Słoneczne wino

W tamtych dniach mówiono o Linnamènie, że zanim zostanie królem Nort, będzie musiał pochować całą swoją rodzinę. Nie kryły się w tym sformułowaniu żadne aluzje do rywalizacji o tron. Linnamèn, literalnie rzecz ujmując, nie miał już z kim rywalizować. Wszyscy jego krewni, zarówno ci mieszkający w pałacu, jak i ci rozrzuceni po świecie, umarli tej samej nocy w zadziwiająco podobnych okolicznościach, a on nie mógł nawet liczyć na to, że podczas koronacji w odpowiednim momencie – jak nakazywał zwyczaj – ktokolwiek ze starszyzny jego rodu położy mu dłoń na ramieniu.

Byłem jednym z tych, których zdumnienie rosło, gdy do pałacu docierały informacje o następnych zgonach. Zupełnie tak, powiedział biskup Ignacy, jakby Anioł Śmierci we własnej osobie przeszedł pomiędzy członkami królewskiej rodziny i zabrał wszystkich, oprócz Linnamèna. Irracjonalne reakcje i metafizyczne teorie były wówczas na porządku dziennym, ale osobiście byłem przekonany, że to nie anioł – żadnego z nich nie widziano zresztą w Nort od stuleci – ale człowiek stał za tą sprawą. A Linnamèn był pierwszym podejrzanym.

Za podobne insynuacje można było zostać wysłanym do twierdzy Kaer-Nort przez straż państwa, próbującą – często bez oglądania się na środki – zapobiec po śmierci króla Glibannèna rozprzestrzenianiu się chaosu. Ludzie religijni na ogół zadowalali się dawną przepowiednią, mówiącą, że członkowie królewskiego rodu nie mogą sobie nawzajem wyrządzić krzywdy, czy to własnoręcznie, czy za pośrednictwem innych osób. Piękny mit utrzymywał się chyba jedynie dlatego, że wszelkie łajdactwa w obrębie rodziny Linnamèna były od stuleci tuszowane, a sprawowanie władzy obywało się bez ofiar śmiertelnych.

Ci, którzy wyznawali bardziej racjonalny światopogląd, przychylali się do tezy o niewinności Linnamèna głównie z braku jakichkolwiek dowodów mogących świadczyć o tym, że zabił swoich krewnych. Po pierwsze, książę z pewnością nie mógł się znaleźć w tylu miejscach równocześnie. Po drugie, gdyby chciał dokonać tak niezwykłego masowego zabójstwa z udziałem innych osób, musiałby dysponować co najmniej kilkusetosobową siatką od lat knującą spisek, co – zważywszy na jego historię – było nieprawdopodobne. Po trzecie wreszcie, kiedy pojawił się w Nort, zaskoczył nas wszystkich, próbując gorliwie rozwiązać zagadkę śmierci swoich bliskich. Ci, którzy mówili, iż najpierw musi pochować całą rodzinę, by zostać królem, nie mieli racji. Sam Linnamèn w swoich oczach mógł zostać władcą Nort jedynie po wyjaśnieniu tragedii, która rozegrała się w pałacu w noc Zimowego Przesilenia.

Pamiętam, że przybył do miasta w najzimniejszym miesiącu, kiedy kraj był skuty lodem i śniegiem, a dni były tak krótkie, że miało się wrażenie, iż świat spowija niekończąca się noc. O tej porze roku długie, kręte ulice Nort wyglądały na opustoszałe i jedynie w najmroczniejszych i najwęższych jego zakamarkach, pomiędzy starymi, wysokimi kamienicami, napotykało się czasem na najbardziej zdesperowanych mieszkańców, goniących za czymś lub za kimś mimo groźby zamarznięcia. Jak udało mu się przejść pieszo niemal przez całe miasto przy tak niesprzyjających warunkach, do dzisiaj nie wiem. Kiedy go o to pytałem, odpowiadał wymijająco.

Tamtego dnia zjawił się w pałacu długo po północy, kiedy prawie wszyscy już spali. Sądzę, że celowo wybrał taką porę – jakby chciał zakraść się do swojego rodzinnego domu tak samo cicho i niepostrzeżenie, w takich samych ciemnościach, w jakich go opuszczał jako chłopiec. Prowadzono mnie do niego w całkowitej ciszy ciemnymi korytarzami pałacu. Przypominało to błąkanie się po labiryncie, którego grube ściany wchłaniały wszelkie dźwięki. Kiedy wszedłem do mniejszej sali jadalnej, książę grzał jeszcze dłonie na kubku gorącej kawy. Na talerzach przed nim leżało nietknięte jedzenie. Wyglądał na wyczerpanego, znękanego i zmarzniętego. Przypominał swoich bliskich z rodziny królewskiej, ale tylko w sposób, w jaki negatyw fotografii przywodzi na myśl jej oryginał.

Oprócz nas w sali znajdował się Pascal, mistrz ceremonii, oraz służący, beznamiętnym wzrokiem wpatrujący się to w stygnące jedzenie, to zezujący w stronę niewielkiej torby podróżnej, która w królewskiej jadalni prezentowała się co najmniej niestosownie, zwłaszcza że najwyraźniej zawierała cały dobytek przyszłego władcy.

– Powiedziano mi, że jest pan lekarzem – odezwał się niemal natychmiast Linnamèn.
– Tak.
– Przepraszam, że wezwałem pana o takiej porze. Chciałbym jednak ich zobaczyć.
Spojrzałem na Pascala, którego kwaśna mina świadczyła o tym, że sprawę tę z Linnamènem przedyskutował i że dyskusję tę przegrał.
– Doktor Søren wskaże waszej wysokości drogę – powiedział głucho.
Ciała złożyliśmy w jednej z podziemnych sal – tam, gdzie było prawie tak zimno jak na ulicach skutych lodem. Zanim tam dotarliśmy, obaj trzęśliśmy się z zimna – Linnamèn po raz drugi tego wieczoru. Służący zapalił świece i ciemna sala rozjaśniła się na tyle, by można było zobaczyć długi ciąg kamiennych katafalków, na których spoczywały nieruchome ciała – niektóre z nich już bardzo stare, inne przeraźliwie młode.

Nie widziałem twarzy Linnamèna, kiedy przekroczył próg komnaty, odwrócony do mnie plecami. Wydawało się jednak, że wbrew panującym w tym upiornym miejscu warunkom, przestał trząść się z zimna. Przez długą chwilę wpatrywał się w rząd katafalków, po czym podszedł do najbliższego z nich. Nie zawołał mnie, więc zatrzymałem się tuż za progiem, w pobliżu jednej z pochodni, obserwując go, podczas gdy on przechodził od jednego do drugiego katafalku, zwinnym ruchem odsłaniał prześcieradła, a następnie z zaskakującą łagodnością brał w swoje dłonie twarze zmarłych krewnych, na każdym z czół składając ulotny pocałunek. Zajęło mi trochę czasu, zanim zrozumiałem, że to czułe pożegnanie jest równocześnie wstępnym badaniem ciał zmarłych. Linnamèn, nie zważając na upływ czasu i przeraźliwy ziąb, przyglądał się twarzom i dłoniom zmarłych, a nawet delikatnie badał ich klatki piersiowe i brzuchy. Po zakończeniu oględzin ostatnich, dwudziestych trzecich zwłok, wolnym krokiem skierował się w moją stronę.

– Jaką stwierdził pan przyczynę zgonu? – zapytał rzeczowo.
– Zatrzymanie akcji serca.
– Spowodowane… czym?
Rozłożyłem bezradnie ręce.
– Badałem ciała zaraz po śmierci, od tego czasu przychodzę tu codziennie i nie znajduję odpowiedzi na to pytanie. Wydaje się, że ich serca… po prostu przestały bić.
Linnamèn milczał przez chwilę. W końcu jakie jest prawdopodobieństwo, że serca tak wielu ludzi przestaną bić niemal o tej samej porze?
– Jestem pewien, że przeanalizował pan wszelkie możliwości – powiedział wreszcie. – Czy mógłby się pan nimi ze mną podzielić? Co mogło spowodować taką śmierć?
– Przyczyn mogło być wiele. Na przykład wrodzona wada serca.
– Trudno uwierzyć, by mieli ją wszyscy.
– Niekonieczne, jeśli była dziedziczna.
– Co jeszcze?
– Choroba zakaźna.
– Zbadał pan zapewne krew zmarłych pod tym względem?
– Tak. Żadnych znanych bądź nieznanych zarazków lub wirusów.
– A więc?
– Hm… Zatrucie…
– Albo otrucie.
– Również jednak i tego nie potwierdziły moje badania. Żadna z teorii nie wyjaśnia, dlaczego zmarli odeszli tej samej nocy. Chorobę serca wyklucza fakt, że musiałaby się ona rozwijać z różną szybkością, skoro najstarszy ze zmarłych miał lat siedemdziesiąt pięć, a najmłodszy – siedem. Żadna zaraza w historii nie sprawiła też, by tyle osób umarło dokładnie w tej samej chwili. Z kolei otruciu towarzyszą na ogół objawy zewnętrzne – jeśli na przykład śmierć jest efektem długotrwałego podtruwania, zmienia się wygląd paznokci i włosów. Jeśli jest to otrucie przebiegające gwałtownie – można obserwować zmiany na skórze, języku itd.
– Pewien wampir opowiadał mi o czarcim złocie, niebieskiej kolendrze i innych specyfikach powodujących błyskawiczną śmierć bez zewnętrznych objawów.
– To prawda. W takim przypadku na ogół jednak zaraz po zgonie wokół zmarłego, wydychającego truciznę w ostatnim tchnieniu, wyczuć można charakterystyczny zapach albo zauważyć – jak w przypadku niebieskiej kolendry – wytrącenie się niebieskich kryształów we krwi. Byłem przy śmierci trzech braci waszej wysokości. Wokół żadnego z nich nie pojawił się charakterystyczny zapach, a w ich krwi nie było niebieskich kryształów.
– Czy jest pan jednak pewny, że śmierci nie mogła spowodować trucizna?
– Nie – odparłem po dłuższej chwili. – Zakładam, że istnieją specyfiki, o których nie słyszałem do tej pory. Ustalenie tego wymagałoby jednak…
– Przeprowadzenia autopsji, tak?
– Tak.

Spojrzał na mnie tak, jakby chciał zapytać, dlaczego jeszcze nie przeprowadziłem sekcji zwłok, zawahał się jednak. Musiał się domyślić odpowiedzi na swoje niezadane pytanie. Chodziło przecież o rodzinę królewską, a rodzina królewska to coś więcej niż ludzie z ciała i krwi. To także symbol, mit, metafora, a w wypadku Nort również element religii. Metafory nie sposób rozcinać skalpelem, by obejrzeć jej wnętrzności. Prawo państwowe nie przewidywało możliwości wykonania autopsji na jakimkolwiek członku królewskiej rodziny. I nikt nie miał kompetencji, by taki precedens powołać do życia.
– Proszę to zrobić – powiedział Linnamèn.
Wyszliśmy z komnaty i skierowaliśmy się w stronę schodów.
– Czy wie książę, jak zareagują na to oficjele, lordowie, a zwłaszcza kapłani?

W rozproszonym świetle pochodni wydawało mi się, że zauważyłem na twarzy Linnamèna lekki grymas. Był to cień uśmiechu, którym – jak się później przekonałem – zwykł kwitować wszelkie pytania czy uwagi, prowadzące do oczywistych odpowiedzi.
– Raczej się nie ucieszą.
Dotarliśmy do wielkiego holu, z którego kręte marmurowe schody wiodły w różnych kierunkach. Tu mieliśmy się rozstać. Linnamèn zatrzymał się jednak jeszcze na chwilę i powiedział:
– Kiedy będzie pan robił autopsję, proszę zwrócić uwagę na ich karki.
– Karki?
– Tak. Na karku mojego wuja, lorda Ethelreda, znajduje się drobny ślad. Okrągła, maleńka opuchlizna, jak po ukąszeniu komara.
– W Nort komarów nie ma nawet latem. Zimy są dla nich zbyt ostre.
– Wiem. Dlatego chcę, by zwrócił pan na to uwagę. Nie dostrzegłem podobnych śladów na innych ciałach, ale… mimo wszystko, proszę sprawdzić.

Przez kilka kolejnych dni nie spotykałem Linnamèna. Obaj mieliśmy ręce pełne roboty. Podczas gdy ja dosłownie nurzałem się we wnętrznościach jego krewnych, on przygotowywał się do przejęcia władzy w państwie. Spotykał się z kapłanami, lordami, ministrami, generałami, ze służbą pałacową. Mówiono mi, że całymi godzinami potrafił tkwić w państwowym archiwum, że rozmawiał z każdym o wszystkim – ze służącymi o polityce, z lordami o religii, z kapłanami o pałacowej kuchni. Interesowały go najdrobniejsze szczegóły: pałacowe miłostki, niesnaski, drobne intrygi sprzed lat. Miał przy tym wielki talent do pozyskiwania informacji – wydawało się, że potrafi znaleźć wspólny język z każdym, od pomocnika najmłodszego z kamerdynerów, po najwyższego kapłana, biskupa Immanuela.

Spotkaliśmy się ponownie w dniu, w którym Linnamèn przymierzał swoje przyszłe królewskie stroje. Kiedy wszedłem, wyprosił wszystkich z komnaty. Mojego raportu wysłuchał, stojąc nieruchomo, odwrócony tyłem do szeregu luster, które pomnażały jego postać o nieskończoną ilość wizerunków, sprawiających wrażenie nierealnych. Żaden z władców Nort nigdy nie nosił białych strojów. W kraju, który przez dwie trzecie roku jest skuty lodem, biel oznacza powszedniość, codzienność. Często symbolizuje też nieukończoną żałobę, nie gasnącą nigdy melancholię. Nikt nie był w stanie zrozumieć, dlaczego Linnamèn kazał przygotować dla siebie stroje w tym przerażającym kolorze. Patrząc na niego, po raz kolejny miałem wrażenie, że oglądam negatyw fotografii któregoś z jego przodków. Członkowie rodziny królewskiej nosili na ogół stroje w wyrazistych, żywych barwach, równocześnie jednak byli jasnowłosi, prawie białowłosi, podczas gdy Linnamèn miał włosy ciemne, niemal czarne. Jak mi mówiono, odziedziczył je po matce.

To była krótka rozmowa. Opowiedziałem Linnamènowi o tym, co znalazłem – o sercach jego krewnych rozdartych na strzępy.
– Zupełnie tak, jakby rozerwały je jakieś pociski. Tyle że na żadnym z ciał nie ma rany wlotowej ani wylotowej.
– Czy znalazł pan coś, co nie pasowałoby do tego wzoru? Jakieś nieregularności, dziwne zbiegi okoliczności…
– Znalazłem oczywiście kilka rzeczy, których się nie spodziewałem. Wrzód żołądka lorda Ethelreda był nowotworem. Nie zostałoby mu więcej niż pół roku życia. Z kolei badając ciało księżniczki Sofii, znalazłem ślady wskazujące na co najmniej dwukrotne poronienie.
– Miała dopiero siedemnaście lat – powiedział Linnamèn głucho. Zastanawiałem się, ile sam przeżył, zanim opuścił pałac i ile wiedział.
– Co ze śladem na karku Ethelreda? – zapytał.
– Moim zdaniem to ślad po zastrzyku. Przypuszczam, że lord cierpiał na coraz większe bóle spowodowane rozwojem nowotworu i że próbował znaleźć ukojenie…
– W białej kolendrze. To ją podaje się w ten sposób, tak? Ale nie znalazł pan śladów tego narkotyku w jego krwi?
– Biała kolendra, jeśli nie przedawkuje się jej, nie pozostawia po sobie śladów. Jeśli więc lord przyjął ją, to jedynie w takiej ilości, która nie była śmiertelna.
– Kto mógł podawać mojemu wujowi tę substancję?
– Na pewno nie ja – spróbowałem się lekko uśmiechnąć. – Jako lekarz jestem zobowiązany strzec zdrowia rodziny królewskiej za wszelką cenę, a podanie narkotyku byłoby naruszeniem tej reguły. Podejrzewam, że lord Ethelred przyuczył jakiegoś sługę lub… służącą.
– Słyszałem o jego upodobaniach – odpowiedział książę chłodno. Najwyraźniej doniesiono mu już, że lord Ethlered był niepoprawnym – i czasem okrutnym – kobieciarzem.

Linnamèn poprosił mnie o spotkanie kolejnego dnia. Mieliśmy się zobaczyć o szóstej rano w podziemiach. Kiedy wychodziłem, stał nadal nieruchomo, w zamyśleniu spoglądając przed siebie. Tylko jego lustrzane odbicia zdawały się falować lekko.
Następnego dnia, kiedy zszedłem do podziemi, znalazłem Linnamèna w jednej z nielicznych sal na tym poziomie, w których była elektryczność. Zajmował się jakimiś nietypowymi przygotowaniami – spacerował po pustym pokoju, odliczając cicho kroki między miejscem, w którym stał długi stół, a innym, w którym ustawił krzesło.
– Zastanawiałem się nad tym, co mi pan powiedział – oświadczył na powitanie. – I pomyślałem, że konieczne będzie przeprowadzenie eksperymentu.

Do sali zajrzał spłoszony służący, niosący spore zawiniątko. Linnamèn kazał mu położyć je na stole, poczekał, aż służący się oddali, a następnie rozwinął pakunek. Wciągnąłem głęboko powietrze na widok zakrwawionego płótna. Linnamèn sięgnął do kieszeni czarnego płaszcza zarzuconego na to, co miało się stać jego codziennym strojem – białą tunikę z długimi rękawami wypuszczoną na białe, lniane spodnie – wyjął z niej dwie pary cienkich rękawiczek i zakładając jedną z nich na swoje dłonie, podał mi drugą, mówiąc:
– Słyszałem, że serce świni jest podobne w konstrukcji do ludzkiego. Myślę, że to się nada.

Wyjął z pakunku jedno z serc i umieścił je na stole, po czym obaj oddaliliśmy się o kilka metrów – tam, gdzie Linnamèn ustawił krzesło.
– Jak tam z pana zdolnościami strzeleckimi, doktorze? – zapytał, sięgając po raz kolejny do kieszeni płaszcza i wyjmując z niej rewolwer.
– Nie za dobrze – przyznałem.
– To tak jak u mnie. Trudno, będziemy musieli postarać się o zminimalizowanie szkód.
Mówiąc to, wyciągnął uzbrojoną dłoń i bardzo ostrożnie wymierzył w świńskie serce. Kiedy strzelił, głośne echo potoczyło się po podziemiach, zupełnie jak odgłos walących się murów. Pierwsza kula przeleciała nieco ponad celem i utkwiła w ścianie pałacu. Linnamèn skrzywił się lekko, ale wymierzył jeszcze raz i trafił.
Podszedłem do tego, co zostało z serca.
– Mówił pan, doktorze, że serca moich zmarłych krewnych wyglądały tak, jakby zostały rozerwane przez pocisk. Pomyślałem, że warto to sprawdzić. Co pan na to?
Pokręciłem głową, przyglądając się rozerwanemu świńskiemu sercu.
– Zupełnie na odwrót – powiedziałem. – Jeżeli tak wygląda serce rozerwane przez kulę, to tamte serca musiały zostać rozerwane… od środka.
– Czyli eksplodowały?
– Tak.
Linnamèn milczał przez chwilę, a potem zapytał:
– Czy chciałby pan powtórzyć eksperyment?
– Zdecydowanie tak.

Wkrótce we wszystkich kątach pałacu szeptano o śledztwie prowadzonym przez księcia. W oparciu o niesprawdzone informacje próbowano przewidzieć kolejne działania Linnamèna, z jego gestów starano się odczytać kierunek, jaki obierze już wkrótce wewnętrzna polityka państwa, naprędce układano nowe sojusze i zawiązywano intrygi, które miały się rozwinąć po koronacji. Ta ostatnia mogła się jednak odbyć dopiero po pogrzebie zmarłych. Do tego czasu pałac pozostawał w stanie niespokojnego oczekiwania, nerwowego snu, który lada chwila miał się zakończyć gwałtownym przebudzeniem.
– W innych czasach uznano by to za pogwałcenie wszelkich praw państwowych, moralnych czy kościelnych – mówił Pascal podczas jednego z naszych „spotkań organizacyjnych”. – Król, królowa, inne żony króla, wszyscy członkowie ich rodziny od tygodnia tkwią w podziemiach, a lód skuwa ich sprofanowane szczątki. Bez urazy, Sørenie.
– Bez urazy.

Spotkania dotyczyły rzekomo organizacji życia pałacu. Rzekomo, ponieważ o wszelkich sprawach organizacyjnych decydowały i tak trzy instancje: nadworny ceremoniał, władca oraz Pascal. W praktyce chodziło o wymianę „użytecznych” informacji, czasem drobnych faktów, a czasem plotek, które mogły wpłynąć na to, co działo się w pałacu. W tamtym czasie spotkania organizowano znacznie częściej niż kiedykolwiek do tej pory, chyba głównie dlatego, że Pascal wyjątkowo źle znosił sposób, w jaki Linnamèn na każdym kroku podważał świętą hegemonię ceremoniału.
– Dobry Boże, on nie ma nawet dwudziestu sześciu lat, od siódmego roku życia był w pałacu może dwa razy – sarkał cicho biskup Ignacy, królewski kapelan. – Autopsja? Strzelanie w podziemiach do świńskich serc? Wypytywanie pokojówek o intymne szczegóły życia królewskiej rodziny? Jakim prawem to wszystko się odbywa?

– Prawem ustroju politycznego, oczywiście – rzucił Carl Gustaw, szef urzędu bezpieczeństwa.
– Carl Gustaw ma rację – powiedziałem. – Nort to teokratyczna monarchia absolutna. Władca ma prawo robić, co chce, bo – jak głosi konstytucja – jest namiestnikiem Boga na ziemi.
– Carl Gustaw jest ohydnym ateuszem. A na dodatek hipokrytą – sarknął Ignacy.
– Wierzę w ideę, na jakiej opiera się to państwo, biskupie – powiedział spokojnie Carl Gustaw. – Jedynie władza, która ma mocne ugruntowanie symboliczne, jest w stanie utrzymać porządek.
– Jesteś pewien, że władca, którego przysiągłeś bronić do ostatniej kropli krwi, też wierzy w tę ideę? – zapytał Pascal.

Carl Gustaw uśmiechnął się ponuro.
– Młodzieńczy liberalizm i niemądre reformatorstwo kończą się wraz ze wstąpieniem na tron. Jeśli nie wierzysz, zajrzyj do podręczników historii. Zresztą nasz przyszły pan i władca wydaje się teraz przede wszystkim zainteresowany śledzeniem mordercy swoich krewnych.
– Á propos, Carlu, wiemy już, kto lub co za tym stoi? – zapytał Pascal.
Szef urzędu bezpieczeństwa spochmurniał i rozłożył bezradnie ręce. Pascal cmoknął z niezadowoleniem.
– Cóż za rozczarowanie. Uważaj, bo jeszcze Linnamèn zdobędzie tę wiedzę przed tobą.
– Moi ludzie zajmują się tą sprawą dzień i noc. Przycisnęliśmy niedobitki anarchistów, demokratów, socjalistów, liberałów i wszystkich innych, którzy przetrwali ostatnią czystkę.
– Nikt się nie przyznał? – zapytał Ignacy.
– Kto jak kto, ale biskup powinien wiedzieć, że problem z naszymi metodami pracy polega na tym, że po pewnym czasie każdy może się przyznać do wszystkiego. Uzyskałem kilkanaście zeznań, żadne z nich jednak nie trzyma się kupy.

– Strzelanie do świńskich serc i inne metody Linnamèna wydają się szczytem subtelności przy praktykach urzędu bezpieczeństwa – powiedziałem. Carl Gustaw nie zauważył albo zignorował sarkazm zawarty w tych słowach i mówił dalej:
– Lubi bawić się w kotka i myszkę. Wiem, co robił w ostatnich latach, czym zajmował się podczas wędrówek po całym świecie. Zmarły król Glibannèn, jego brat, miał w swojej komnacie teczkę, w której skrzętnie przechowywał informacje o nim. Na teczce widniał napis: „Nie ruszać Linnamèna”. Nie wiem, czemu król chciał, aby dano jego bratu spokój. Nigdy o niego nie pytał, nigdy nie prosił o informacje na jego temat, ale ja zbierałem je mimo to. Na wszelki wypadek. W Pont-de-Lilac mówią, że nie ma zagadki, której Linnamèn nie potrafiłby rozwiązać. Może to przesada, ale w jakiejś mierze uzasadniona. W końcu to on wyjaśnił serię zaginięć dzieci w Wilczym Lesie sprzed pięciu lat. W Laiec pomógł schwytać zabójcę tamtejszego biskupa. A w Ibsenbergu – no, to już była prawie polityczna sprawa, ale z oczywistych względów nie mówi się o niej głośno – podobno znalazł sprytnego złodzieja, który ukradł insygnia królewskie. A więc, Pascalu, zdaję sobie doskonale sprawę z tego, że Linnamèn zwykł szybko dochodzić do celu. Śmierć rodziny królewskiej, jego rodziny, to jednak nie to samo, co sprawa zboczeńca porywającego dzieweczki czy kleryka mordującego biskupa. Linnamèn długo nie był w pałacu. Zbyt długo.

Zapadła chwila milczenia, którą przerwał Pascal:
– A jednak nie wiesz, co Linnamèn zamierza. Nikt z nas nie wie.
– Przydałby się mu dobry spowiednik – powiedział Ignacy. – Taki, któremu Linnamèn by zaufał, a który równocześnie byłby nam wierny.
– No właśnie – podchwycił Pascal. – Wybrał już któregoś?
Ignacy wzdrygnął się, a jego rude włosy zafalowały niczym wielkie ognisko. Niektórzy mówili, że to dzięki tym włosom (i homoseksualnym skłonnościom kilku wysoko postawionych osób) zdobył urząd królewskiego kapelana w tak młodym wieku.
– Odrzucił każdą z przedstawionych przeze mnie kandydatur.
– Trzeba było podsunąć mu kogoś nieoficjalnie i sprawić, żeby uwierzył, iż sam go wybrał – powiedział Carl Gustaw.

Ignacy spiorunował go spojrzeniem.
– Niech Carl Gustaw nie uczy mnie, jak mam wykonywać swoje obowiązki, a ja nie będę się wtrącał do jego spraw. Linnamèn na wstępie ogłosił mi, że wybrał swojego spowiednika, zanim jeszcze dotarł do pałacu.
– Ma prawo to zrobić? – spytał Carl Gustaw.
– Tak, jeśli wybierze kogoś z Zakonu Alberta.
– A więc? Na kogo padł wybór? – zapytałem.
– Nasz przyszły król obrał sobie za spowiednika prowincjonalnego pijaczynę – oświadczył Ignacy z nieskrywaną drwiną. – Nazywa się Rafael Gabriel, a jego dziwaczne nazwisko to najmniejsza z jego wad. Od kiedy wstąpił do Zakonu Alberta, co kilka lat zmienia parafię. Ostatnio przebywał w Loch Scarland. Jest niesubordynowany, nielojalny wobec przełożonych, a nad lekturę traktatów filozoficznych przenosi wino pite w towarzystwie rozwiązłych kobiet. Bezczelnie twierdzi, że nawraca je na drogę cnoty.

– Linnamèn rozwiązywał w Loch Scarland sprawę Żabibrzucha, rzecznego smoka – powiedział Carl Gustaw, a na nasze pytające spojrzenia odparł:
– Słowo honoru. Możecie sprawdzić w archiwum.
– Bez względu na to, w jakich okolicznościach się spotkali i dlaczego wybrał sobie akurat takiego spowiednika, Linnamèn mógł zadziałać mądrzej – powiedział Pascal. – Z tego, co biskup mówi, książę będzie musiał się pilnować, by słoneczne wino, które jego spowiednik poda mu zgodnie z tradycją podczas uczty koronacyjnej, nie zniknęło z kielicha, zanim do niego dotrze. Skoro Rafael Gabriel jest niesubordynowany i nielojalny, chyba nietrudno będzie znaleźć sposób, by informował nas o najskrytszych myślach króla.
– Pracuję nad tym – powiedział Ignacy. – Zanim dojedzie do Nort, Rafael Gabriel będzie naszym sojusznikiem.

Na dzień przed przybyciem spowiednika zostałem wezwany przez Linnamèna do jego prywatnych apartamentów. Spotkaliśmy się w gabinecie, w którym pełno było ksiąg z archiwum, przeróżnych dokumentów i kodeksów, które przyszły król zdawał się studiować nawet w nocy. Gdzieś pośrodku wielkiego biurka, niemal całkowicie zawalonego papierami, stała taca z prawie nietkniętym jedzeniem.
– Powinien książę zacząć lepiej się odżywiać – powiedziałem. – Mówię to jako lekarz.
– Czekam na moment, w którym powie mi pan, że to, co zabiło moich krewnych, nie trafiło do ich ciał za sprawą jedzenia – odparł Linnamèn. – Do tego czasu wolę poprzestać na suszonych owocach, herbatnikach i wodzie.

Linnamèn zagłębił się w fotelu i wyciągając przed siebie nogi, rzeczywiście sięgnął po talerzyk z herbatnikami. Rozejrzałem się po gabinecie. Panujący tu rozgardiasz paradoksalnie sprawiał, że pomieszczenie stało się bardziej przytulne. Koc i poduszka na sofie dawały wrażenie, że przyszły władca nie tylko pracuje, ale i śpi w gabinecie. W jednym z kątów leżał wciąż nierozpakowany bagaż, z jakim Linnamèn zjawił się w pałacu. Na jednej z niskich półek stała klatka z pięknym złotym gołębiem, który właśnie chował głowę pod lśniące skrzydło. Wreszcie mój wzrok padł na to, na co musiał patrzeć Linnamèn za każdym razem, kiedy siadał w swoim fotelu.

– Tkanina z Portes-des-Noires. A w zasadzie jej kopia – powiedział, zauważając moje spojrzenie. – Poprosiłem o umieszczenie jej w tym miejscu.
– Znakomita kopia – zauważyłem, przyglądając się jej z bliska.
Tkanina z Portes-des-Noires jest dla mieszkańców Nort zarówno podręcznikiem historii, jak i przypomnieniem prawd wiary, a przede wszystkim przewodnikiem po państwowej hierarchii. Wykonana z najdelikatniejszych nici, ręcznie tkana, skrząca się barwami, złotem i srebrem, zawierała między innymi drzewo genealogiczne Linnamèna, obejmujące jego przodków, krewnych i oczywiście jego samego.
– Patrzę na nią w każdej wolnej chwili – powiedział Linnamèn. – Próbuję sobie przypomnieć.

– Przypomnieć? Co takiego?
– Ich – odparł, kierując wzrok w dół. – Jacy byli, o czym mówili, w jakich wydarzeniach uczestniczyli. A potem zastanawiam się, czego mogli oczekiwać, do czego dążyli… Wiem, o czym pan myśli – powiedział po chwili, chwytając moje przelotne spojrzenie. – Zapewne ma pan rację. Co mógł zapamiętać siedmioletni chłopiec? Co mógł zauważyć dwunastolatek na pogrzebie swojej siostry? A co wiedział szesnastolatek podczas jubileuszu dziesięciolecia wstąpienia na tron swojego brata?
– I czy w ogóle coś, co działo się wtedy, ma znaczenie dla tego, co dzieje się teraz?
– Myśli pan, że nie ma?
– Myślę, że niektóre tajemnice można rozwiązać, sięgając w przeszłość. Ale nie wszystkie.
– To prawda. A jednak sprawa taka jak ta, na pewno długo przygotowywana, musi mieć swoje źródło w przeszłości. Nie wiem tylko czyjej.

Popatrzyłem na rozległe drzewo genealogiczne. Jego korzenie niknęły gdzieś w mroku dolnych warstw Tkaniny, jego gałęzie rozpościerały się szeroko. Trudno było uwierzyć, że w ciągu jednej nocy potężne drzewo skurczyło się do jednego punktu, wciśniętego gdzieś w lewy górny róg. Do tej pory kolejne pokolenia układały się warstwami, którymi rządziła wielka systematyczność: najstarsi synowie bądź córki zostawali królami bądź królowymi Nort, drudzy w kolejności trzymani byli blisko tronu, młodsi trafiali na zagraniczne dwory, jako małżonkowie innych władców. Najmłodszych synów uczono na kapłanów – wszystkich od stuleci, za wyjątkiem Linnamèna. Względem niego zastosowano specjalną procedurę.

– Pamięć nie zawsze bywa zgodnym współpracownikiem – mówił Linnamèn. – Gorzej bywa chyba wtedy, gdy jest aż zbyt chętna do pomocy. Ale nie o tym chciałem z panem rozmawiać. Zastanawiałem się nad tym, co mogło spowodować śmierć moich krewnych. Jaka substancja czy schorzenie może być odpowiedzialne za to, że czyjeś serce po prostu pęka?
– Nie ma takiej substancji – odpowiedziałem. – A i o schorzeniu mogącym coś takiego spowodować nigdy nie słyszano.
– Z tym drugim się zgodzę. Co do pierwszej kwestii… Nie wziął pan pod uwagę, że może chodzić o substancję, która nigdy nie była stosowana w takim celu.

Złoty gołąb zamknięty w klatce rozpostarł skrzydła i zagruchał cicho. Linnamèn wstał, podszedł do klatki i wypuścił gołębia, który zaczął fruwać po królewskich apartamentach.
– Wie pan, że tak właśnie mnie znaleźli? – zapytał Linnamèn.
Wiedziałem. Wbrew temu, co mówił Carl Gustaw, były takie chwile, kiedy Linnamèn potrafił zniknąć z jego – a także wszystkich innych – pola widzenia. Być może przybierał wtedy inną tożsamość albo zaszywał się gdzieś w innych krajach.

– Pascal wysłał gołębia zaraz po tym, co się stało – powiedziałem.
– Mówi się, że złote gołębie rozpoznają członków rodziny królewskiej. Nie przylecą do nikogo innego. Dlatego do dzisiaj wykorzystuje się je czasem, by skomunikować się z jakimś członkiem rodziny królewskiej, gdy ten jest trudno osiągalny. Złoty gołąb zawsze znajdzie swego pana. Według legendy, tak stworzyli je aniołowie. Pan jednak wie, że to nieprawda.
– Nefrytyt. To on jest za wszystko odpowiedzialny – przyznałem.
– Drogocenna ruda wydobywana w jedynej kopalni na północy kraju. Uczeni ze Wschodniego Królestwa, gdzie złóż jest znacznie więcej, w ostatnich latach bardzo intensywnie badali tę substancję. Wie pan, że nefrytyt wypromieniowuje niewielką dawkę nieszkodliwej energii, bardziej wydajnej niż elektryczność, o której niewiele jeszcze wiemy? Dla człowieka jest ona całkowicie niezauważalna, jednak złote gołębie, w których błędniku tkwi ziarnko nefrytytu, rozpoznają żywe obiekty z nim związane z czasem wręcz olbrzymiej odległości. Dlatego raz w roku mogą się łączyć w wielkie stada i wspólnie migrować.

Złoty gołąb, powracając z wędrówki po królewskich apartamentach, przysiadł na dłoni Linnamèna, powyżej palca wskazującego, na którym rysowała się cienka, jasna skaza.
– Kiedy w rodzinie królewskiej przychodzi na świat dziecko, wszczepia się mu pod skórę cieniutką nitkę nefrytytu – mówił dalej. – Następnie sztucznie hoduje się grupę gołębi z ziarnem nefrytytu pochodzącym z tej samej próbki. Gołąb rozpoznaje wtedy nie tylko inne żywe stworzenie z nefrytytem, ale precyzyjnie odnajduje tę osobę, z którą jest związany.
Linnamèn delikatnie wsadził gołębia z powrotem do klatki.
– Nefytytowy gołąb to piękne stworzenie, ale nigdy nie przynosi dobrych wieści. Kiedyś wierzono, że nefrytyt przedłuża życie i młodość, czyni członków rodziny królewskiej odpornymi na choroby oraz rany. Nauka, jak rozumiem, nigdy tego nie potwierdziła.
– Wręcz przeciwnie – przyznałem. – Ci, którzy próbowali wszczepiać sobie lub zażywać większą ilość nefrytytu, umierali na ogół szybciej niż inni.

Linnamèn spojrzał na mnie wymownie, a ja zacząłem rozumieć, do czego zmierzał.
– Naturalnie nigdy nie wykonywano autopsji na osobach, które przedawkowały nefrytyt – podjąłem wątek. – Nefrytyt wszczepia się w dłoń niemowlęcia. Substancja jednak nie pozostaje w tym miejscu. Wędruje do jednego z organów, w zależności od rodzaju, do mózgu, płuc, wątroby, nerek… serca. Gdyby nagromadziło się jej więcej…
Linnamèn pokiwał głową. Zastanawiałem się nad tym, co mi powiedział. Wszystko zdawało się układać w sensowną całość, a jednak…
– Z całym szacunkiem, książę, to tylko przypuszczenia.
– Wiem, dlatego chciałbym, żeby znalazł pan dowód. Albo coś, co zaprzeczy mojej teorii.
– Jakieś sugestie?

Linnamèn uśmiechnął się blado.
– Myślałem o wpuszczeniu do podziemi stada złotych gołębi, ale to byłoby zbyt wiele jak na nerwy notabli. I moje chyba też. Sądzę, że trzeba podejść do sprawy z drugiego końca. Zakładając, że moi krewni zostali otruci nefrytytem, nadal zastanawia to, że wszyscy umarli tej samej nocy. Wie pan, co to oznacza?
– Że musieli przyjąć nefrytyt w ilości stosownej do wieku i wagi ciała mniej więcej w tym samym czasie – potrząsnąłem głową. – Wydaje się to zbyt trudne do zorganizowania.
– Niekoniecznie, jeśli ma się odpowiednią okazję.

Linnamèn podszedł do miejsca, w którym leżał jego podróżny pakunek i zaczął wyjmować jego zawartość. Były tam głównie przedmioty, z jakich zwykł korzystać wędrowiec, znajdowało się jednak też kilka troskliwie opatulonych zawiniątek. Z jednego z nich Linnamèn wyjął srebrny sztylet – symbol przynależności do królewskiej rodziny, z innego – niewielki flakonik ze złocistym płynem. Robiąc to, mówił:
– Proszę się zastanowić: czy są takie okoliczności, które sprzyjają temu, że wszyscy członkowie rodziny królewskiej mniej więcej w tym samym czasie mogą przyjąć w proporcjach stosownych do swojego wieku i wagi tę samą truciznę?
– Czy to słoneczne wino? – zapytałem, wskazując na flakonik.
Linnamèn podał mi flakon, a ja przyjrzałem się pod światło płynowi, w którym wirowały delikatne złote płatki.
– Napój królów – powiedział Linnamèn. – Sporządzany z najlepszych owoców, jakie zdążą w tym zimnym kraju dojrzeć. Bardzo drogi, bardzo trudny i czasochłonny do uzyskania z powodu złotej cykorii, która – o ile nie będzie odpowiednio długo fermentować – zaburza całkowicie kolor, strukturę i smak. Ten ostatni, swoją drogą, i tak pozostawia wiele do życzenia, choć opowiada się o nim piękne bajki. Miał pan kiedyś okazję spróbować?
– Oczywiście, że nie. Nawet rodzina królewska spożywa go…
– Raz do roku, prawda?
– Podczas Święta Przesilenia Zimowego, w najkrótszym dniu roku.
– Które wypadło dziesięć dni temu. Rodzina królewska w całym kraju spożywa słoneczne wino podczas uroczystych obchodów święta, w momencie, kiedy słońce na kilka minut pojawia się nad horyzontem, czyli koło południa. Dzieci wypijają symboliczny łyk.

– Ethelred od kilku lat nie pił słonecznego wina, udawał tylko, że zanurza w nim usta. Nie pił żadnego alkoholu. Źle wpływał on na jego żołądek. Jeśli sądzi książę, że nefrytyt znajdował się w winie…
– Ethelred musiał przyjąć go w inny sposób. Na przykład w zastrzyku z białej kolendry.
– O dwunastej prawie wszyscy pili słoneczne wino. Do północy prawie wszyscy byli martwi – powiedziałem, spoglądając pytająco na Linnamèna.
– Proszę to zbadać – wskazał na flakon. – Wszyscy członkowie rodziny królewskiej, bez względu na to, gdzie się znajdują, na miesiąc przed świętem otrzymują stosowny zapas wina z tego samego źródła, ale proszę zbadać też resztki, które zostały tutaj, w pałacu, po świątecznej uczcie. Służący mają odpowiednie dyspozycje, zrobią, co pan każe.
– Ale…
– Chce pan wiedzieć, czy je piłem? Nie – Linnamèn spoważniał.
– Dlaczego? – zapytałem bez ogródek.

Linnamèn milczał przez chwilę. Nie wahał się, po prostu nie chciał odpowiadać na to pytanie. Wreszcie odparł sucho:
– Okoliczności, w jakich się znajdowałem, nie pozwalały na przeprowadzenie rytuału związanego ze Świętem Przesilenia Zimowego.
Miał oczywiście rację. Oglądając pod medycznym szkłem próbki jego wina, znalazłem złote płatki, które nie były cykorią. Nefrytyt znajdował się też w resztkach słonecznego wina, jakie zachowano po uczcie. Stężenie trucizny było znaczne – w wypadku dziecka wystarczyłby jeden łyk, by uszkodzić wewnętrzne organy. Ponieważ we wszystkich przypadkach uszkodzone zostały serca, oznaczało to, że wykorzystany nefrytyt pochodził z jednego źródła. Kto jednak mógł zdobyć go w tak znacznej ilości? I dlaczego?

Część moich wątpliwości dotyczyła bezpośrednio Linnamèna. Nie mówił mi wszystkiego. Potrafiłem to zrozumieć. Pałac, otoczony mrocznym miastem, niekończącymi się ciemnościami i śniegiem, pełen był tajemnic, intryg i niejasnych intencji. Czegokolwiek nie mówiłby o nim Carl Gustaw, Linnamèn znał jego prawa w dostatecznym stopniu, by nie pokładać w nikim zbyt wielkiego zaufania. Przynajmniej do przyjazdu Rafaela Gabriela.

Przyszłego królewskiego spowiednika wprowadzono – bo sam wejść nie mógł – do pałacu jednym z nieoficjalnych wejść. Jak się okazało, plan Ignacego nie zakładał, że Rafael Gabriel przebędzie całą drogę do Nort w stanie tak wielkiego upojenia, że nie sposób będzie przeciągać go na jakąkolwiek stronę. Służący podtrzymywali spowiednika z obu stron, ale nie zdołali go utrzymać, kiedy targnął się całym ciałem i malowniczo zwymiotował na jeden z posągów przedstawiających wielkiego biskupa Klarencjusza. Gdy już skończył wyrzucać z siebie treść żołądka, bełkotliwie przeprosił posąg za kłopot i dał się prowadzić dalej. Przechodząc obok Pascala i Ignacego, z których pierwszy nie krył obrzydzenia, a drugi maskował niezdrową satysfakcję udawaną zgrozą, Rafael Gabriel uśmiechnął się lekko, mrucząc powitania dla „pięknych pań”. Wreszcie, powłóczącego nogami, zaciągnięto go do jego komnaty i zwalono szczupłe, brudne ciało w potarganym habicie na bielutką, wykrochmaloną pościel. Rafael Gabriel ułożył się natychmiast w pozycji prenatalnej i zasnął z otwartymi ustami, sącząc gęstą ślinę na wyszyte na poduszce królewskie symbole.

– Doprowadź go do stanu użyteczności, dobrze? – powiedział Pascal, a gdy odpowiedziałem mu wymownym spojrzeniem, rozłożył bezradnie ręce i razem z Ignacym opuścił komnatę.
Z pomocą służących przez kilka godzin cuciłem Rafaela zimną wodą, solami trzeźwiącymi, wlewałem w jego gardło gorącą kawę, a nawet klepałem go po czerwonych policzkach, na co odpowiadał tylko mamrotaniem i dalszym ślinieniem się. W pewnej chwili dołączył do nas Linnamèn, który natychmiast odesłał służących, zamknął drzwi, a następnie usiadł na brzegu łóżka chrapiącego spowiednika, klepnął go lekko w ramię i powiedział:
– Rafaelu, przestań się znęcać nad panem doktorem.

Spowiednik, nie przestając głośno chrapać, otworzył błękitne lewe oko i zadziwiająco trzeźwym spojrzeniem zmierzył Linnamèna. Po czym otworzył intensywnie zielone prawe oko, którym obejrzał mnie od stóp do głów. Dopiero po tych oględzinach przestał chrapać i krzyżując nogi, w brudnych buciorach usiadł na łóżku.
– Witaj, przyjacielu – powiedział tubalnym głosem, który w żaden sposób nie pasował do jego sylwetki długonogiego chudzielca. – Słyszałem o wszystkim. Bardzo mi przykro.
Rafael Gabriel wyciągnął do Linnamèna obie ręce, a książę przytulił go mocno.
– Cieszę się, że przyjechałeś – powiedział i po raz pierwszy w ciągu tych dni na jego twarzy zagościł prawdziwy, szczery uśmiech. – Poznałeś już doktora Sørena.
Spowiednik skierował na mnie swoje zielono-niebieskie spojrzenie.
– Przepraszam za moje zachowanie. Nie byłem pewny, czy nie jest pan jednym z ludzi tego bufona Ignacego. Jego szpiedzy nie przestają za mną łazić.
– Nic się nie stało – odpowiedziałem chłodno, ścierając z mojego ubrania resztki rzygowin.

Cień tego niezbyt fortunnego pierwszego spotkania miał na długo zaciążyć na moich relacjach z Rafaelem Gabrielem. Królewski spowiednik zdawał się nie dbać o to, co kto o nim myśli. Nawet Linnamèna traktował tak, jakby nie zauważył, że od czasu ich ostatniego spotkania został on władcą rozległego państwa. Zgodnie z oczekiwaniami Ignacego, spowiednik nieustannie chodził na (co najmniej) lekkim rauszu, wszem i wobec plótł jakieś niestosowności, ubierał się jak nędzarz i sprawiał wrażenie osoby, którą niezwykle łatwo manipulować. Rafael Gabriel mógł jednak pić na umór, staczać się na dno alkoholowej prostracji, po czym w ciągu zaledwie kilku sekund odzyskiwał trzeźwość umysłu. Ignacy sprawnie plótł wokół niego sieć intryg, a spowiednik pozornie zgadzał się na wszystko, po czym albo zapominał o wcześniejszych ustaleniach, albo opacznie je interpretował. W efekcie to nie Linnamèn musiał się przed nim pilnować, a Ignacy i jego poplecznicy, nigdy bowiem nie było wiadomo, czy spowiednik nie chlapnie językiem, zdradzając jakiś sekret.

Jednym z talentów Rafaela Gabriela była umiejętność niespodziewanego znajdowania się w różnych miejscach. W pałacu na ogół uśmiechano się pobłażliwie na widok jego czaplego, zawsze chwiejnego chodu. Spowiednik zygzakiem człapał w wielkich chodakach po pałacowych korytarzach. Na swój pozornie nieporadny sposób był jednak wszędobylski. Jego jasnowłosa postać w brudnoszarym habicie często niespodziewanie wyłaniała się z cienia podczas prowadzonych półgłosem rozmów albo czaiła się gdzieś na horyzoncie wzroku tych, którzy chcieli zrobić coś sekretnego. Czasem widywałem go w królewskim archiwum i bibliotece, gdzie – jakby zagubiony i zdziwiony, że tam się znalazł – dobierał się do sekretnych akt. Raz czy dwa przyłapałem go też na buszowaniu w moim gabinecie, co oczywiście nie poprawiło naszych relacji.
Największą konsternację wzbudził, kiedy niespodziewanie wytoczył się spod stołu podczas jednego ze spotkań organizacyjnych. Przypadając do nóg Ignacego, zaczął płakać, błagając o przebaczenie, tłumacząc, że zasnął tutaj podczas obiadu. Na potwierdzenie swoich słów podsunął biskupowi pod nos kawałek podniesionej z ziemi kanapki. Ignacy z obrzydzeniem odepchnął od siebie ziejącego alkoholem spowiednika, który zwalił się na mnie całym ciężarem, ochlapując przy okazji sosem z małży siebie i Carla Gustawa.
– Na litość boską, Sørenie – warknął szef urzędu bezpieczeństwa – Zabierz to stąd.
– Nie jestem niańką – zawołałem, wywlekając wciąż zawodzącego głośno Rafaela z sali. – Jeśli znowu udajesz, uduszę cię – warknąłem do niego, gdy już byliśmy za drzwiami.

Musiałem go prawie nieść jeszcze przez dobrych kilka minut, zanim – w jakimś odludnym korytarzyku – nie postanowił stanąć na własnych nogach.
– Jak na lekarza nie jesteś zbyt delikatny – powiedział.
– Śmierdzisz. Wystarczy, że pijesz, co popadnie, nie musisz się jeszcze w tym kąpać.
– Linnamèn chce się z nami widzieć – zakomunikował z uśmiechem. – Sądzi, że teraz, kiedy wzrok reszty waszej miłej kompanii jest skierowany na inne sprawy, będzie dobry moment.
– I naprawdę nie było bardziej subtelnego sposobu na wyciągnięcie mnie ze spotkania?
– Linnamèn tylko rzucił myśl, sposób znalazłem sam.
– Jakoś mnie to nie dziwi.

Linnamèn czekał na nas w jednej z sal nauki, tam, gdzie książęta i księżniczki, przyszli władcy Nort, uczęszczali na lekcje historii. Tutaj również znajdowała się kopia Tkaniny z Portes-des-Noires, tym razem jednak Linnamèn nie wydawał się nią zainteresowany. Kiedy weszliśmy, czyścił właśnie tablice, na których zapisywano ważne dla kraju daty. Na myśl, że jeszcze przed paroma dniami swoje lekcje w tym pomieszczeniu odbyły księżniczki Lila i Augusta albo książę Albannèn, zrobiło mi się nieprzyjemnie.
– Chciałbym, żebyśmy określili, kim mógł być morderca moich krewnych – powiedział Linnamèn, podczas gdy Rafael Gabriel klapnął na fotel nauczyciela i wyjął z kieszeni habitu sporych rozmiarów butelkę. – Jeden z szeryfów ze Wschodniego Królestwa nazywał tę metodę ustalaniem profilu przestępcy. Na jednej tablicy będziemy zapisywać cechy czy właściwości lub warunki, jakie musi spełniać ktoś, kto mógł popełnić taki czyn. Na drugiej wynotujemy nazwiska osób, które warunki te, naszym zdaniem, spełniają lub mogą spełniać. Kiedy zapiszę tu jakieś nazwisko, naszym zadaniem będzie znaleźć przede wszystkim argumenty, które mogłyby je wykluczyć. Rozumiecie?

Pokiwałem głową, a Rafael podniósł butelkę na znak, że pojął.
– Zacznijmy od cech i warunków – powiedział Linnamèn. – Co wiemy o mordercy?
– Ma lub miał dostęp do nefrytytu – zauważyłem, a Linnamèn zanotował to na tablicy. – Co by oznaczało, że albo jest bogaty, albo wysoko postawiony i bogaty, albo zna kogoś, kto ma możliwość zdobycia surowca. Musi też być w jakiś sposób związany z pałacem, jeśli nie bezpośrednio, to przez kogoś, kto mu pomaga. Nawet jeśli któraś ze służących wstrzyknęła truciznę Ethelredowi, nie jest powiedziane, że ta sama osoba dodała jej do białej kolendry. Nie znamy niestety motywu…
– Możemy spekulować na jego temat – stwierdził Linnamèn.
– Pobudki polityczne – odpowiedziałem. – Pragnienie obalenia władzy.
– Albo dojścia do niej – mruknął niewyraźnie Rafael Gabriel.
– Chciwość – kontynuowałem. – Religijny fanatyzm. Terroryzm.
– Osobista zemsta – dodał Rafael, pociągając z butelki. – Jeśli chodzi o to, kto mógł to zrobić… Sądzę, że powinieneś zacząć od siebie.
Linnamèn uśmiechnął się lekko, ale najwyraźniej spodziewał się po Rafaelu takiej bezpośredniości, zanotował więc swoje imię na tablicy.
– Nie mam dostępu do nefrytytu – powiedział.
– To ty tak twierdzisz – odparł Rafael. – Może od lat masz zauszników na dworze, którzy pomogli ci przejąć władzę?
– To ja zachęcałem doktora Sørena do wykonania autopsji i pomogłem ustalić, że śmierć moich krewnych nastąpiła w wyniku przedawkowania nefrytytu.

– Mocny kontrargument, ale wszyscy wiedzą, że jesteś sprytny. To mógł być element intrygi – wiedziałeś, że będziesz pierwszym podejrzanym.
– Nie wypił książę słonecznego wina – dodałem poważnie.
– Masz też odpowiednią motywację.
– Nigdy nie chciałem zostać królem.
– Nawet jeśli to prawda, zawsze zostaje jeszcze kwestia tego, jak cię potraktowano. Może przez te wszystkie lata żywiłeś urazę do swojego brata, który zaraz po wejściu na tron odesłał cię na daleką prowincję, a gdyby mógł, pewnie ogłosiłby, że umarłeś. Zostawił cię na pustkowiu, pod opieką szalonego księdza, powołując się na dawno wybrzmiałą tradycję mówiącą, że dzieci wyjęte z łon martwych matek – a ty byłeś takim dzieckiem – są rzecznikami nieszczęścia i nie powinny znajdować się blisko tronu. I dlaczego to zrobił? Nie dlatego, żeby uważał cię za jakieś zagrożenie. Byłeś przecież synem trzeciej z czterech żon króla. Twój brat zrobił to z nienawiści do swojego, waszego, ojca. Zrobił to, bo miał chorą duszę i poskręcaną psychikę i uwierzył, że mały ciemnowłosy chłopiec, z którym stary król lubił spędzać czas, wykrada ojcowską miłość, jaka powinna przynależeć tylko jemu, pierworodnemu synowi pierwszej z żon. Tylko dlatego przez te wszystkie lata musiałeś znosić wygnanie. Nikt z rodziny królewskiej nie upomniał się o twoje prawa. Nikt cię nie przygarnął. Jeśli to nie jest dobry powód, by chcieć się mścić, to co nim jest?

Linnamèn słuchał wypowiedzi Rafaela najpierw stojąc, potem jednak usiadł na skraju nauczycielskiego podestu i wpatrywał się w swoje dłonie. Uśmiechał się smutno.
– Wspaniałe – odezwałem się. – Analiza psychiki członków rodziny królewskiej. Gdzie teraz znajduje się takie informacje? Na wewnętrznej stronie etykiety butelki po tanim winie?
– Mój drogi doktorze, wino w tym kraju nie jest nigdy tanie, ale zawsze jest parszywe – odparł Rafael, ponownie pociągając z butelki. – W ten sposób mu nie pomożesz – dodał, wycierając usta w brudny rękaw i wskazując na księcia. Potem znowu zwrócił się bezpośrednio do niego:
– No, pozbieraj się. Jeśli wszystko tutaj ma działać, musisz stawić temu czoła. Wiem, że się boisz. To nie jest sprawa jak inne, nigdy się do niej nie zdystansujesz. Ktoś zabił twoją rodzinę i próbował zabić ciebie. Nie udawaj, że to nic nie znaczy.

Linnamèn patrzył na niego nadal z tym samym smutnym uśmiechem.
– Rozumiesz? – zapytał go Rafael. – Wszystko rozumiesz?
– Tak – odpowiedział.
– No to powiedz nam, dlaczego naprawdę nie mogłeś zabić swojej rodziny.
Linnamèn wstał z lekkim ociąganiem, podszedł do tablicy i powiedział:
– Mamy wciąż za mało informacji. Skąd mógł pochodzić nefrytyt?
– Nie z Nort – odezwałem się. – Zasoby są tu tak małe, że każda wydobyta próbka jest rejestrowana. Gdyby nagle skądś zniknęła taka ilość surowca, wiedzielibyśmy o tym. Stawiałbym na Wschodnie Królestwo, które oficjalnie handluje nefrytytem.
– To po pierwsze. Po drugie, kiedy trucizna znalazła się w winie?
– Na pewno nie w pałacu. Słoneczne wino dociera tutaj w butelkach, które otwiera się dopiero podczas uroczystości. Musiało zostać zatrute jeszcze przed zabutelkowaniem.

Linnamèn odwrócił się do nas z błyskiem w oku.
– Wiecie, jak długo słoneczne wino leżakuje w butelkach, zanim odda się je do spożycia?
– Na mnie nie patrz – powiedział Rafael. – Mogę ci jedynie powiedzieć, jak krótko leżakowałoby w już otwartej i gotowej do spożycia butelce.
– Dwadzieścia pięć lat – odpowiedziałem. – Około. Masz swój dowód, Rafaelu. Kiedy zatruwano wino, książę nie miał ani możliwości, ani motywu, by to zrobić.
– Co oznacza – dodał Linnamèn, przekreślając swoje imię na tablicy – że morderca musi być co najmniej po czterdziestce, a na dodatek planuje swoje działania długoterminowo.
– Cierpliwy łysiejący terrorysta w średnim wieku ze Wschodniego Królestwa – uśmiechnął się Rafael, popatrując znacząco na moją głowę.
– Nie pochodzę ze Wschodniego Królestwa – warknąłem.
– Nie jesteś też łysiejący. Jesteś po prostu łysy – odparł, wyciągając z kieszeni habitu kolejną butelkę. Wyrwałem mu ją z ręki, zanim zdążył przyłożyć ją do ust.
– Skup się – warknąłem. – Dwadzieścia pięć lat temu znacznie silniejsze były ugrupowania antyrojalistyczne, anarchistyczne i liberalne.

Linnamèn zapisał to na tablicy, ale zaraz powiedział:
– Liberałowie nigdy nie sięgali po akty terroru. A antyrojaliści i anarchiści zawsze stawiali raczej na doraźność, trudno wyobrazić sobie, by zaplanowali tak długofalową akcję. Poza tym zamordowanie mojej rodziny, co było łatwe do przewidzenia, nie obaliło monarchii, należy więc sądzić, że nie był to akt terroru.
Mówiąc to, książę przekreślił kolejne punkty na obu tablicach.
– Nie zapominajmy, że trucizna była przeznaczona także dla ciebie – powiedział Rafael. – Kto odziedziczyłby tron, gdybyś umarł?
– Zgodnie z prawem, po wygaśnięciu rodu władza przeszłaby w ręce kościoła – odparł Linnamèn. – Następny władca zostałby wybrany przez biskupów. Dwadzieścia pięć lat temu trudno było raczej przewidzieć, kto zasiądzie w ich zgromadzeniu i na kogo padnie wybór. Motyw przejęcia tronu odpada.
– Tak samo jak inne motywy polityczne – dodałem. – Chyba żadne z państw nie jest obecnie i nie było dwadzieścia pięć lat temu zainteresowane znacznym osłabieniem Nort. Mamy co prawda konflikty celne ze Wschodnim Królestwem, ale stanowimy dla niego bufor przed wpływami Ingmaru. Z kolei Ingmar woli widzieć Nort silniejszym niż słabszym w perspektywie rozwijającej się gospodarki Lid-ur. Lid-urczycy może i nas nie kochają, ale boją się zachwiania równowagi sił w regionie, bo widzą w nim cenne rybki zbytu.

– Zostaje jednak kościół – powiedział Rafael. – Nawet jeśli dwadzieścia pięć lat temu niewiele można było przewidzieć, nie jest przecież tajemnicą, że w trwających niekiedy całymi latami okresach bezkrólewia kościół bogacił się w bardzo dużym tempie.
– Trzeba też wziąć pod uwagę… Innych – powiedział Linnamèn. Po tym stwierdzeniu zapadła długa chwila ciszy, którą postanowiłem przerwać, gdy książę spojrzał na mnie wyczekująco.
– Niemożliwe. Innych wytępiono.
– Wszystkich, doktorze? – zapytał Linnamèn, uśmiechając się znacząco.
– Myślę, że doktor może mieć rację – wsparł mnie nieoczekiwanie Rafael Gabriel. – Twój ród od stuleci zażarcie walczył z Innymi. W dawnych czasach to właśnie dzięki tej nieugiętej postawie zyskał sobie mocne poparcie kościoła. Najpierw wygrzebańcy, potem strzygi, gule, wilkołaki, wreszcie wampiry, których w Nort z racji na sprzyjające dla nich warunki było najwięcej… Inni byli systematycznie pozbawiani praw i niszczeni jako wynaturzenia, istoty wstrętne Bogu. Towarzyszyła temu ideologiczna nagonka, która sprawiała, że chyba żaden Nortanin nie wszedłby z Innym w relację nie uwzględniającą srebrnej kuli w rewolwerze.
– Ci, których nie zabito, uciekli do innych krajów, głównie Ingmaru – dodałem. – Ostatnia czystka zakończyła się ponad trzydzieści lat temu. Od czasu do czasu znajdowano jeszcze jakąś wiedźmę albo ukrywającego się w górach starego nosferata, ale żaden Inny nie mógłby w ostatnim stuleciu zbliżyć się do dworu na tyle, by dokonać takiego czynu.

– A jednak – powiedział Linnamèn w zamyśleniu – Dwadzieścia pięć lat dla wampira to tyle co dla człowieka miesiąc.
– Mimo wszystko stawiałbym na motywy osobiste – stwierdziłem. – Trzeba sprawdzić, komu rodzina królewska zaszła za skórę przed latami na tyle mocno, by chciał się zemścić.
– Nie wiemy, czy ten ktoś jeszcze żyje – powiedział Linnamèn. – Sądząc jednak z tego, że zamierzał zamordować całą rodzinę, najprawdopodobniej sam ucierpiał mocno na niwie życia osobistego. Trzeba też sprawdzić, kto dwadzieścia pięć lat temu mógł mieć dostęp do wina i nefrytytu ze Wschodniego Królestwa.

Zagryzając dolną wargę, książę patrzył na notatki poczynione na obu tablicach. Ze ścian sali spoglądały na nas tonące w półmroku portrety przodków Linnamèna. Po chwili odwrócił się do nas i powiedział:
– Zobaczymy się niebawem.
– Nie wytrze książę tablic? – zapytałem.
– Nie – uśmiechnął się Linnamèn. – Ktokolwiek to zrobił, może przypuszczać, że zostanie bezkarny. W końcu wszystko działo się dawno temu. Może jednak – tylko może – notatki zostawione na tych tablicach dadzą komuś do myślenia.
– W takim razie trzeba by je trochę udramatyzować – zauważył Rafael. – Może dopisz jakiś nagłówek w stylu „Straszliwa zbrodnia z przeszłości”? Albo „Morderca jest wśród nas”?
– Nie masz za grosz poczucia taktu – syknąłem, ale Linnamèn odwrócił się z uśmiechem i popodkreślał niektóre notatki, gdzieniegdzie dorysowując wielkie znaki zapytania.

Dwa dni później odbył się pogrzeb członków rodziny królewskiej. Trzej bracia Linnamèna, w tym król Glibannèn z żonami, dwie jego siostry, wujowie, ciotki, bratankowie i siostrzenice spoczęli w podziemiach królewskiej kaplicy. Linnamèn towarzyszył im w ostatniej drodze, obserwowany bacznie przez tysiące oczu, zarówno Nortanów, jak i obcokrajowców, którzy zdołali przedrzeć się tu przez lód i śnieg. Podczas uroczystości przypadła mi po raz kolejny niewdzięczna funkcja pilnowania Rafaela Gabriela, który chwiał się, przysypiał, a od czasu do czasu mamrotał coś do siebie, mrużąc to zielone, to niebieskie, to oboje oczu. Gdy ceremonia dobiegała końca, zwrócił się do mnie cicho:
– Wyglądasz na zmartwionego, doktorze.
– Ty wprost przeciwnie. A powinieneś się martwić bardziej ode mnie, wszak znasz Linnamèna dłużej.
– Ach, więc o to chodzi. Nie wiesz, komu bardziej współczuć: Linnamènowi, który – jak przypuszczasz – zostanie wkrótce pożarty i zmiażdżony przez siedlisko zepsucia, jakim jest dwór, czy obywatelom państwa, w którym nowy król zacznie zapewne wprowadzać w życie swoje niebezpieczne ideały. Powiem ci jedno, doktorze: niezbadane są wyroki boskie.

Gdyby nie okoliczności, odpowiedziałbym na tę uwagę śmiechem. A jednak Rafael wypowiedział te słowa z zadziwiającą u niego powagą.
– Rzeczywiście – powiedziałem. – Skoro na swoich kapłanów wybiera sobie tak niespodziewanych ludzi.
– W Zakonie Alberta – odparł z uśmiechem – słynne jest przysłowie, które mówi, że jeśli Bóg chce wystawić czyjąś wiarę na próbę, zsyła go w sam środek diabelskich sztuczek, czyli pozwala mu zostać kapłanem.

Uroczystości koronacyjne Linnamèna miały się odbyć w kolejnym tygodniu. Książę był w tym czasie zajęty jeszcze bardziej niż wcześniej, przegryzając się przez stare ustawy i przygotowując się do wydania swoich pierwszych dekretów. Przez cały ten czas nie tracił jednak z uwagi morderstwa swoich krewnych. Pozostawienie zapisanej tablicy w sali nauki bardzo szybko zaczęło przynosić rezultaty. Mnóstwo osób szukało okazji, by porozmawiać z Linnamènem na osobności, on jednak bardzo się pilnował, by mieć przy sobie w takich chwilach Rafaela Gabriela albo mnie.
Najwięcej zamieszania narobił wokół siebie biskup Ignacy, który gwałtownie gestykulując wysypywał na Linnamèna setki pochlebstw i dobrych życzeń, przemieszanych z pytaniami, z których przebijała troska o jego własną, Ignacego, pozycję na dworze.
– Och, i ta sprawa z przeszłości – mówił, potrząsając swoją wspaniałą rudą grzywą, co wydawało się bawić Linnamèna. – Myślę, że książę w swojej mądrości i łaskawości doskonale wie, że zawsze miałem ogromny szacunek i miłość dla jego ojca i braci. Nawet wtedy, kiedy świętej pamięci król Aribannèn odebrał mi biskupstwo Portes-des-Noires, by oddać je swojemu synowi, Galinnènowi, nie żywiłem żadnej urazy. Wiedziałem, że król znalazł dla mnie inne miejsce, w którym mógłbym nabyć doświadczenia niezbędnego, by potem służyć na dworze radą. I dlatego wysłał mnie do Pont-de-Blanc, na – jak to mówią – nortański biegun zimna, gdzie spędziłem prawie pięć lat, do jego śmierci, zawsze wierny jego królewskiej mości. Książę oczywiście nie może tego pamiętać, bo był zaledwie słodkim dziecięciem, ale wyjeżdżając wtedy z pałacu, błogosławiłem królowi i jego potomstwu, dziękując Bogu za możliwość służenia tak wspaniałemu władcy.

Inną strategię przyjął Carl Gustaw, który pewnego ranka pojawił się w gabinecie Linnamèna ze stosem teczek opatrzonych wielkimi czerwonymi napisami „Ściśle tajne” i z wyrazem triumfu na twarzy położył je na biurku, mówiąc:
– Przeszukałem archiwa urzędu bezpieczeństwa. Jeśli przed dwudziestoma pięcioma laty ktoś mógł żywić istotną urazę do rodziny królewskiej, to jedynie któraś z tych osób.
Linnamèn odchylił końcem palca róg pierwszej z teczek, ale zaraz cofnął dłoń w geście, który zbulwersował Carla Gustawa.
– Dziękuję, baronie – powiedział książę lekko znudzonym tonem. – Z pewnością będzie to nieoceniona pomoc.
– Jeżeli będzie miał książę jakieś wątpliwości czy pytania…
– Dziękuję, baronie – powtórzył Linnamèn prowokująco zasadniczym tonem.

Carl Gustaw spoglądał na księcia zdezorientowany. Linnamèn, który zdążył już powrócić do wertowania jakiejś wielkiej księgi praw, spojrzał na niego wyczekująco.
– Książę powinien wiedzieć, że przed urzędem bezpieczeństwa nie ukryją się żadne tajemnice – zaczął Carl Gustaw.
– Za to urząd bezpieczeństwa lubi niektóre z tajemnic zachowywać dla siebie – odparł Linnamèn, patrząc na Carla Gustawa wymownie, jakby wiedział o czymś, co szef urzędu bezpieczeństwa próbował przed nim zataić. Carl Gustaw połknął haczyk.
– Jeśli chodzi księciu o tamtą sprawę… Oczywiście nie jestem z niej dumny… Jako młody agent służb bezpieczeństwa zostałem wysłany w celach wywiadowczych do Wschodniego Królestwa. Operowałem w środowisku studentów z Nort, sprawdzając, czy nie przesiąkają niebezpiecznymi ideami. Nie miałem jeszcze wtedy odpowiedniego doświadczenia. Choć wiedziałem, że mogę być obserwowany, dałem się uwikłać w… – Carl Gustaw zerknął w stronę Rafaela, który pochrapywał radośnie na sofie pod oknem. – W romans z pewną Ingmarianką – dokończył cicho. – Kiedy sprawa wyszła na jaw, ojciec książęcej mości, król, rozkazał po cichu usunąć ją. Zostałem zmuszony… to znaczy przekonany do przeprowadzenia egzekucji… Był to test mojej wierności. Ale król pozostawał czujny i wysłał mnie na dwa lata do twierdzy Kaer-Nort – Carl Gustaw zawiesił w znaczący sposób głos. – Od tamtej pory wszystko, co robię, pozostaje w zgodzie z interesem państwa.

– Rozumiem – powiedział Linnamèn i nie spuszczając wzroku z Carla Gustawa, zapytał:
– Czy to wszystko, co chciał mi baron powiedzieć?
Carl Gustaw przytaknął, ale pod wpływem spojrzenia Linnamèna, dodał:
– Mam udziały w jednej z kopalń nefrytytu we Wschodnim Królestwie.
Zapanowała chwila ciszy, po której Linnamèn, spoglądając surowo na szefa służb bezpieczeństwa, powiedział:
– Baronie, przecież to nielegalne.
Carl Gustaw tłumaczył się rozwlekle, przedstawiając ekonomiczne przyczyny, dla których gromadził dobra za granicą, oczywiście z myślą o tym, by w stosownym momencie wesprzeć skarb państwa, a Linnamèn słuchał go uważnie. Kiedy wreszcie baron wyszedł, Rafael Gabriel przestał chrapać, a ja wysunąłem się zza regału z książkami, gdzie cierpliwie przeczekiwałem rozmowę. Po chwili sytuację spuentował Rafael, mówiąc:
– Gówno wybija wszystkimi kanałami.

Pomijając wulgarność tego sformułowania, nie sposób było odmówić mu racji. W ciągu kilku dni okazało się, że każda ze znajdujących się w pałacu osób miała przynajmniej jedną ciemną tajemnicę i wiedziała o kilku kolejnych, cudzych. Nawet Pascal, zdradzając niepokój, próbował wybadać mnie w związku z tym, co książę wiedział o jego przeszłości.
– Naszym zadaniem jest służyć królewskiej rodzinie – szeptał, kiedy zostaliśmy sami po kolejnym spotkaniu organizacyjnym. – Nawet jeśli czasem służba ta wymaga… przekraczania pewnych granic. Królowie mają czasem oryginalne zainteresowania… Glibannèn na przykład, kiedy jeszcze rządził jego ojciec, lubił eksperymentować. W starych księgach czytał o badaniach, jakie jego wujeczny dziad, Ardèn, prowadził na Innych. Pewnego dnia zapytał mnie, czy mógłbym mu pomóc w znalezieniu pewnych okazów.

– Sprowadzałeś dla niego do pałacu… Innych?
– Ci-ciszej – szepnął Pascal. – Byłem wtedy pomocnikiem mistrza ceremonii. Glibannèn obiecał, że jeśli wywiążę się z zadania i zachowam dyskrecję, po jego dojściu na tron będę mógł liczyć na… względy.
– Kogo tu wprowadziłeś na jego polecenie?
– Wampiry. Przede wszystkim wampirki. On… czasem zapraszał do tych eksperymentów inne osoby… Kiedy było już po wszystkim, usuwałem z pałacu… resztki.
– Skąd je brałeś? – zapytałem, hamując odruch obrzydzenia.
– Głównie z Kaer-Nort. Tam trzymano Innych, których udało się złapać po ostatniej czystce. Większość z nich nie wytrzymywała więcej niż kilka dni. Po Kaer-Nort były skrajnie wyczerpane. Jedna… Jedna wytrzymała pięć tygodni. Książę Glibannèn uznał ją za szczególnie ciekawy okaz. Wiem, że książę Linnamèn tego nie zaakceptuje. Mówi się, że ma wśród znajomych wielu Innych. Odejdę na emeryturę. Chciałbym jednak, żeby wiedział, iż żaden z wprowadzonych przeze mnie do pałacu Innych nie wydostał się stąd żywy. Żaden nie mógł skrzywdzić jego rodziny.

Linnamèn wysłuchał relacji z rozmowy z Pascalem z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Po długiej chwili milczenia powiedział:
– Glibannèn był okrutnym chłopcem. Pamiętam.
Przypomniałem sobie zmarłego króla i jego słynne ataki złości. Byłem pewien, że za kilka lat jeden z tych napadów przyprawi go o zawał serca.
– Przeraża cię to, prawda? – zapytał Rafael. – Te wszystkie zbrodnie, grzeszki, wymuszone zeznania, torturowane wampirki, mordowane kochanki… Wszystko, co mówią ci ludzie.
– Jeszcze bardziej przeraża mnie to, czego nie mówią – odpowiedział Linnamèn. Stojąc przy oknie, wpatrywał się w ciemność rozjaśnianą gdzieniegdzie latarniami pokrytego śniegiem, śpiącego u stóp wzgórza miasta.
– Doktorze, czy Pascal wspominał, że mój brat sporządzał notatki ze swoich eksperymentów?
– Nie. Nadmienił jedynie, że król Glibannèn zapraszał do udziału w nich inne osoby.
– Trzeba będzie dopytać o to Pascala. Chciałbym z nim porozmawiać. Są jeszcze inne sprawy do sprawdzenia. Na przykład dlaczego mój ojciec wysłał Ignacego do Pont-de-Blanc. Czy Carl Gustaw był w Kaer-Nort, gdy Glibannèn szukał wampirów do swoich eksperymentów…
– I czego dotyczyły te „eksperymenty” – dodał Rafael Gabriel.
– Tego niestety mogę się domyślić – odpowiedział Linnamèn. – Pan też, doktorze, prawda?
– Tak. Zanim jeszcze rozpoczęto radykalne oczyszczanie państwa z Innych, w obrębie kościoła pojawiła się wsparta rzekomymi dowodami naukowymi koncepcja, że Innych można nawrócić na dobrą drogę. Zmienić ich w ludzi. Wyleczyć z wampiryzmu, wilkołactwa i innych przypadłości. Całe grupy Innych były poddawane badaniom i eksperymentom sprzecznym z ich naturą. Na ogół takie zabiegi kończyły się śmiercią. Czasem jednak w ich wyniku powstawały nowe odmiany wilkołaków czy wampirów, krzyżówki…

– Na przykład półwampiry – powiedział Linnamèn. – Powszechnie uważa się, że wampiry są sterylne. To prawda, jeśli chodzi o płeć męską. W przypadku wampirek sprawa nie jest tak oczywista. Czasem, choć bardzo rzadko, mogą one zachodzić w ciążę z ludźmi. Potomstwo z takich związków jest narażone na wiele zwyrodnień, prawda, doktorze?
– Tak… Półwampiry na ogół mają jakąś skazę. Czasem przejawiają naturę bardziej wampirzą, czasem są bardzo podobne do ludzi. Jedne są bardziej odporne od innych, bardziej długowieczne… Nie ma reguły.
– Półwampiry rodziły się już wcześniej – dodał Linnamèn. – Ale nigdzie nie urodziło się ich tak wiele jak w twierdzy Kaer-Nort.

Rozmowę przerwał nam służący, informując o przybyciu hrabiego Baltazara, właściciela winiarni w Słonecznych Górach. Hrabia miał około siedemdziesięciu lat. Znany był z tego, że nigdy nie opuszczał swojego domu w Słonecznych Górach. Choć ceniono go powszechnie, zawsze grzecznie odrzucał wystosowywane przez króla zaproszenia do wzięcia udziału w tej czy innej uroczystości, tłumacząc, że swoje życie poświęcił winnicy. Ze Słonecznych Gór zdołała wyciągnąć go dopiero informacja, że jego wino podejrzewano o spowodowanie śmierci rodziny królewskiej.
Relacji z moich badań Baltazar wysłuchał spokojnie, nie odrywając ode mnie przeszywającego wzroku intensywnie szarych oczu. Następnie przeniósł wzrok na Linnamèna i potrząsając lekko swoją całkowicie siwą głową, powiedział:
– Osobiście nadzoruję sporządzanie królewskiego wina. Do miejsc, w których jest ono przygotowywane, mam dostęp tylko ja. Jeśli uważa książę, że wino zostało zatrute w winnicy, nie może książę wpisać na listę podejrzanych nikogo poza mną.
– Czy dwadzieścia pięć lat temu sporządzanie wina wyglądało dokładnie tak samo jak teraz? – zapytał Linnamèn.
– Od pięćdziesięciu lat w mojej winiarni obowiązuje ten sam system – odpowiedział Baltazar. – Jesteśmy regularnie kontrolowani przez służbę pałacową. Oto potwierdzenie.

Baltazar, wciąż patrząc na Linnamèna, podał mi księgę, którą trzymał do tej pory w ręku, a ja pokazałem ją księciu. Przy dacie sprzed dwudziestu pięciu lat widniał podpis Pascala.
– Czy służba pałacowa ma dostęp do miejsca, w którym powstaje wino? – zapytałem.
– Oczywiście – odpowiedział niewzruszony Baltazar.
– Czy przed dwudziestoma pięcioma laty zauważył hrabia coś szczególnego podczas kontroli?
– Jeśli nawet coś takiego się zdarzyło, to nie było to na tyle szczególne, bym zachował o tym pamięć do dzisiaj – odpowiedział sucho.
– To chyba znaczy nie – szepnął mi na ucho Rafael Gabriel.
– Dziękuję, hrabio, że zechciał się pan pofatygować do mnie z tym rejestrem – powiedział Linnamèn. – Staram się zebrać jak najwięcej informacji i opinii na temat mojej rodziny. Jak hrabia sądzi, kto mógł dokonać takiej zbrodni na moich krewnych?

Wydawało się, że po raz pierwszy Baltazar usłyszał pytanie, którego się nie spodziewał, zawahał się bowiem lekko.
– Nie mam kontaktu z pałacem. Zajmuję się tylko winem. Może jakiś… polityczny wróg?
– Podejrzewamy raczej, że była to zbrodnia z pobudek osobistych.
– Przed dwudziestoma pięcioma laty w Słonecznych Górach było tak samo cicho jak dzisiaj.
– Jeszcze tylko jedno pytanie. Mam nadzieję, że nie będzie to naruszenie tajemnicy zawodowej. Skąd pochodzi złota cykoria, której używa pan do sporządzania wina?
– Z Pont-de-Blanc.
– To na granicy ze Wschodnim Królestwem, prawda?
– Tak.
– Czy zawsze stamtąd ją pan sprowadzał?
– Tak. Stamtąd pochodziła moja żona, od lat kupuję cykorię od jej rodziny.

Po dosyć długich namowach Baltazar zgodził się zostać w pałacu na czas uroczystości koronacyjnych. Nie zdążyliśmy jednak omówić wniosków płynących z informacji, jakich dostarczył hrabia, kiedy spadła na nas kolejna wiadomość. Pascal popełnił samobójstwo.
A przynajmniej na samobójstwo to wyglądało. Służąca znalazła go w pokoju narad z rewolwerem w dłoni i wielką dziurą w mózgu. Kiedy dotarłem na miejsce, Linnamèn już tam był. Chwilę potem zjawili się Carl Gustaw i Rafael Gabriel. Książę spojrzał na swojego spowiednika i powiedział:
– Chyba zbyt głęboko wsadziliśmy kij w mrowisko.
– To… to… prawie przyznanie się do winy – stwierdził Carl Gustaw. – Pascal nie mógł mieć innego powodu, by się zabić, jak tylko wyrzuty sumienia. Nie był chory, nie miał problemów finansowych ani osobistych…
– Panie doktorze, mogę pana prosić? – zapytał Linnamèn, który pochylił się nad ciałem Pascala. – Mam nadzieję, że służący nie poruszyli ciała?
Schowana w kącie blada pokojówka, której imienia nie mogłem sobie w tej chwili przypomnieć, choć często usługiwała mi w izbie chorych, potrząsnęła jasnowłosą głową.
– Proszę mnie poprawić doktorze, jeśli się mylę, ale przy strzale z tak bliskiej odległości wokół rany wlotowej powinny pozostać wyraźne ślady prochu, tak?

Przyjrzałem się ranie, starając się nie złowić przy tym spojrzenia martwych, rybich oczu Pascala. Ani przy ranie wlotowej, ani przy jeszcze bardziej paskudnej ranie wylotowej nie było śladów prochu. A jednak dłoń Pascala zaciskała się na rękojeści rewolweru.
– Nie mógł sam tego zrobić – powiedziałem po chwili. – Ten, kto do niego strzelał, musiał stać kilka metrów dalej, nieco z tyłu, sądząc po kącie, pod jakim kula przeszyła czaszkę.
Linnamèn przeniósł wzrok na stół.
– Ślady krwi się nie zgadzają – powiedział.
Miał rację. W miejscu, w którym rozbryzgnęła się krew wraz z kawałkami czaszki i mózgu Pascala, dostrzec można było niewielki prostokąt czystego blatu.
– Coś tu leżało – powiedział Carl Gustaw, a Linnamèn i ja wymieniliśmy spojrzenia. Wiedzieliśmy, co to mogło być.
– Zachowujemy się w sposób niewłaściwy – powiedział Linnamèn. – Nasz wierny sługa stracił właśnie życie, a my nie pozwoliliśmy nawet Rafaelowi Gabrielowi na odmówienie stosownej modlitwy.

Rafael Gabriel wyprostował się nagle i zaczął swoim tubalnym głosem zawodzić hymn żałobny w jego pradawnej, wielozwrotkowej wersji. Linnamèn i ja przyjęliśmy tradycyjne modlitewne pozy, ale Carl Gustaw skrzywił się lekko i szepnął do księcia:
– Książę wybaczy, ale muszę poczynić przygotowania do śledztwa. Wrócę po modłach.
Linnamèn skinął lekko głową. Rafael Gabriel zawodził dopóki kroki Carla Gustawa na korytarzu nie umilkły zupełnie. Książę zwrócił się wówczas do służącej Pascala:
– Czy baron Pascal miał tego wieczoru jakichś gości?
Służąca wskazała na swoje gardło.
– Johanna jest niema – powiedziałem, przypominając sobie nagle jej imię.
– Od urodzenia? – zapytał książę, a dziewczyna przytaknęła.
– Umiesz pisać? – Johanna zaprzeczyła. Jej spojrzenie, utkwione w Linnamènie, nie wyrażało niczego, nawet strachu, o którym zdawała się świadczyć jej bladość.
– Byłaś przy baronie Pascalu tego wieczora? – zapytał książę. Dziewczyna przytaknęła.
– Cały czas?

Okazało się, że Pascal odesłał ją przed jakąś godziną. Był niespokojny, nie chciał jeść kolacji, mówił, że spodziewa się spotkania z księciem. Dziewczyna nie wiedziała nic o tym, by miał się spotkać z kimś jeszcze, a jednak, podpytywana przez Linnamèna, przyznała, że kiedy oddalała się od sali narad, usłyszała, że Pascal z kimś rozmawia.
– Z kim? – zapytał Linnamèn.
Służąca wahała się przez chwilę, a potem spojrzała wymownie na mnie.
– Mylisz się! – żachnąłem się, starając się nie zwracać uwagi na zaciekawione spojrzenie księcia i Rafaela Gabriela, który mruknął pod nosem: „Ależ doktorze!”. – Byłem w swoim gabinecie. Nie odwiedzałem dziś wieczorem Pascala. Rozmawiałem z nim kilka godzin wcześniej, informując, że wieczorem odwiedzi go książę.
– Doktor Søren mówi z akcentem z Portes-des-Noires – Linnamèn ponownie zwrócił się do Johanny. – Czy osobą, która znajdowała się z baronem Pascalem w sali narad, mógł być ktoś inny niż doktor, ktoś, kto mówi z tym samym akcentem?

Dziewczyna zastanawiała się chwilę. Nagle w jej oczach pojawił się błysk zaciekawienia. Wreszcie przytaknęła zdecydowanie, a mnie kamień spadł z serca.
– Cóż, to zawęża krąg podejrzanych do kilkudziesięciu osób – powiedział Rafael ironicznie.
Linnamèn zapytał Johannę o przedmiot, który mógł leżeć na stole w chwili śmierci Pascala. Służąca przyznała, że była tam czerwona książeczka. Na bezpośrednie pytanie Linnamèna, czy znała jej zawartość, Johanna odpowiedziała spojrzeniem, w którym zamigotało oburzenie. Książę nie drążył tematu.
– Widzę, że należysz do służby pałacowej od urodzenia – powiedział, patrząc na jasnoczerwoną opaskę na jej ramieniu. Symbol ten oznaczał, iż Johanna była jedną z sierot – dzieci porzuconych u wrót pałacu zaraz po urodzeniu. Choć praktyka ta często spotykała się z krytyką, jednym ze zwyczajów panujących w Nort było przyjmowanie i przysposabianie „sierot” do pracy w pałacu.
– Czy zawsze służyłaś Pascalowi?
Dziewczyna kiwnęła głową, a ja dodałem:
– Johanna usługiwała także lordowi Etlehredowi, a mnie pomaga w izbie przyjęć.

Linnamèn zapytał:
– Czy baron Pascal był dla ciebie dobrym panem?
Johanna przytaknęła.
– A lord Ethelred?
Johanna podniosła wzrok i długo przyglądała się księciu w sposób, który wielu uznałoby za zbyt śmiały. Linnamèn najwyraźniej wyczytał odpowiedź z jej twarzy. W pierwszej chwili, jak się wydawało, chciał jeszcze o coś zapytać, ale zmienił zdanie.
– Rafaelu, zabierz Johannę do jadalni i daj jej coś na wzmocnienie – powiedział wreszcie. – Jest bardzo blada.
– Chodź, dzieweczko – powiedział Rafael, oplatając Johannę swoim długim ramieniem w taki sposób, że jego poszarpany habit wczepił się w jej włosy. Wychodząc, dziewczyna rzuciła Linnamènowi zaciekawione spojrzenie.

Kolejne dwa dni upłynęły pod znakiem wielkiego zamieszania. Carl Gustaw prowadził brutalne śledztwo mające na celu odnalezienie zabójcy Pascala. Służba pałacowa starała się jednak zatajać wszelkie informacje związane ze śmiercią mistrza ceremonii, ze względu na trwające przygotowania do koronacji. Do obecnych już od czasu pogrzebu delegacji z Lid-ur, Arkenu oraz Drei dołączyły kolejne: ze Wschodniego Królestwa przybył minister spraw zagranicznych, z Ornei przewodniczący tamtejszego parlamentu, a z Ingmaru – co było wielką niespodzianką, zważywszy na różnice światopoglądowe między mieszkańcami tego kraju oraz Nortanami – sama księżniczka Liln. Członkowie ingmarskiej delegacji, przyzwyczajeni do znacznie cieplejszego klimatu, a także bardziej swobodnego niż nortański stylu bycia, liberalni w swoich poglądach, szybko zaczęli nie tylko marznąć, ale i śmiertelnie się nudzić. W innej sytuacji doprowadziłoby to do kolejnych ingmarsko-nortańskich ekscesów, na szczęście Liln z zadziwiającą łatwością trzymała swoich dworzan w ryzach, a oni nie ośmielali się naruszać panującej w Nort żałoby.

Rafael Gabriel także dorzucił swoje trzy grosze do nieznośnej, pełnej napięć atmosfery, pijąc jeszcze więcej niż zwykle i zachowując się skandalicznie. Jego najnowszym sposobem na wytrącanie wszystkich z równowagi było wyrywanie włosów z głów napotkanych osób. Królewski spowiednik stosował zwykle tę samą strategię: wieszał się na swojej ofierze w alkoholowym zamroczeniu i ukradkiem wyszarpywał jej kilka włosów, które następnie skrzętnie chował w swoim habicie.

W śledztwie Carla Gustawa oskarżenia sypały się jedno za drugim. Linnamèn początkowo spokojnie i szybko rozprawiał się z każdą teorią szefa służb bezpieczeństwa, w końcu jednak nawet i on stracił cierpliwość. Wtedy też potwierdziło się, że książę – jeśli tylko chce – potrafi znikać z pola widzenia tych, których nie chce spotykać. Bywały godziny, kiedy nikt nie wiedział, gdzie Linnamèn bywa. Nadal jednak skrupulatnie spełniał swoje obowiązki, także wobec zagranicznych gości. W nielicznych wolnych chwilach przemieszczał się po pałacu cicho jak kot, zatopiony we własnych myślach, niezauważany.

Dwa dni po śmierci Pascala Carl Gustaw po raz kolejny przesłuchał Johannę. Tego samego wieczoru dziewczyna zniknęła. Szukałem Linnamèna, by go o tym zawiadomić i – ku mojemu zaskoczeniu – udało mi się go znaleźć, czy też raczej to on pozwolił mi się znaleźć, w sali edukacyjnej. Odetchnąłem z ulgą, kiedy zobaczyłem go siedzącego na podeście przed tablicami. W sali panował półmrok – tylko tam, gdzie siedział książę, było nieco jaśniej.
– Johanna zniknęła – powiedziałem.
Linnamèn w odpowiedzi tylko pokiwał głową.
– Spodziewał się książę tego?
– Spodziewałem się, że będzie grozić jej wielkie niebezpieczeństwo.
– Więc… Usunął ją książę z pałacu – domyśliłem się. – Ale nadal nie wiemy, kto zabił rodzinę królewską.
– To chyba oczywiste – powiedział Linnamèn spokojnie. – Winowajca sam się przyznał.
Na mojej twarzy musiało się odmalować niemałe zdumienie, skoro książę spojrzał na mnie rozbawiony. Zaraz jednak spoważniał.

– Myślę, że już czas, by odsłonić prawdę. Chciałbym, żeby mi pan towarzyszył. I mam nadzieję, że w razie konieczności zrobi pan to, co niezbędne – powiedział to tak, jakby chciał zwrócić moją uwagę na jakiś ukryty sens swoich słów. – Robienie tego, co niezbędne, potrafi być nieznośnie trudne – dodał po chwili. – Kiedy dowiedziałem się, co się tutaj stało, bardziej niż smutek po śmierci moich bliskich dręczyło mnie to, że muszę tu wrócić.
– Najmłodsze dzieci ostatnich żon na ogół nie muszą się zastanawiać nad tym, czy zostaną władcami Nort. Mają starszych braci i siostry, którzy wyprzedzają ich w kolejce do tronu – zauważyłem.
– A jednak jesteśmy wychowywani tak, by wiedzieć, co jest niezbędne. Uwielbiałem mojego ojca – dodał niespodziewanie. – Teraz nie zgadzam się z wieloma jego poglądami, ale… – urwał. – Powiedział mi kiedyś, że nie będę politykiem, a ja wziąłem to sobie do serca. Nie jestem politykiem.
– Co nie zmienia faktu, że może być książę królem.

Nie odpowiedział. Po chwili poprosił mnie o pomoc w przygotowaniu spotkania, które miało się odbyć w sali narad, tam, gdzie niedawno zakończył swoje życie Pascal. Nie wyjawił mi swojego planu, a więc mogłem się tylko domyślać, dlaczego chciał, by w pokoju znalazło się medyczne szkło powiększające i czemu poprosił o zaproszenie kilku lordów i kapłanów, którzy do tej pory w żaden sposób nie byli powiązani z prowadzonym przez niego śledztwem.

Zgodnie z wolą księcia, spotkaliśmy się w sali narad późną nocą. Kiedy dotarłem na miejsce, Linnamèn i Rafael Gabriel układali na nowym stole (stary wyrzucono) szkło powiększające oraz wąskie fragmenty tkanin złożone na pół. Do każdej z nich przyczepiona była niewielka karteczka z nazwiskiem. Na koniec Linnamèn położył na blacie czerwoną książeczkę – jak zauważyłem – dokładnie w tym miejscu, w którym po śmierci Pascala znaleźliśmy ślad niepasujący do układu kropel krwi. Byłem bardzo ciekawy, czy to ta sama książeczka, którą, jak twierdziła Johanna, miał przy sobie Pascal w dniu śmierci, a jeżeli tak, to w jaki sposób udało się Linnamènowi ją odnaleźć. Sądziłem, że zabrał ją morderca.

Książę poprosił mnie, bym zajął miejsce przy szkle powiększającym.
– Dzięki Rafaelowi Gabrielowi – powiedział – uzbieraliśmy całkiem pokaźną kolekcję.
Mówiąc to, zaczął rozkładać kawałki materiału, a ja zobaczyłem leżące w ich wnętrzu włosy. Zaczynałem rozumieć.
– Zacznijmy od mojego – powiedział Linnamèn wyrywając ze swojej głowy jeden ciemny włos. – Będzie pan miał punkt odniesienia.
Umieściłem włos na podstawce pod szkłem i przyglądałem mu się przez chwilę.
– Zdecydowanie ludzki – powiedziałem.
– Co za ulga – uśmiechnął się Rafael Gabriel. Linnamèn podał mi kolejny włos, tym razem z pierwszego kawałka materiału. Ten również był ludzki. Drugi, trzeci i czwarty także. Przy piątym zawahałem się. W jednej chwili kilka elementów układanki wskoczyło niespodziewanie na swoje miejsce.
– Czy to znaczy, że… – zacząłem, ale nie było mi dane dokończyć, bo drzwi do sali otworzyły się i stanęła w nich najbardziej niespodziewana osoba – księżniczka Ingmaru. Sama, bez straży przybocznej.

Poderwałem się z miejsca, a ona, widząc zaskoczenie na naszych twarzach, uśmiechnęła się nieznacznie. Jej szmaragdowa suknia szeleściła cicho przy każdym ruchu.
– Pomyślałam, że przyda ci się zagraniczny, obiektywny świadek – mówiła wyśmienicie po nortańsku, z lekkim ingmarskim zaśpiewem. – Ze względu na czasem trudne relacje Nort i Ingmaru, sądzę, że moje świadectwo zostanie wzięte pod uwagę jako rzetelne.
Książę otworzył już usta, by coś odpowiedzieć, ale ona nie pozwoliła mu dojść do głosu. Spoglądając na niego poważnie, powiedziała szybko:
– Nie było mnie na pogrzebie twoich bliskich. Przynajmniej teraz mogę się do czegoś przydać. Tak, wiem, że to być może niebezpieczne i że pewnie nie spodoba się to kongresmenom Ingmaru. To chciałeś powiedzieć, prawda?
– Nie chciałem – skłamał gładko Linnamèn.
– Oczywiście, że chciałeś – odpowiedziała. Kiedy się uśmiechała, łatwo było zapomnieć o jej wysokiej funkcji. W takich chwilach była przede wszystkim młodziutką dziewczyną.

– Będziemy zaszczyceni, jeśli wasza wysokość do nas dołączy – powiedział Linnamèn. – Panie doktorze, czy mógłby pan wyjrzeć za drzwi? Przypuszczam, że znajdzie pan tam zdenerwowanych członków ingmarskiej straży przybocznej. Proszę ich zaprosić do środka.
Członkowie straży przybocznej księżniczki byli raczej poirytowani niż zdenerwowani. Księżniczka najwyraźniej także potrafiła znikać z ich pola widzenia, kiedy tylko chciała. Wkrótce do sali zaczęły wchodzić zaproszone osoby: oprócz lordów Anga i Jana oraz biskupów Immanuela i Antoniego, hrabia Baltazar, Carl Gustaw i Ignacy. Wszyscy z lekką konsternacją witali się z księżniczką Ingmaru.

Linnamèn usiadł w miejscu, które dwa dni wcześniej zajmował Pascal. Rafael Gabriel znalazł się po jego prawej stronie, a ja po lewej. Cała reszta usadowiła się naprzeciwko nas. Książę przyglądał się przez chwilę twarzom zgromadzonych, po czym powiedział:
– W ciągu ostatnich tygodni zastanawiałem się nad tym, co zrobię, gdy poznam tożsamość mordercy mojej rodziny. W innych krajach, myślałem, sprawa byłaby prosta: osądzeniem takiej osoby zajęłyby się organy prawa. Ale w Nort prawo to król. Nawet w Nort jednak nie wierzy się, by pokrzywdzony mógł wydać względem winnego wyrok sprawiedliwy. Czy zatem, zastanawiałem się, mam prawo osądzać mordercę moich krewnych? Potem zrozumiałem, że ktoś, kto dwadzieścia pięć lat temu zatruł słoneczne wino, najwyraźniej zadawał sobie podobne pytania. Będąc osobą skrzywdzoną przez królewską rodzinę, zastanawiał się, czy ma prawo osądzać i karać. Dał więc sobie – i mojej rodzinie – dużo czasu. Może liczył na to, że pogodzi się wreszcie ze swoją stratą. A może miał nadzieję, że królewska rodzina wynagrodzi mu jego krzywdy. Przez dwadzieścia pięć lat w każdej chwili mógł zapobiec tragedii. Kiedy wspólnie z doktorem Sørenem i Rafaelem Gabrielem opracowywaliśmy profil osobowościowy mordercy, nie wzięliśmy pod uwagę jednej rzeczy – tego, że mogła to być osoba zmagająca się z samą sobą i przegrywająca tę walkę pod wpływem cierpienia zbyt wielkiego, by je sobie wyobrazić.
– W morderstwie Pascala nie było nic szlachetnego, książę – wtrącił cicho Carl Gustaw.
– Nie mówię o mordercy Pascala – odpowiedział Linnamèn.

– Sądzi wasza wysokość, że to dwie różne zbrodnie? – zapytał biskup Immanuel.
– Zdecydowanie – odparł książę. – Od początku wszystko na to wskazywało. Przecież mamy tu do czynienia z odmiennymi sposobami działania. O ile zabicie mojej rodziny było zaplanowane dawno temu i przeprowadzone z dużą cierpliwością, o tyle morderstwo Pascala było efektem strachu. Nie sądzę, by morderca moich bliskich bał się czegokolwiek.
Wszystko zaczęło się – kontynuował Linnamèn po krótkiej pauzie – dwadzieścia pięć lat temu. W ostatnim czasie słyszeliśmy wiele o różnych wydarzeniach, które miały wówczas miejsce. Od początku można było przypuszczać, że niektóre z nich są ze sobą powiązane, nie wiedzieliśmy tylko jak. Śmierć Pascala rozwiała wszelkie wątpliwości. W dniu, w którym zginął, Pascal miał opowiedzieć mi więcej o eksperymentach, które przed ćwierćwieczem przeprowadzał w pałacu mój brat, Glibannèn. Pascal wiedział, kto uczestniczył w tym procederze i gdzie zmarły król przechowywał poczynione wówczas notatki – oczy wszystkich zgromadzonych spoczęły na czerwonej książeczce. Linnamèn położył na niej dłoń. – Nie ulegało wątpliwości, że ten, kto zabił Pascala, chciał przede wszystkim chronić siebie. Ponieważ z pokoju zniknęła książeczka z notatkami, domyśliłem się, że zabójca Pascala był jedną z osób, które brały udział w tak zwanych eksperymentach i za wszelką cenę nie chciał, by wiadomość o tym dotarła do mnie. To, co tutaj państwo widzą, jest kopią notatek Glibannèna. Sądzę, że zabójca, który zniszczył oryginał, nie wiedział o jej istnieniu.

W sali zapanowało lekkie poruszenie.
– Czy mamy pewność, że kopia jest tożsama z oryginałem? – zapytał Carl Gustaw.
– Właśnie – podchwycił biskup Ignacy. – Kopia może być kłamliwa. Może ktoś manipulował nią, by rzucać oskarżenia na niewinnych ludzi?
– Nie sądzę – odpowiedział Linnamèn spokojnie. – Służąca Pascala, Johanna, może potwierdzić, iż przed swoją śmiercią baron sporządził dokładną kopię notatek i ukrył je na wypadek grożącego mu niebezpieczeństwa.
– Od kiedy to szlachetni panowie Nort pokładają wiarę w zeznaniach służebnej sieroty? Sieroty, przypomnijmy, która uciekła z pałacu w strachu, że jej kłamstwa ujrzą światło dzienne – żachnął się Ignacy, a biskup Antoni i lord Ang uśmiechnęli się, kiwając głowami.
– Myślę, że powinien biskup uważnie przeczytać te notatki – powiedział chłodno książę. – Może odświeżyłyby biskupowi pamięć na temat tego, co działo się w podziemiach północnego skrzydła?
– W podziemiach północnego skrzydła nie odbywały się żadne eksperymenty! – zawołał biskup.
– Ale odbywały się gdzie indziej, prawda? I biskup dobrze o tym wie, bo brał w nich biskup udział.

– Ja nie… – Ignacy sprawiał wrażenie kogoś, komu zabrakło oddechu. Rozejrzał się wokoło, a to, co zobaczył na zwróconych ku sobie twarzach, najwyraźniej sprowokowało go jeszcze bardziej. – Czego ode mnie chcecie? – zapytał głośno. – Glibannèn był pierwszym księciem, następcą tronu. Wszyscy robili, czego od nich zażądał. Pascal sprowadzał do pałacu wampirki, a on eksperymentował na nich… Kiedyś chciał, by jakiś kapłan pomógł mu odprawić pradawny rytuał nortańskich żeńskich egzorcyzmów…
– Ten zbrodniczy proceder został zakazany przez prawo międzynarodowe już sto lat temu – powiedziała Liln cicho.
– Wasza wysokość jako nie-Nortanka nieznająca prawdziwej wiary nie ma prawa zabierać głosu w sprawie, w której decyduje tylko Bóg – odparł Ignacy dumnie.

– Powiedział biskup już dość – stwierdził Linnamèn tonem, który swoim spokojem, a zarazem gniewem zmroził wszystkim krew w żyłach. Biskup Immanuel stwierdził później, że w tej chwili w głosie księcia usłyszał głos zmarłego przed laty króla Aribannèna.
Linnamèn popchnął w stronę Ignacego czerwoną książeczkę, która gładko prześlizgnęła się po blacie stołu.
– Nie sądziłem, że pójdzie mi z biskupem tak łatwo – powiedział.
Ignacy wziął książeczkę w drżące dłonie i zaczął ją przeglądać z narastającą paniką. Pomiędzy jego palcami przesuwały się kolejne puste strony.

– Nic w niej nie ma – powiedział lord Jan. – Nie było żadnej kopii, prawda? Skąd więc wiedział książę, że…?
– Nie miałem na to żadnego dowodu, wszelkie poszlaki jednak wskazywały na biskupa – powiedział Linnamèn, podczas gdy Ignacy osunął się wolno na krzesło. – Johanna stwierdziła, że Pascala tuż przed śmiercią odwiedziła osoba mówiąca akcentem z Portes-des-Noires. Musiał to być ktoś mający dużo do stracenia. Oprócz doktora Sørena jedyną taką osobą był biskup Ignacy. Johanna potwierdziła moje przypuszczenia w zasadzie już w momencie, w którym po raz pierwszy z nią rozmawiałem. Wystarczyła jedna sugestia, by od razu zorientowała się, z kim rozmawiał jej pan, sprytnie jednak nie przyznała się do tego. Wiedziała, że im więcej zdradzi, tym większe grozi jej bezpieczeństwo.
– Dlatego uciekła? – zapytał biskup Immanuel.
– Nie uciekła. Potrzebowałem wiedzy, którą posiadała, ale równocześnie chciałem jej zapewnić bezpieczeństwo – Linnamèn spojrzał na księżniczkę.

– Johanna w tej chwili dociera do Ingmaru – powiedziała Liln. – Odesłałam ją wraz z częścią mojej delegacji, kiedy książę mnie o to poprosił.
– Zapewnienie bezpieczeństwa Johannie było tym bardziej ważne, że stanowiła ona kolejne ogniwo w łańcuchu wydarzeń – kontynuował Linnamèn. – Znowu trzeba wrócić do tego, co działo się przed ćwierćwieczem w pałacu. Jak się domyślam, prędzej czy później wiadomość o „eksperymentach” mojego brata dotarła do króla. Było to coś, czego mój ojciec nie mógł tolerować. Całą swoją młodość spędził na walce z Innymi, była to jednak dla niego walka święta, prowadzona z powodów religijnych. Jego wizja nie obejmowała bezmyślnego okrucieństwa i bestialstwa. To, co robił mój brat, w oczach mojego ojca musiało się wydawać czymś plugawym i niehonorowym. Dręczenie osłabionych wampirek nie zgadzało się z etosem naszego rodu. To także był powód, dla którego biskup Ignacy został wysłany do Pont-de-Blanc. Miała to być kara za pomaganie mojemu bratu w działaniach niegodnych przyszłego władcy. Przypuszczam też, że… – Linnamèn zawahał się lekko. – Przypuszczam też, że w tym momencie Glibannèn stracił przychylność mojego ojca, który odsunął go od siebie, choć oczywiście nigdy nie myślał o pozbawieniu go prawa do tronu.
– Pascal nas zdradził – szepnął niespodziewanie Ignacy. – Nigdy nie potrafiłem mu tego dowieść, ale jedynie to tłumaczyło, że nie został natychmiast usunięty z dworu.

– Myślę, że ma biskup rację – przyznał Linnamèn. – Pascal był przerażony tym, co się działo. Bał się wystąpić przeciwko Glibannènowi, ale równocześnie czuł się tak, jakby zdradzał króla. Musiał jednak przyjść jakiś moment przełomowy, coś, co skłoniło Pascala do ujawnienia prawdy. Sądzę, że stało się to w tym czasie, kiedy Glibannèn zdobył swój „ciekawy okaz”. Takiego sformułowania użył Pascal w rozmowie z doktorem Sørenem.
Biskup Ignacy podniósł głowę, a w jego oczach pojawiło się zrozumienie.
– Johanna – szepnął, a gdy Linnamèn pokiwał głową, dodał: – Miał ją przecież…
– Zabić, tak. To właśnie była ta granica, której Pascal nie umiał przekroczyć. W rozmowie z doktorem Sørenem wyznał, że większość „okazów” nie wytrzymywała eksperymentów dłużej niż kilka dni. Ale jedna wampirka była inna. Żyła aż pięć tygodni. Wystarczająco długo, by Glibannèn zdołał ją poddać całej serii tortur. I wystarczająco długo, by zdążyła urodzić dziecko. Ciąża u wampirek trwa od trzech do sześciu tygodni. Domyślam się, że wampirka nie przeżyła porodu, z pewnością była zbyt wyczerpana. Ale dziecko żyło. Glibannèn z pewnością planował przeprowadzenie na nim kolejnych eksperymentów, ale napotkał pewien problem. Po pierwsze, dziewczynka na pierwszy rzut oka nie przejawiała żadnych wampirzych cech. Po drugie, była jego własną córką. Nie potrafił jej torturować, więc kazał Pascalowi ją zabić, usunąć z pałacu, jak pozostałe – jak mówili – „resztki”. Pascal jednak nie umiał zabić dziecka, które wyglądało na ludzkie. Poinformował króla o „eksperymentach”, a Johannę podrzucił pod bramy pałacu. W końcu nic nie świadczyło o tym, że miała wampirze pochodzenie. Oprócz oczywiście braku głosu – to była jej wampirza skaza. Brak, który jednak dodawał wiarygodności historii jej rzekomego porzucenia przez rodziców, którzy nie chcieli wychowywać niemej córki. W tym jednym punkcie Pascal okłamał króla – przypuszczam, że powiedział mu, iż dziecko nie przeżyło porodu.

Pascal nie wiedział zapewne, że ma w ręku klucz do rozwiązania zagadki śmierci członków mojej rodziny. Pewnie nie zastanawiał się nad tym, że wampirka, którą oddał Glibannènowi, żyła aż pięć tygodni. A przecież było to dość oczywiste, wystarczyło spojrzeć na jej dziecko, tak bardzo ludzkie – Linnamèn pokazał zgromadzone na stole kawałki materiału. – Najłatwiejszym sposobem na stwierdzenie, czy ktoś ma wampirze pochodzenie, jest obejrzenie jego włosów. To metoda śledcza często stosowana we Wschodnim Królestwie. Przed kilkunastoma minutami pokazałem doktorowi Sørenowi próbkę włosów Johanny.
– Jej włosy nie są ludzkie – powiedziałem. – Jednak odkształcenia są niewielkie.

– Nie jest przecież wampirką czystej krwi… – powiedziała Liln. – Sugeruje pan, że odkształcenia są tak małe, że nie jest nawet półwampirką?
– Najwyżej ćwierćwampirką – odpowiedziałem.
– Matka Johanny nie była wampirką – powiedział Linnamèn. – Miała dużą odporność na srebro i światło, szybko zaszła w ciążę… Sądzę, że nie była nawet półwampirką. Spotkało ją jednak to nieszczęście, że ujawniły się w niej cechy jej przodków, cechy, które do tej pory pozostawały ukryte w jej rodzinie. Niektórych półwampirów nie da się odróżnić od ludzi, asymilują się bezproblemowo ze społeczeństwem, a potem nagle okazuje się, że ich dzieci lub wnuki nie tylko wyglądają, ale i zachowują się jak rasowe wampiry. Matka Johanny pochodziła z szanowanej rodziny. Była dzieckiem zasymilowanego, ukrywającego się półwampira. Jej natura była jednak trudna do opanowania. Przypuszczam, że któregoś dnia wymknęła się spod kontroli, ponieważ jednak była trzymana pod kloszem, nie potrafiła się uchronić przed niebezpieczeństwem. Wpadła w ręce nortańskiej straży przygranicznej i trafiła do Kaer-Nort, skąd zabrał ją do pałacu Pascal. To on właśnie był kolejnym ogniwem w łańcuchu zdarzeń. Chociaż nie zabił moich krewnych, nieświadomie przyczynił się do ich śmierci. W całej sprawie najtrudniejszą kwestią było odkrycie tego, jak członkowie rodziny królewskiej zostali uśmierceni. Kiedy już okazało się, że za ich śmierć odpowiedzialny był nefrytyt, ustalenie sprawcy było kwestią czasu. Mocną stroną tej metody było to, że jest trudna do wykrycia. Równocześnie jednak sama metoda wskazywała od razu na sprawcę. Sprawcy zresztą wcale nie zależało na ukryciu się za wszelką cenę. Wybrał taką metodę, ponieważ z jego perspektywy była najskuteczniejsza.

Linnamèn skierował wzrok na hrabiego Baltazara, a ten najspokojniej w świecie odwzajemnił jego spojrzenie.
– Kiedy powiedział pan, że nie mogę dopisać do listy podejrzanych nikogo poza panem, było to przyznanie się do winy. W zasadzie mogłem dopisać do tej listy jeszcze pana żonę, która – jak przypuszczam – dzięki swoim kontaktom we Wschodnim Królestwie pozwoliła panu zdobyć nierejestrowany nefrytyt.
– Moja żona zmarła dziesięć lat temu – powiedział hrabia.
Linnamèn wybrał kolejną próbkę włosów i położył ją przede mną.
– Co znajdzie doktor Søren, kiedy obejrzy pod szkłem próbkę pana włosów?
Hrabia Baltazar uśmiechnął się prawie wesoło.
– Wasza wysokość doskonale zna odpowiedź na to pytanie.
– Maskował się pan doskonale przez wiele lat. Udawał pan odludka, podczas gdy za pana niechęcią do opuszczania Słonecznych Gór kryła się wampirza skaza – Linnamèn spojrzał wymownie na białe włosy hrabiego Baltazara. – Teraz oczywiście nie ma to większego znaczenia. W pana wieku siwe włosy są czymś naturalnym. Ale wcześniej, zwłaszcza w czasach, kiedy czystki dopiero wygasały, taki kolor włosów u młodego człowieka mógł budzić podejrzenia. Żył pan więc w Słonecznych Górach z żoną i córką…

– Miała na imię Anhela – powiedział hrabia Baltazar. – Już po urodzeniu wiedzieliśmy, że nigdy nie będziemy mogli pokazać jej światu. Była wspaniała, trudno wyobrazić sobie bardziej inteligentne dziecko. Rosła jednak za szybko. Nie potrafiła jeszcze zrozumieć zagrożeń, które czekają na nią poza murami naszego domu. Planowaliśmy wysłać ją do Ingmaru. Na granicy ona i towarzysze jej podróży zostali napadnięci przez zbójców. Jej natura ujawniła się spontanicznie – zabiła napastników.
– Nie wiedział pan, co się z nią stało aż do momentu, w którym Pascal nie przybył do Słonecznych Gór na regularną kontrolę, prawda?
– Pascal… miał słabą głowę. Na dodatek nękały go wyrzuty sumienia. Z jego półsłówek i pijackiego bełkotu wydobyłem dość informacji, by móc przypuszczać, że Anhela wpadła w ręce Glibannèna. W ciągu tygodni tortur nie wyjawiła swojego pochodzenia. Próbowała mnie chronić. Pascal nie wiedział, jak wielką ochotę miałem, by skręcić mu na miejscu kark. Ale to przecież nie on, tylko ten rzeźnik Glibannèn zabił moją córeczkę. A ty – hrabia Baltazar spojrzał z nienawiścią na Ignacego, który wyraźnie zadrżał – Ty mu w tym pomogłeś.

– Przez dwadzieścia pięć lat, kiedy wino dojrzewało, uważnie śledził pan życie rodziny królewskiej. Wiedział pan na przykład, że Ethelred nie przyjmie nefrytytu doustnie. Potrzebny był inny sposób. Tutaj po raz kolejny pojawiła się Johanna. Wbrew temu, co mi powiedziała, służąc Pascalowi, nauczyła się czytać i pisać i poznała zawartość notatnika Glibannèna. Szybko domyśliła się, kim byli jej rodzice. To ona pomogła panu w zabiciu Ethelreda, tym chętniej, że była przez niego wcześniej wielokrotnie wykorzystywana.
– Przez wiele lat nie wiedziałem, że mam wnuczkę. Johanna potrafiła połączyć elementy, które wymykały się Pascalowi. W notatkach Glibannèna znalazła informacje, które pozwoliły jej ustalić, skąd mogła pochodzić jej matka. Napisała wówczas do mnie wzruszający list…
– I jeśli kiedykolwiek wcześniej wahał się pan jeszcze, czy dopełnić zemsty, świadomość tego, co spotkało pana wnuczkę, pozbawiła pana wszelkich wątpliwości. Wtajemniczył ją pan w swój plan. Johanna pomagała często doktorowi Sørenowi w przychodni, miała więc dostęp do białej kolendry, z łatwością też mogła wykonać zastrzyk, który zabił Ethelreda.
– Jedynym, czego nie wzięliśmy pod uwagę, było to, że książę nie wypije wina.
– Dlatego właśnie tutaj pan przyjechał, prawda? – zapytał Linnamèn spokojnie.

Hrabia Baltazar siedział nieruchomo, a po jego ustach błąkał się niepewny uśmiech. Wszyscy wstrzymali oddech, a straż przyboczna księżnej Liln niepostrzeżenie zajęła strategiczne pozycje po jej bokach.
– Żałuję – powiedział wreszcie hrabia. – Żałuję, że nie był książę najstarszym dzieckiem króla. Czekałem na to, aż pojawi się ktoś taki jak książę. Anhela była moją ukochaną córką. Żałuję, że książę był ukochanym synem króla Aribannèna.

Wypowiadając ostatnie słowa, hrabia Baltazar podniósł wzrok na Linnamèna i stało się to, co musiało się stać. Zobaczyłem, jak stary wytwórca wina błyskawicznie zrywa się ze swojego miejsca, wskakuje na stół i ruchem tak szybkim, że ledwo zauważalnym, dopada Ignacego. Zanim jeszcze umilkł głos łamanego karku, a biskup zaczął się osuwać na stół, Baltazar dosięgał Linnamèna – widziałem, jak czarny pazur jego prawej dłoni zbliża się do szyi księcia. Członkowie straży przybocznej nie zdążyli nawet wydobyć broni, a lordowie i biskupi otworzyć ust do krzyku.
Następną rzeczą, jaką widziałem, był prostokąt pulsującej ognistej czerwieni, który zniknął w tej samej chwili, w której poczułem, że moje mięśnie poruszają się automatycznie i precyzyjnie. Wskoczyłem między Linnamèna i Baltazara. Zdumiony hrabia wytracił impet. Razem z prędkością, która dla pozostałych osób musiała być zbyt wielka, by dało się rozpoznać sekwencję ruchów, uderzyliśmy o przeciwległą ścianę. Okno, na które trafiliśmy, mimo iż wykonane z najgrubszego szkła, rozpadło się na tysiące kawałków, a my polecieliśmy w czarną noc. Wykorzystując moment zaskoczenia, zanim jeszcze upadliśmy na zbocze wzgórza pokryte twardym śniegiem, wbiłem zęby w kark Baltazara. W nieskończenie długą chwilę później – choć dla innych musiały minąć zaledwie sekundy – spośród opadających wolno drobnych, ostrych płatków śniegu wyłonił się Rafael Gabriel. Zrzuciwszy swoje chodaki, spowiednik biegł boso po lodzie, aż wreszcie dopadł miejsca, w którym trzymałem hrabiego. Oczy Baltazara zwęziły się, gdy srebrny królewski sztylet trzymany przez Rafaela przeszył jego bok.
– Puść, Sørenie – powiedział książę, który w chwilę potem znalazł się obok mnie. – Srebro, które go zabija, może być szkodliwe także dla ciebie.

Puściłem. Kątem oka widziałem, że zbliżają się do nas Carl Gustaw, lordowie i księżniczka Liln ze swoją strażą. Linnamèn pochylił się nad hrabią Baltazarem i powiedział:
– Obiecuję ci, że jesteś ostatnim Innym, który ginie na mocy prawa Nort.
Nie wiem, czy Baltazar usłyszał te słowa. Być może chwilę wcześniej lub chwilę później oddał ostatnie tchnienie. Odwróciłem się i zobaczyłem księżniczkę Liln, która zdjęła z ramion swój płaszcz i nakryła nim ciało hrabiego.

Minęło sporo czasu, zanim sytuacja trochę się uspokoiła. Ciała hrabiego Baltazara i Ignacego pod opieką Rafaela Gabriela zaniesiono do podziemia. Nie można było ich pochować na terenie pałacu, Linnamèn jednak zgodził się na to, by każdy z nich spoczął w miejscu sobie najbliższym – Ignacy w katedrze Portes-des-Noires, a Baltazar w swojej posiadłości w Słonecznych Górach. Carl Gustaw był zdruzgotany. Niemal natychmiast złożył ustną rezygnację ze stanowiska szefa służb bezpieczeństwa. Linnamèn przyjął ją bez wahania, poprosił jednak Carla o pozostanie w pobliżu pałacu – jak stwierdził, zamierzał powierzyć mu pewne zadania w twierdzy Kaer-Nort, która miała zmienić swój charakter. Potem przez dłuższą chwilę Linnamèn rozmawiał z księżniczką Liln, biskupami Antonim i Immanuelem oraz lordami Angiem i Janem. Dał im jasno do zrozumienia, że nie życzy sobie, aby cokolwiek z tego, co stało się w sali narad, uległo zakłamaniu.

– Nie rozumiem – powiedział lord Ang. – Chce książę, aby po całym kraju rozniosła się wieść o tym, że zmarły król w młodości dopuszczał się czynów moralnie dwuznacznych, w czym towarzyszył mu jeden z najwyższych biskupów?
– Chcę, aby wszyscy w tym kraju wiedzieli, że nie podzielam poglądów mojego brata i że osoby takie jak Ignacy nie będą tolerowane.
– A co z Johanną? – zapytał biskup Antoni. – Zabiła lorda Ethelreda, powinna zostać skazana.
– Tak, Johanna zabiła Ethelreda. Ale jest też moją jedyną żyjącą krewną. Nie mogę skazać własnej bratanicy. Jeśli wasza wysokość pozwoli – zwrócił się do Liln – Chciałbym, aby Johanna przez jakiś czas przebywała w Ingmarze.
Księżniczka pokiwała głową.
– Rozmawiałam z nią. Przeszła tutaj przez więcej, niż mogą sobie panowie wyobrazić. Myślę, że odpokutowała za swoje winy – powiedziała Liln i na tym skończył się ten temat, choć lordowie bynajmniej nie wydawali się przekonani.
– Pozostaje jeszcze kwestia… tego – lord Ang spojrzał na mnie wymownie.
– Nie rozumiem, o co panu chodzi – odpowiedział chłodno Linnamèn.

Lord Ang chciał jeszcze coś powiedzieć, ale umilkł pod wpływem spojrzenia księcia. Kiedy wreszcie wszystkie dyskusje się skończyły, Linnamèn i ja poszliśmy do mojego gabinetu. Hrabia Baltazar pozostawił mu na ramieniu pamiątkę – wąskie, cienkie zadrapanie.
– Będzie książę miał w tym miejscu do końca życia brzydką czarną bliznę.
Linnamèn uśmiechnął się tylko.
– Od kiedy książę wiedział… o mnie? – zapytałem, zakładając opatrunek.
– Od chwili, kiedy zeszliśmy razem do podziemi. Wspaniale udawał pan, że jest panu zimno, ale nie mógł pan sprawić, by powietrze wydobywające się z pana ust podczas mówienia zamieniało się w parę. Do niewrażliwości na niskie temperatury dodałem rzadko spotykany u osób w tym wieku brak włosów…
– Tak, to moja wampirza skaza – przyznałem.
– Studiował pan w Ingmarze, a tam Inni traktowani są na równi z ludźmi. Domyślam się, że rodzice przeszmuglowali pana przez granicę w młodym wieku. A po pewnym czasie, wracając do Nort, nauczył się pan mówić z akcentem Portes-des-Noires, podobnym do ingmarskiego. Zastanawiam się jedynie, dlaczego wrócił pan tutaj, do kraju, w którym ciągle groziło panu niebezpieczeństwo.
– Przypuszczam, że ten dziwny fakt sprawił, iż postanowił mnie książę trzymać na oku.

– Na początku był pan jednym z głównych podejrzanych. Półwampir pracujący jako nadworny lekarz… Nie mogłem zrozumieć pana intencji.
– Dlatego kazał książę Rafaelowi Gabrielowi przeszukać mój gabinet?
– Tak. Więc? Dlaczego Nort?
Zwlekając z odpowiedzią, skończyłem zakładać opatrunek. Linnamèn patrzył na mnie pytająco. Był naprawdę zaintrygowany, a świadomość, że jest coś, czego książę może nie wiedzieć, sprawiała mi dziwną przyjemność.
– Z całym szacunkiem, wasza książęca mość, nie chcę odpowiadać na to pytanie – rzekłem. – Tak samo jak książę nie chce mi powiedzieć, dlaczego nie wypił słonecznego wina.
Linnamèn uśmiechnął się szeroko i uścisnął moją dłoń.
– Pozostaje jeszcze jedno – powiedziałem. – Wiedział książę, że Baltazar będzie chciał księcia zabić. Jedyne, na co mógł wasza wysokość liczyć, to fakt, że być może ma książę po swojej stronie innego półwampira, który być może ma umiejętności pozwalające na obezwładnienie hrabiego. Skąd miał książę pewność, że postanowię się ujawnić?
– Prawdę mówiąc, mogłem jeszcze liczyć na to, że Baltazar zrezygnuje ze swojego zamiaru – odpowiedział poważnie. – I ma pan rację, ryzykowałem, nie wiedziałem przecież, jak pan zareaguje. Miałem jednak nadzieję. Myślę, doktorze, że zatrudniając pana przed laty, Glibannèn wyświadczył mi największą przysługę.

Koronacja Linnamèna odbyła się pięć dni później. Chociaż pałac huczał od plotek, a zagraniczne delegacje miały wkrótce roznieść po świecie wiadomość o dramatycznych wydarzeniach, jakie rozegrały się w Nort, sama uroczystość przebiegła bez najmniejszych zakłóceń. Linnamèn przyjął insygnia władzy królewskiej z rąk biskupa Immanuela tak jak dwadzieścia lat wcześniej zrobił to jego brat Glibannèn, a trzydzieści sześć lat wcześniej – z rąk nieżyjącego biskupa Klarencjusza – jego ojciec, Aribannèn. I tylko puste miejsce przy jego boku, które zwyczajowo powinien zajmować najstarszy przedstawiciel jego rodu – jakiś wuj albo stryjeczny dziad – przypominało o tym, w jaki sposób tron przypadł mu w udziale. Wkrótce jednak i ten smutny szczegół umknął uwadze wszystkich, ponieważ w kluczowym momencie uroczystości dojmujący brak zapełniła księżniczka Liln, która – starym zwyczajem Nort – stanęła za plecami Linnamèna i w momencie, gdy biskup Immanuel wkładał mu koronę na głowę, położyła dłoń na jego ramieniu. Ten szlachetny gest miał zostać na długo zapamiętany, a politycy zaczęli na jego podstawie przewidywać zwrot w relacjach nortańsko-ingmarskich.
– Wyrosła – szepnął mi na ucho Rafael Gabriel, patrząc na Liln. – Nie jest już tym inteligentnym podlotkiem, któremu Linnamèn pomagał trzy lata temu wykaraskać się z bardzo niewygodnej sytuacji.
– Nie sądziłem, że znali się wcześniej – powiedziałem.
– Może kiedyś któreś z nich opowie ci, doktorku, tę historię. Dla mnie jest ona trochę za smutna. I z każdym dniem będzie jeszcze smutniejsza.
– A ty co? – zapytałem z przekąsem, poirytowany tym, że Rafael Gabriel karmi mnie półsłówkami. – Odkryłeś w sobie dar prorokowania?

Królewski spowiednik roześmiał się cicho i spojrzał na mnie tak, jakbym – sam o tym nie wiedząc – powiedział jakiś doskonały dowcip.
– Jak na półwampira masz zaskakująco duże poczucie humoru. Ingmar i Nort to ogień i woda, czarne i białe, żeńskie i męskie, monarchia demokratyczna i monarchia teokratyczna. W takiej sytuacji każda, nawet najtrwalsza przyjaźń, może być wystawiona na wielkie próby – powiedział wreszcie, a mnie nie chciało się komentować jego domorosłych mądrości.

Paradoksalnie to właśnie Rafael Gabriel, który – jak się wydawało, zaledwie w ciągu jednej nocy – przeszedł niezwykłą przemianę, sprawił największą niespodziankę. Jeszcze poprzedniego wieczora kompletnie pijany spowiednik stanowił największą zmorę organizatorów ceremonii, zwłaszcza że tym razem, ze względu na pełnioną przez niego funkcję, nie można było ukryć go wśród tłumu dworzan i gości. Okazało się jednak, że wszelkie obawy były bezpodstawne. Następnego ranka Rafael Gabriel promieniał: jego czysty, nowy habit jaśniał odcieniem delikatnej szarości. Wysoka, wyprostowana sylwetka jasnowłosego spowiednika zajmującego przez znaczną część uroczystości miejsce blisko króla była widoczna z daleka. Rafael Gabriel nie tylko wyglądał, ale i zachowywał się bez zarzutu. Zarówno podczas ceremonii, jak i późniejszej uczty, przyciągał wzrok wszystkich, którzy mieli okazję poznać go wcześniej.
– Rafael Gabriel chyba na zawsze pozostanie dla mnie zagadką – odpowiedziałem, gdy król zwrócił mi uwagę, że przyglądam się jego spowiednikowi.
– Kiedyś był aniołem – odpowiedział Linnamèn z uśmiechem.

W pierwszej chwili nie zrozumiałem, potem jednak dotarło do mnie, że król wcale nie żartuje. Powiedział to tak, jakby powierzał mi pewien sekret.
– Był? – zapytałem. – To można przestać być aniołem?
– To skomplikowana sprawa i wydaje mi się, że Rafael Gabriel sam nie rozumie, czemu spotkał go taki los. Myślę jednak, że choć teraz jest człowiekiem, nie pozostanie nim na zawsze.
– I kim wtedy będzie?

Linnamèn zastanawiał się przez chwilę, wreszcie odpowiedział:
– Rafael Gabriel błąka się po tym świecie z jakiegoś powodu. Być może powodem tym jest właśnie to, że musi zdecydować, kim chce być. Kiedy jednak z nim o tym rozmawiam, twierdzi, że to problem, który dotyczy nas wszystkich i dodaje, że mam się od niego odczepić.

Kiedy w kilka godzin później Rafael Gabriel, nie uroniwszy ani jednej kropli, podał mu, zgodnie z tradycją, kielich słonecznego wina, pochodzącego tym razem nie z Nort, a ze Wschodniego Królestwa, Linnamèn uśmiechnął się lekko. Bez wahania wypił wino do dna, spełniając tym samym ostatni z rytuałów. Blade słońce chowało się właśnie za horyzontem, zalewając chłodnym blaskiem białe wzgórza, kiedy książę Linnamèn stał się królem Nort.

maj – lipiec 2011 r.

5 komentarzy

  1. Super opowiadanie. Warto by z tego zrobić coś większego. Gratuluję pomysłu. Jak w przypadku Imago zastanawiam się, czym kierowało się jury

    1. Nie, to nie jest opowiadanie konkursowe, tylko kolejna część przygód bohatera „Szeryfa z Enrid”.

  2. Ok, przyznaję się, że nie przeczytałam „Szeryfa z Enrid”, bo odstraszył mnie tytuł. Sądziłam, że to coś o Dzikim Zachodzie. Teraz wróciłam, przeczytałam i pokornie przepraszam. Mimo to nie pojmuję pierwszego miejsca. Przecież zarówno Szeryf jak i Imago(mój faworyt) mają znacznie dojrzalszą formę, bogactwo słownika, styl, no i przede wszystkim pomysł. Rozumiem, że jury miało jakieś ściśle określone kryteria, ale ….

Skomentuj Magdalena Pioruńska Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *