni, bo powiedziała im, że jest… wdową.

Spróbuj wyobrazić sobie mój szok. Umarłem. Nie miałem rodziny, pracy, mieszkania. Nie miałem niczego. Wszystko straciłem prawie w jednej chwili.

I tak oto poznałem trzecie abstrakcyjne, jeszcze do niedawna dla mnie, pojęcie – bezdomność. Oczywiście mógłbym jej szukać, domagać się czegoś od niej, wyjaśnień, jakiejś rekompensaty, czegokolwiek. Ale nie chciałem. Nie mogłem. Byłem na to zbyt dumny. I zbyt zmęczony.

Przez kilka następnych dni błąkałem się bez celu. Na razie nie było jeszcze tragicznie, gdyż miałem kilkadziesiąt jenów zasiłku dla bezrobotnych, ale żywienie się w barach jest drogie, pieniądze szybko się rozpływały i z zasiłku nie pozostawało prawie nic. Ciągle jeszcze wierzyłem, że gdzieś znajdę pracę, ale potencjalni pracodawcy z niechęcią patrzyli na mój wygnieciony garnitur i nieświeżą koszulę. Tymczasem po kilku miesiącach odebrano mi zasiłek i zostałem bez jednego jena w kieszeni. Gdzie teraz pójść? Gdzie się podziać? Co jeść? Jak żyć? Zaczął się najgorszy okres mojego życia.

Kręciłem się przy restauracjach i barach – ich śmietniki to prawdziwy raj dla głodnego. Nigdy dotąd nie myślałem, że ląduje w nich aż tyle jedzenia. Z niektórych mnie przeganiano, ale bywali też i tacy, którzy dawali mi to i owo i klepali w plecy. I to oni sprawiali, że nie załamałem się całkiem na duchu. To dzięki nim przetrzymałem ten czas. Jeśli będziesz o tym pisać – napisz o nich. Napisz o tych wszystkich, którzy okazali mi trochę serca w zamian nie chcąc zupełnie nic. Jak mógłbym im podziękować?

Którejś nocy, gdy zimno nie pozwoliło mi zasnąć na ławce w parku, błąkając się bez celu dotarłem do stacji metra. Wszedłem do tunelu i powlokłem się przed siebie, zziębnięty, głodny, brudny, rozbity i śmiertelnie znużony. Wlokłem się tak kilkadziesiąt minut, aż minąłem wszystkie oświetlone stacje i dotarłem do jakiejś ściany z desek, odgrodzonej żółtymi wstążkami i jakimiś zaporami. Usiadłem, opierając się o nią plecami i zamknąłem oczy, chcąc zasnąć i nigdy już się nie obudzić. Gdybym mógł wtedy w jakiś sposób zakończyć swe życie – zrobiłbym to. Gdybym żył trzysta lat wcześniej i miał miecz samuraja – odszedłbym z honorem. Byłem na to gotowy. Czyż nie jest paradoksem, że częściej jesteśmy gotowi na śmierć, niż na życie?

Ale gotowy byłem tylko przez kilka minut. Po chwili opuściła mnie pewność. Być może dlatego, że zza ściany dobiegły mnie jakieś hałasy. Przyłożyłem do niej ucho i usłyszałem jakieś głosy, śmiechy. Wyszukałem jakieś obluzowane deski, oderwałem je i przelazłem na drugą stronę.

I tak odnalazłem podziemny świat. Świat, który stał się moim domem – stację nr 22.

Kiedy oczy przyzwyczaiły się do ciemności ujrzałem dziesiątki, może setki ludzi, którzy leżeli w jakich kartonach po obu stronach torowiska. Ludzie ci leżeli, spali, rozmawiali, niektórzy jedli, niektórzy palili papierosy, niektórzy coś pili, a nad tym wszystkim unosił się kwaśny, duszący odór. Była to część linii metra, która została z jakich powodów zamknięta, a teraz stanowiła idealne schronienie dla tych, którzy nie mieli gdzie mieszkać. Bądź nie chcieli gdzie indziej.

Co najdziwniejsze – nikt na mnie się nie gapił, nikt nie okazał najmniejszego zdziwienia z powodu mojego pojawienia się, tak, jakby codziennie właziło tędy dziesiątki innych. I wiesz, co wtedy poczułem? Dlatego nikt nie zwrócił na mnie uwagi, gdyż wyglądałem dokładnie tak, jak oni: brudny, bezdomny i przegrany. Byłem jednym z nich.

Pierwsza rzecz, jaka mnie uderzyła to życzliwość. Coś, co praktycznie nie istnieje tam, na górze. Nigdy wcześniej nie doświadczyłem jej w takim stopniu od zupełnie obcych mi ludzi. Ktoś użyczył mi jakiegoś kartonu, który miał w zapasie, ktoś wcisnął do ręki resztki hamburgera, ktoś inny poczęstował papierosem. Przyjęto mnie do swojej społeczności, jeśli mogę to tak określić, bez żadnych pytań, bez żadnych warunków i bez słowa prośby z mojej strony. Zresztą, czy jakiekolwiek słowa były tu potrzebne? Po prostu dwóch bezdomnych, sąsiadujących ze sobą przesunęło się, robiąc mi w ten sposób miejsce. I oto miałem swój dom. Później okazało się, że karton w którym zamieszkałem pochodził od części do Hondy i w ten sposób zostałem „Hondą”.

W tunelu mieszkam już chyba z sześć lat, przestałem je liczyć. Zżyłem się z moimi towarzyszami i przyzwyczaiłem się do życia, jakie prowadzę. Najsmutniejsze w tym wszystkim jest to, że ciągle przybywa nowych. Właściwie nie wiem już, co dzieje się tu, na górze, czy kryzys ciągle trwa jeszcze, czy ciągle jeszcze wydala się zbędne produkty przemiany materii? Faktem jest, że wciąż nas przybywa. Dokąd to nas zaprowadzi? I kiedy się to skończy?

Sądzę, że dziś rozumiem i wiem o wiele więcej i ta wiedza sprawia, że paradoksalnie jestem szczęśliwszy, niż byłem kiedyś. Czy sprawiła to dopiero śmierć dwóch bliskich mi ludzi, utrata rodziny i pracy – tego nie wiem. Owszem nie jest to komfortowe życie, ale smród niemytych ciał przeszkadza tylko na początku, potem człowiek się przyzwyczaja. Jednej rzeczy tylko ciągle żałuję – że nie pogodziłem się z moją matką.

Pomimo tego, że utraciłem jakąś część swojego jestestwa zyskałem w zamian coś innego. Coś szczególnego. Dar, pozwalający na widzenie życia jako ułudy wiecznego szczęścia, na widzenie spraw najwyższej wagi dla tysięcy ludzi jako nic nie znaczącą i niepotrzebną szarpaninę ze swoimi problemami, słabościami i przeciwnościami. Dar, pozwalający na życie tam, w podziemiach.

Zyskałem pokorę.

Czyż w sumie nie jestem jednak szczęściarzem?

*

Mitsuyo położyła swoją dłoń na jego ręku.

– Musisz mi coś obiecać, „Honda”. Musisz mnie tam zaprowadzić!

Tanaka milczał przez chwilę, bawiąc się pustym choko.

– No i zobacz, znów przeczuwałem, że o to poprosisz.

Mitsuyo uśmiechnęła się.

– „Honda” zaczynasz mi imponować! Więc co, zgoda?

*

Dziennikarka spojrzała w tę stronę. W ciemności – wydawało jej się – dostrzegła to, o czym mówił Tanaka.

Kilkadziesiąt par oczu obsiadło ją, niczym muchy swoją ofiarę. Kiedy podeszli bliżej zobaczyła ich.

Do samego końca tunelu, gdzie chyba nikt od zakończenia budowy metra nikt nie zajrzał – nikt, rzecz jasna, prócz nich – na betonowej podłodze, rozłożony był rząd kartonów, pudeł i gazet. Kilkaset metrów, karton przy kartonie i nie było już wolnego miejsca.

Słychać było rozmowy, kaszlnięcia, gdzieniegdzie czerwony punkcik – palący się papieros, czasami śmiech. I ten smród. Duszący, gryzący, nie do wytrzymania.

Mitsuyo chwyciła się instynktownie za nos, ale szybko opuściła rękę. Tanaka to zauważył.

– Czy chcesz zawrócić?

Spojrzała mu prosto w oczy.

– Nie. Chodźmy dalej.

 

About the author
Roman Pastuszuk
Obserwator i kontestator, autor wierszy i opowiadań, miłośnik książek, muzyki filmowej i yerba mate.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *