Śmieciarz

1

Wiatr wściekle szarpał drzewem, rosnącym za oknem, jakby uparł się, by je wyrwać z korzeniami. Przybrał na sile gdzieś w środku nocy koło drugiej czy trzeciej i od tej pory nie słabł. A drzewem tym była młoda brzoza, którą kilka lat temu zasadził ojciec Ricka mówiąc, że brzozy rosną najszybciej. I rzeczywiście miał rację. Nie obejrzeli się, kiedy z malutkiej łodyżki wyrosło spore drzewo o jeszcze niezbyt grubym pniu, ale już na tyle wytrzymałym, by oprzeć się dzisiejszej wichurze.

Rick spał jak zabity. Nie słyszał wycia wiatru w szczelinach okien ani dudniących uderzeń klapy od wejścia do piwnicy, którą wczoraj zapomniano zamknąć na kłódkę. Był zbyt zmęczony. Był zmęczony od kilkunastu dni. Od kilkunastu dni pracował w miejskim przedsiębiorstwie, zajmującym się oczyszczaniem miasta. Krótko mówiąc był śmieciarzem. Tak właśnie nazywała go jego była dziewczyna, z którą chodził jakieś pół roku i która rzuciła go nazajutrz po tym, jak powiedział jej, gdzie będzie pracował. Śmieciarz. W jej ustach brzmiało to tak, jakby mówiła: „pedofil”. Albo jeszcze gorzej: „mormon”. Powiedziała, że byłoby to dla niej obciachem, gdyby wybrali się gdzieś razem do jakiegoś lokalu czy na dyskotekę i ktoś zapytałby ją, co robi jej chłopak, a ona musiałaby wypowiedzieć to słowo (tu wykrzywiała swoją twarz, jakby ono samo zalatywało czymś nieprzyjemnym – zgniłymi pomidorami czy zużytymi pampersami): jest „śmieciarzem”. I rzuciła go.

Od tego czasu Rick czuł się ciągle zmęczony. A może od czasu, kiedy został śmieciarzem? Nie wiadomo. Wiadomo natomiast, że od tego czasu pił. Zbyt gwałtownie i zbyt dużo. Tak jak wczoraj.

2

– Wyglądasz dziś nie najlepiej – powiedziała matka, przyglądając mu się z troską.

– Dzięki, mamo. – odparł.

– Nie jesteś trochę zmęczony tą pracą? – zapytała.

– Dam sobie radę.

Usiadła obok niego przy stole i położyła swoją ciepłą dłoń na jego ręku.

– Wiesz o tym, że nie musisz tam pracować… – zaczęła niepewnie – … gdybyś chciał, mógłbyś…

Podniósł wzrok.

– Mamo, wydaje mi się, że lubię swoją pracę. I nie wstydzę się jej. – dodał po chwili.

– Och, Rick! – wstała gwałtownie. – Wiesz, że nie to miałam na myśli. Wydaje mi się, że jesteś trochę przemęczony. To wszystko.

Odwróciła się do niego plecami. Rick dokończył swój tost z dżemem malinowym.

– Będę leciał – podniósł się, chwycił pustą szklankę po soku pomarańczowym i zbliżył się do matki, by jak zawsze, gdy wychodził, cmoknąć ją w policzek.

I kiedy odwróciła się do niego i położyła mu na ramieniu swoją dłoń zauważył jej niepewność. Zanim wyszedł powiedziała jeszcze:

– Uważaj na siebie, Rick!

3

Wywożenie śmieci nie było trudnym zajęciem. Właściwie było monotonne. Ale z punktu widzenia ochrony przyrody i segregacji śmieci, było to wręcz niezbędne i godne najwyższego szacunku. I właściwie nie wiadomo dlaczego nie cieszyło się wśród społeczeństwa takim poważaniem, na jakie zasługiwało. Właściwie mimowolnie prawie każdy człowiek myśląc o śmieciarzach utożsamiał ich ze śmieciami, które zbierali i wywozili na ogromne kilkuhektarowe wysypisko osiem mil za miastem i traktował ich samych z pogardą lub co najmniej lekceważąco. Tak, jakby to oni produkowali te śmieci.

Ludzie, z którymi pracował Rick, a więc Tommy Cusack, kierowca nowoczesnej śmieciarki, którą obsługiwali oraz Nort Hapmiller zdążyli się już do tego przyzwyczaić i przestali zwracać uwagę na pogardliwe spojrzenia. Co innego Rick. Wychwytywał je wszędzie, nawet tam, gdzie ich nie było i bardzo go bolały. Był przekonany, że większość ludzi uważa ich za brudasów, którzy nie używają antyperspirantów czy nici dentystycznej.

Ich śmieciarka była supernowoczesnym pojazdem. Posiadała system zgniatania, dzięki któremu mogła włożyć, wysypać, sproszkować, zniszczyć i zgnieść każdego rodzaju śmieci. System ten zbudowany był z specjalnie ułożonych zębów, belek i drutów tnących. Dzięki takiej maszynie śmieci zebrane z kilkunastu pełnych pojemników po zgnieceniu zajmowały niewiele więcej miejsca, niż pudełko po butach.

Rick lubił przyglądać się pracy tych urządzeń i słuchać dźwięków, jakie wydawały – brzmiało to coś, jak: „DRYYST, DRYYST, UMCA, UMCA, UMCA, ŻYZZT, ŻYZZT”. Dla uszu Ricka brzmiało to jak jakiś nowy letni przebój.

Jak zwykle koło dziesiątej, kiedy opróżnili pojemniki w północnej części dzielnicy miasta robili sobie półgodzinną przerwę. Zwykle jadali „U Barny’ego”, gdzie podawano naprawdę dobrą kawę. To właśnie tam ZOBACZYŁ po raz pierwszy. Tylko wtedy jeszcze tego nie rozumiał.

W barze było sporo ludzi. Tylko kilka stolików było pustych. Siedli przy jednym z nich. Tommy Cusack, jak zwykle, opowiadał różne historie, niektóre tylko głupie, a inne zupełnie kretyńskie. Tommy był Murzynem. Uwielbiał śmiać się, robić kawały i opowiadać świńskie dowcipy. Mówił na przykład tak: „A wiecie, wczoraj w autobusie był taki ścisk, że gdyby nie kobiety to nie byłoby gdzie palca włożyć…”. I większość jego dowcipów była w tym stylu. Nort był małomówny i raczej nieśmiały, ale był silny jak niedźwiedź. Dlatego był niezastąpiony. Z kawałów Tommy’ego śmiał się bezgłośnie, podnosząc tylko kąciki ust i to była cała jego reakcja.

„U Barny’ego” w kącie nad barem wisiał nieduży odbiornik telewizyjny, w którym prawie na okrągło leciały teledyski różnych młodzieżowych kapel, które tylko co pół godziny były przerywane, aby nadać najświeższe wiadomości. Wiadomości czytał znany i powszechnie lubiany spiker Christopher Nolan.

Nolan kiedyś był głośnym i kontrowersyjnym dziennikarzem, którego odwaga i bezkompromisowość stały się przyczyną jego kłopotów, jak w 2005 roku, kiedy prowadząc wywiad z jednym z kandydatów na gubernatora (który notabene wtedy nim nie został) nieoczekiwanie zapytał go o niejaką (nieletnią) Jessicę Baker. I zanim zaskoczony polityk zdołał wydukać jakąś odpowiedź Nolan zasypał go faktami, zdarzeniami i wypowiedziami różnych świadków jednoznacznie ujawniając jego skłonności do małoletnich dziewcząt i pogrążając go w ten sposób w oczach jego potencjalnych wyborców. Nolan wówczas o mało co nie wyleciał ze stacji, stracił swój program, ale zyskał rzesze zagorzałych wielbicieli. A teraz czytał jedynie wiadomości.

Kiedy Rick, Tommy i Nort weszli do baru Christopher Nolan swym aksamitnym głosem donosił o wszystkich godnych uwagi wydarzeniach w kraju i na świecie: Albania i Chorwacja stały się członkami NATO, katastrofa jakiegoś samolotu, wspomnienia o zmarłym niedawno Michaelu Jacksonie, budowa tarczy rakietowej gdzieś w Polsce czy Czechach – słowem same bzdury. Zanim usiedli, Rick rzucił okiem na ekran, po czym wskazał go palcem.

– Patrzcie! – zawołał – Patrzcie, jaką Nolan zrobił sobie nową fryzurę!

Tommy i Nort spojrzeli na ekran, gdzie znany spiker prezentował swoje doskonale znane wszystkim uczesanie. Tommy wyciągnął swoją kanapkę, ugryzł kawał i zapytał:

– O czym mówisz, brachu?

– O jego nowej fryzurze! Co, nie widzicie? Nie widzicie jego łysej pały?

Tommy i Nort ponownie spojrzeli na spikera, potem na siebie, a w końcu z niepokojem na Ricka, który w tej chwili zrozumiał, że… oni go nie WIDZĄ!

– Rick, o co ci chodzi, do diabła? – zapytał Tommy, żując swoją kanapkę. – Jaka znowu łysa pała? Chłop ma grzywę jak zawsze, jak niewykastrowany ogier. Czy coś ci padło na oczy?

A Rick siedział z szeroko otwartymi oczami i wpatrywał się w twarz Christophera Nolana. Tak, teraz widział to doskonale, wcześniej po prostu tego nie zauważył: zapadnięte oczy, wykrzywione trawiącym go bólem usta, matową, zżółkniętą skórę, obwisłą, napuchniętą twarz…

Niewiele miał czasu. Jakieś cztery dni. Po czterech dniach ZOBACZYŁ znowu.

To był barman.

4

– Rick, dziś twoja kolej! – ogłosił Tommy, kiedy siedli przy stoliku. Rick podniósł się i poczłapał do baru. Barman był młody, mniej więcej w wieku Ricka i miał jasnoblond włosy.

– Co ma być? – zapytał uprzejmie.

– Trzy kawy i jakieś ciastka – poprosił Rick.

– Mogą być kokosowe?

Rick skinął głową i pogrzebał w portfelu.

– Ile?

Barman znikł na chwilę gdzieś za barem, a kiedy znowu się pojawił jego twarz zdobił szeroki uśmiech.

– Sorry, ale nie ma już kokosowych. Mogą być orzechowe?

– Mogą. Ile?

– Będzie sześć dolarów czterdzieści.

Rick wyciągnął dziesięciodolarowy banknot i położył go na blacie. I wtedy stało się coś dziwnego. Barman sięgnął po banknot, ale Rick zauważył, że nie ma on dłoni. Jego ręce kończyły się na wysokości łokci i tymi swymi kikutami, z których kapie jeszcze żywa krew usiłuje dosięgnąć leżącego banknotu. I kiedy Rick podniósł wzrok na barmana ZOBACZYŁ GO.

Barman nie miał połowy twarzy, a z tej, która mu została luźno zwisały strzępki skóry niczym jakaś porwana maska. Jego jasne włosy były teraz ciemnobordowe i pozlepiane zaschniętą krwią. Rick dojrzał również w otwartej czaszce… czy to mózg?!

I nim zdążył wrzasnąć ze strachu zjawa zniknęła. A barman uśmiechał się zagadkowo.

– Yyy, czy może coś jeszcze?

Twarz Ricka przybrała barwę brudnej, szarej ściany. Zaczął cały trząść się i dygotać i gdyby w barze było teraz dość cicho można by było usłyszeć dzwonienie jego zębów. Otworzył usta, jakby chciał wziąć naprawdę głęboki oddech, a po chwili rzucił się pędem w kierunku toalety.

– Ciastka! Reszta!– zawołał za nim barman, ale Rick już go nie słyszał.

Wpadł do toalety i zatrzasnął za sobą drzwi. Jego serce waliło jak oszalałe.

„Wariuję! – pomyślał. – Kurwa mać, ja wariuję!” I ta myśl tłukła się w jego głowie niczym schwytany ptak.

Zbliżył się do umywalki, odkręcił wodę i wsadził głowę pod strumień zimnej wody. Spojrzał w lustro. Był bardzo blady, jak kilka dni temu, kiedy wypił o parę drinków za dużo i rzygał potem przez cały wieczór. Pod oczami zauważył cienie, które nie świadczyły o niczym dobrym.

„Co się dzieje? Co się ze mną dzieje?”

5

Nie od razu zrozumiał sens swoich widzeń. Z początku uparcie trzymał się wersji, że bierze się to ze zmęczenia albo z picia. Co w sumie na jedno wychodzi. Wyglądało to tak, jakby w jego świadomości rozłożono pewną ilość puzzli, zbyt małą jeszcze, by odgadnąć treść obrazu, jaki kryją, ale na tyle dużą, by można było domyślić się przynajmniej jego tematu.

Pewną ilość brakujących puzzli dorzucił Tommy, a było to tego dnia, kiedy wyciągnął gazetę, by sprawdzić wyniki ostatniej kolejki ligi NHL.

– O kurde! Słyszeliście, że Nolan nie żyje! Facet przecież był młodszy ode mnie chyba ze dwadzieścia lat!

Rick odszukał w pamięci obraz Nolana z baru. Głowa bez jednego włosa, spuchnięta, nabrzmiała twarz…

– Piszą, że zmarł na raka prostaty…

Całkiem sporą ilość drobniutkich fragmentów dołożył do układanki „rudzielec”, którego zobaczył „U Barny’ego” kilkanaście dni później.

– Ten barman… ten, który był tu przed panem… gdzie on jest?

Rudy machnął gniewnie ścierką, przeganiając niewidoczne okruchy z lady.

– Bo co?

– Bo… bo… był mi winien resztę!

– Nie ma go, jak widać. Wyleciał na zbity pysk, nie?

– Wyleciał? Jak to wyleciał?

Rudy miał jasnoczerwoną twarz i prawie zupełnie białe rzęsy. Na jego piegowatej twarzy znudzenie mieszało się ze złością.

– Normalnie – powiedział, przeciągając sylaby. – Jak byś pan przestał przychodzić do roboty, to też byś wyleciał na zbity pysk. Takie jest prawo dżungli, nie?

Po czym odwrócił się do Ricka plecami, jakby chciał w ten sposób zakomunikować koniec rozmowy. Rick już miał wrócić do stolika, kiedy rudy odezwał się jeszcze, jakby do siebie:

– A że dopiero później okazało się, czemu przestał przychodzić, to tuż inna para kaloszy, nie?

– A czemu przestał? – Rick usłyszał swój głos.

Rudy pochylił się nad ladą i z góry zajrzał Rickowi w oczy.

– No, trupy raczej nie chodzą do roboty, nie? Rozumiesz pan, wypadek na motocyklu zawsze kończy się tak samo, nie? Jeszcze coś, panie ciekawski?

A jeszcze później było dziecko pani Trechbeck

6

Podjechali do tego uroczego domku przy Griswold St., by opróżnić pojemniki i Rick nawet przywitał się z sympatyczną panią Trechbeck, która mieszkała tu wraz z dwójką dzieci i która bardzo mu się podobała. Odnosił wrażenie, że ona też zaczyna go lubić.

Kiedy odstawiał pusty pojemnik odwrócił się do niej, by się z nią pożegnać ZOBACZYŁ…

…zobaczył jej dwoje dzieci, biegających po trawniku. I jedno z nich, chłopiec (nawet nie znał jego imienia) unosił się w powietrzu, niczym… nadmuchana lalka, latawiec, balon… jego włosy falowały jakby płynął…

tonął, on tonął…

i jakby na potwierdzenie tego zaczął rozpaczliwie machać rączkami, jakby coś uczepiło się jego nóg i ciągnęło w dół…

oczy i buzię miał zamknięte i kiedy nagle je otworzył z jego ust wydobyły się bąble, jakby bańki powietrza…

i Rick zrozumiał. Jego ciałem wstrząsnął dreszcz przerażenia, bo uświadomił sobie, że to było przywidzenie – chłopiec w dalszym ciągu bawił się ze swoją siostrzyczką, roześmiany i szczęśliwy. I kiedy spojrzał na jego matkę, panią Trechbeck, ich spojrzenia spotkały się nagle. Jej wzrok był zimny i przenikliwy. Nie spodobało jej się, że Rick tak bezceremonialnie gapi się na jej dzieci. Już mu nie ufała.

I tylko przez chwilę zastanawiał się, czy jej powiedzieć. Ale jak to miał zrobić? Czy miał tylko ostrzec: „Kobieto, pilnuj swego synka! Trzymaj go z dala od wody!” Czy może wprost: „Szanowna pani Trechbeck, obawiam się, że pani uroczy synek niedługo się utopi.” Czy nie brzmiałoby to jak brednie?

A więc nic nie powiedział.

I kiedy kilka tygodni później zobaczył ją postarzałą o kilka lat, całą w czerni, z przeoraną od płaczu twarzą, nie musiał o nic pytać.

Na podwórku bawiła się sama dziewczynka.

Układanka była skończona.

7

Z początku nie mógł powstrzymać gwałtownego krzyku, który odruchowo wydawał na widok zniszczonych czy zmasakrowanych twarzy i ciał. Było to zbyt wstrząsające doświadczenie. Przechodnie z zaciekawieniem przyglądali się wrzeszczącemu co chwila mężczyźnie, jakby go ktoś co rusz raził prądem.

Jedno było pewne: jego WIDZENIE było coraz silniejsze.

Po pewnym czasie zdążył się do tego przyzwyczaić. Co więcej – nabrał pewnej wprawy w wychwytywaniu w wyglądzie mijanych ludzi pewnych anomalii, jakichś usterek czy śladów świadczących o tym, że ich los jest raczej przesądzony i nie jest to los godny pozazdroszczenia.

O, tam na przykład, idzie pewna starsza dama. Z daleka, pozornie, nic nie wskazuje, że coś z nią jest nie tak, ale gdy podejdzie bliżej okaże się, że ma twarz trupa – woskową, naciągniętą i nienaturalnie wyszczerzone żółte zęby.

Tam z kolei, idzie przed nim jakiś człowiek, ale nawet z daleka widać, że właściwie nie idzie, tylko kuśtyka, gdyż brakuje mu części nogi od kolana w dół. Człowiek ten groteskowo podryguje, jakby szedł jedną nogą po krawężniku, a drugą po chodniku – w górę, w dół, w górę, w dół. Koszulka, którą ma na sobie jest zakrwawiona i cała w strzępach. I mimo, że Rick nie widzi jego twarzy, gdyż mężczyzna kuśtyka w tym samym kierunku, jest przekonany, że wygląda ona strasznie.

Zbliżając się do przejścia dla pieszych odruchowo spogląda na przejeżdżający autobus. Pomarańczowa karoseria wygląda jakby przeszła właśnie crash test – prawie wszystkie okna strzaskane, blachy pogięte, a na dachu… tak, jakieś zielone wodorosty uczepione relingów niczym chorągiewki. A więc prawdopodobnie upadek z mostu. I Rick wzdryga się gwałtownie, gdyż w tych potrzaskanych oknach widzi ludzi, którzy przyglądają mu się smutno, ludzi o pokrwawionych i zmasakrowanych głowach, umazanych krwią, jakby była to wycieczka z jakiejś zabawy na Halloween.

Ale nikt prócz niego ich nie WIDZI.

8

Szaleństwo może przybierać różne formy. Może być lekkim mrowieniem w podbrzuszu, kiedy czujemy, że rzecz, której pragniemy i na której nam zależy znajduje się tuż, tuż, prawie w zasięgu naszych palców. Może też być przekleństwem, kiedy próbujemy się od niej uwolnić, a ona, jakby na złość, nieustannie nas atakuje, doprowadzając tym do rozpaczy, bądź do utraty zmysłów.

U Ricka szaleństwo przybrało wyjątkowy odcień tchórzostwa. Zaczęło się to jakieś trzy tygodnie temu, kiedy przejeżdżali akurat koło jakiegoś wielkiego budynku banku czy firmy ubezpieczeniowej, której elewacja pokryta była w części lustrzanymi taflami. I kiedy Rick przypadkowo zerknął na te lustra zobaczył odbicie ich śmieciarki oraz czegoś, co siedziało w szoferce obok Tommy’ego i Norta… czegoś, co mogłoby być… czym? kim…?

Jego jedno „ja”, powiedzmy pierwszy Rick, postawiło wtedy twarde: „Nie! Nie! Nic nie widziałem!”

Ale drugi Rick zaprotestował: „Oszukujesz sam siebie, dobrze wiesz, co widziałeś.”

Pierwszy Rick: „Nigdy nie słyszałeś o przywidzeniach, złudzeniach, omamach i tak dalej…”

Drugi Rick: „A nie jadłeś nigdy krwistego, niewypieczonego befsztyczka? Bardzo mi to przypomina krwistego, niewypieczonego befsztyczka…”

Pierwszy Rick: „To trwało zbyt krótko, twój mózg nie zdążył tego zarejestrować.”

Czasami do dyskusji włączał się też trzeci Rick, który mówił: „Chwileczkę, panowie, a może by tak sprawdzić w jakimś lustrze, wtedy będziemy mieli absolutną pewność…”

Na co głośno oburzał się pierwszy Rick: „Niczego nie będziemy sprawdzać, do jasnej cholery, niczego nie będziemy sprawdzać…”

Drugi Rick: „Tchórz! Tchórz! Spójrzmy prawdzie prosto w oczy!”

Trzeci Rick: „To doprowadzi nas do obłędu.”

Drugi Rick: „Krwisty befsztyczek, zupełnie niewypieczony, mniam, mniam…”

Pierwszy Rick: „Niczego nie będziemy sprawdzać, niczego…”

I od tej chwili Rick zaczął jak ognia unikać wszelkich luster. Wiedział już, że coś jest z nim nie tak, że coś się z nim dzieje niedobrego. Dlaczego widział takie straszne rzeczy? Dlaczego tylko on? Czy to przywidzenia? A jeśli to przywidzenia, dlaczego mu się to przywiduje? Skąd się to wzięło? I najważniejsze, co od tej pory nie dawało mu spokoju: co siedziało tam obok Tommy’ego i Norta? Co to, do diabła, było? I gdzie było jego odbicie?

9

Kiedy uruchomił zgniatarkę jego wzrok przyciągnęło coś, co zatrzepotało wśród ostrych jak brzytwy zębów. Coś, co uczepiło się jednego z nich i za nic w świecie nie chciało trafić do brzucha śmieciarki. Coś, co migotało jakąś bielą w rytm obracanych wałków, jakby rozpaczliwie nadawało sygnał S.O.S. i czekało na ratunek. Co to było?

Rick pochylił się nieco nad zgniatarką, ale to coś wirowało zbyt szybko, by mógł się temu uważnie przyjrzeć.

I zanim zdążył pomyśleć już wyciągnął rękę, by to coś schwycić, gdy będzie na samej górze, by to coś uwolnić. Błyskawicznym ruchem, z szybkością, której się sam po sobie nie spodziewał, schwycił to coś w palce. Okazało się, że to mała fotografia, a gdy ją odwrócił ze zdumieniem stwierdził, że to jego fotografia.

W tym momencie wypadki potoczyły się błyskawicznie. Zbyt błyskawicznie, nawet jak na refleks Ricka.

Na okazywanie zdumienia miał zaledwie ułamek sekundy, gdyż w następnej chwili poczuł gwałtowne szarpnięcie, kiedy jego rękaw zaczepił o jeden z noży i jego ręka natychmiast znalazła się w wirujących trzewiach zgniatarki. Nie zdążył wydać jakiegokolwiek krzyku bólu czy zaskoczenia, kiedy stalowe noże wciągnęły go do środka.

Ostatnim dźwiękiem swej gasnącej świadomości, jaki zdołał usłyszeć, nim zgniatarka bezlitośnie zmiażdżyła mu głowę, był nowy letni przebój: „DRYYST, DRYYST, UMCA, UMCA, UMCA, ŻYZZT, ŻYZZT…”

 

 

Braniewo, styczeń 2013r.

About the author
Roman Pastuszuk
Obserwator i kontestator, autor wierszy i opowiadań, miłośnik książek, muzyki filmowej i yerba mate.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *