Ślęża

Drzewa szumiały, śpiewając swą uroczystą pieśń. Wiatr świstał w ich koronach, nadając ogólnemu klimatowi dość posępny nastój. Wysokie i cienkie niczym włócznie, pnie sosen kołysały się w jego porywach. Gdzieniegdzie stęknęła z lamentem sosna, uginając się pod naporem powietrznego przeciwnika. Ścieżka pogrążona była w mroku, gdyż księżyc był zasłonięty całunem chmur. Lasy w puszczach miały to do siebie, że było bardzo zdradliwe i łatwo można było zgubić drogę. I mnie się takowa historia właśnie przydarzyła. Od kilkudziesięciu godzin bezwiednie błądziłem wśród pni i kamieni. Gdybym wiedział o tym wcześniej, wziąłbym latarkę lub jakąś flarę…

 

***

Kościół na Ślęży wydawał się całkiem skromny, a gdy opuszczałem jego progi, byłem pewien, że pogańskie wierzenia na zawsze opuściły tę górę. Jakże się myliłem.

Zamiast wybrać się traktem w dół góry, postanowiłem pozwiedzać tamtejsze lasy, ponoć obfite w pozostałości dawnych kultów. Wkraczając w głąb najbliższego lasku nie wiedziałem jak bardzo byłem bliski prawdy.

Lasek powitał mnie przyjemnym dla ucha ćwierkaniem. Skowronki radośnie świergotały, podśpiewując nad moją głową. W niewielkiej odległości dało się słyszeć miarowy stukot dzięcioła, a po chwili sprawca owego stukotu przefrunął z jednego końca skraju puszczy na drugi. Czerwony łebek mignął mi wśród konarów. Stukot zaczął się znów.

Ścieżka była przejrzysta, wydeptana przez setki tysięcy stóp turystów. Poprawiłem plecak i wkroczyłem w las. Droga była prosta, nie porośnięta trawą, tak że sprawiała wrażenie uczęszczanego traktu. Pogratulowałem sobie w myślach pomysłu i raźnym krokiem zagłębiłem się w leśne ostępy.

Po jakiejś godzinie marszu uświadomiłem sobie, że coś jest nie tak. Szczerze mówiąc, nie ważne jak kręta była by ścieżka (a wcale taka nie była), las powinien się przerzedzać i wypuścić mnie z drugiej strony. Niepokój zniknął jednak, gdy natrafiłem na pozostałości pogańskiego kultu. Wielki kamienny posąg, przypominający niedźwiedzia znajdował się nieopodal ścieżki. Wydawało się, jakby ktoś porzucił ową rzeźbę w najmniej odpowiednim miejscu. Skręciłem ze ścieżki w stronę posążka. Po kilku chwilach mogłem podziwiać archeologiczną pamiątkę po przodkach. Kamień był chropowaty, jakby zrobiony z piaskowca. Na kamieniu można było dostrzec ciemne zacieki – pamiątki po makabrycznych wiekach.

Posąg jak posąg – był tutaj od niepamiętnych czasów, stanowiąc fascynującą zagadkę, jak i narzędzie kultu. Zrobiłem sobie pamiątkowe zdjęcie i cofnąłem się na trakt.

Postawiłem stopę na ścieżce, gdy zerwał się wiatr. Zawył on w konarach, nawołując do buntu. Drzewa zajęczały w odpowiedzi. Zrobiło się nieswojo. Ruszyłem szybciej przed siebie z żelaznym postanowieniem wydostania się z tego parku historii. Po drodze minąłem kilka innych rzeźb, a na niektórych z nich zauważyłem, że ślady czerwieni są bardziej żywe, jakby świeższe.

Krzak obok zaszeleścił, omal nie przyprawiając mnie o zawał serca. Z gęstwiny wyskoczył zając, nurkując po przeciwnej stronie ścieżki. Drzewa jęczały pod naporem wietrznego przeciwnika. Zimny dreszcz przespacerował się wzdłuż mojego kręgosłupa sprawiając, że powietrzne zrobiło się mroźne. Zacząłem biec. Zdradliwy korzeń zakończył mój sprint po kilkunastu metrach. Z łoskotem sturlałem się ze ścieżki, tracąc przytomność.

***

Obudziłem się wśród gęstwiny jeżyn. Twarz oraz kończyny miałem podrapane. Plecak leżał w odległości kilku metrów ode mnie, rozerwany, gdyż zahaczył o potężny konar. Jedzenie leżało rozrzucone, ocalała jedynie butelka wody. Z trudem uniosłem się na kolana, ciesząc się w duchu, że nic sobie nie złamałem. Parę siniaków – to wszystko. Mogłem skończyć gorzej – ze złamaniem otwartym, wykrwawiając się podczas, gdy byłem nieprzytomny. Los najwyraźniej do końca nie chciał mnie się pozbyć. Otrzepałem się z liści i ziemi, podniosłem również wodę. Schowałem butelkę do jednej z kieszeni bojówek i ruszyłem w las. Wydawało się, że czas stanął w miejscu. Słońce, gdyby było je widać wśród gęstwiny lasu, z pewnością stałoby nad zachodnią linią horyzontu. Czerwone i różowe barwy zachodzącej kuli światła przebijały się przez zielone konary, tworząc fascynującą paletę barw i świateł.

Nie miałem jednak ani czasu, ani chęci na podziwianie tego zjawiska. Powoli i nie bez wysiłku przedzierałem się przez chaszcze. Moje spodnie już dawno straciły swój pierwotny kolor, nabierając barwy leśnej ziemi i liści. Jednak daleko mi było do umartwiania się nad stanem mojego ubioru. Czułem, że głód i zmęczenie dają o sobie znać. Burczało mi w brzuchu, a od pewnego czasu przed oczami zaczęły mi migać czarne płatki. Bałem się, że w końcu padnę z nóg. I stałoby się tak, gdyby nie widok ognia, który świecił między pobliskimi drzewami.

***

Ogień radośnie skakał pod wielkim, żelaznym kotłem. Przyjemny zapach zupy grzybowej unosił się znad rondla, pobudzając kubeczki smakowe i ślinianki. Na samą myśl o jedzeniu traciłem nad sobą panowanie. Głód, który mimo iż trwał teoretycznie parę godzin, wydawał się w praktyce kilkudniowym postem ścisłym. Słońce już jakiś czas temu zaszło, więc siedziałem teraz w ciemności nocnego lasu. Mimo iż głód stanowił uporczywy problem, wolałem nie rzucać się na jedzenie. Szczególnie, gdy było ono przyrządzone w typowo ludzki sposób. Skuliłem się, czekając na właściciela cudownej papki.

I nie musiałem długo czekać. Po kilkunastu minutach pojawił się on. Starzec, z długą siwą brodą, ubrany w długą, gdzieniegdzie przybrudzoną tuniką. Wyglądał niczym legendarny druid, z tymże w ręku zamiast sierpa, trzymał długi, lekko zakrzywiony sztylet. Nieznajomy usiadł przy ognisku, wyciągając poskręcane od reumatyzmu palce w stronę ognia. Potarł nimi o siebie parę razy, jakby zimno doskwierało mu niemiłosiernie. Było lato, a wiatr powoli ucichał. Po chwili zrobiło się całkiem cicho. Starzec przeciągnął się, aż można było usłyszeć strzykanie jego kręgosłupa. Wziął drewnianą chochlę i zanurzył ją w zupie. Następnie nalał do glinianej miski i usiadł „po turecku”. Przyjemny zapach rozszedł się lotem błyskawicy. Zaburczało mi w brzuchu. To właśnie zdradziło mnie i moją kryjówkę. Starzec obrócił się powoli, wytężając wzrok i szukając źródła dziwnego dźwięku. Po sekundzie wziął leżącą nieopodal gałąź i podpalił ją, czynią z niej małą pochodnię. Ostrożnie zbliżył się do krzaków.

– Ktoś tu jest? – spytał charczącym głosem. Przypominał on głos przepitych żulików spod monopolowego, lecz sądząc po jego stanie, nie był on alkoholikiem.

– Przepraszam, że przeszkadzam – powiedziałem, wychylając się zza krzewów – ale najwyraźniej zgubiłem drogę… I do tego straciłem cały prowiant.

Teraz dopiero mogłem przyjrzeć się jego twarzy z bliska. Krzaczaste brwi barwy popiołu, wąsy i broda jak u druida. Czarne oczy z uwagą obserwowały moją postać.

– Skądś się tu wziął, chłopcze? – spytał uprzejmie. Mój brzuch dał znów o sobie znać, co staruch zbył machnięciem ręki i lekkim, ochrypniętym śmiechem – Chodź, zjedz ze mną. Przyda mi się towarzystwo jakiejś żywej duszy. Od lat nie miałem okazji z nikim porozmawiać.

Nie czekając na moją decyzję, odwrócił się do mnie plecami i ruszył do ogniska. Przez chwilę stałem sam, myśląc co zrobić, lecz głód pokonał wszelkie wątpliwości i obawy. Podszedłem do obozowiska.

***

– Więc co cię sprowadza tutaj, chłopcze? – spytał staruszek, gdy skończyliśmy posiłek. Był tak uprzejmy, że dał mi najeść się do syta, nim zaczął rozmowę.

– Mieszkam na południowym-wschodzie kraju, niedaleko Radomia – powiedziałem – Przyjechałem tu na wycieczkę z rodziną ze Szczecina, ale najwyraźniej niezbyt mi ona wypadła.

Zaśmiałem się cicho, a starzec pokiwał głową.

– Szczecin… – mruknął – Ładne miasto. Mieszkałem tam kiedyś. Dawno, dawno temu.

Uniosłem lekko brwi, zdziwiony.

– Ależ tak – uśmiechnął się lekko, a ja zauważyłem że brakuje mu dwóch czy trzech zębów – Tuż po wojnie byłem profesorem szkole w Szczecinie. Nieco później podjąłem prace w świeżo otworzonym Uniwersytecie Szczecińskim. Długo jednak tam nie popracowałem i przeniosłem się tu, na Ślężę.

Z lekką sympatią spojrzałem na mojego rozmówcę. Wydawał się miłym, spokojnym, choć lekko zdziwaczałym człowiekiem.

– Co pan wykładał, panie…? – spytałem i zdałem sobie sprawę, że do tej pory jeszcze się sobie nie przedstawiliśmy.

– Tadeusz Stańczuk – powiedział starzec i wyciągnął dłoń – Profesor Tadeusz Stańczuk z Wolina.

– Paweł Romowski – uścisnąłem mu dłoń i poczułem, że jest zimna. Trupio zimna – Miło mi pana poznać, profesorze.

– Mnie również – odparł pogodnie i wystawił ręce do ognia – Byłem profesorem historii, a dokładniej wierzeń dawnych Słowian. Wykładałem historię religii terenów Pomorza Zachodniego i Śląska.

Spojrzałem na niego tym razem z podziwem.

– To musiało być interesujące, prawda? – spytałem, mając na myśli jego wykłady. Uśmiechnął się smutno – Czemu przestał pan wykładać?

– Niezrozumienie i różnice w poglądach – powiedział tylko – Niektórym wykładowcom nie podobały się moje metody nauczania.

– Czyli…?

– Łączyłem teorię z praktyką – wyjaśnił – Według mnie, aby uczeń mógł pojąć głębię nauki, musi ją nie tylko znać teoretycznie, ale i praktycznie, nieprawdaż?

Pokiwałem głową na znak zgody. Osobiście również wierzyłem, że praktyka była potrzebna, ale nie wyobrażałem sobie jak może ona wyglądać na lekcji historii. Mieli czcić pogańskich bogów, czy jak? W każdym bądź razie nie drążyłem tego tematu, a skupiłem się na moim priorytetowym problemie – czyli jak się stąd wydostać.

– Przepraszam profesorze – zagadnąłem, najwyraźniej wyrywając go z zamyślenia – Wie pan jak wydostać się z tej głuszy? Z zewnątrz las nie wydawał się taki ogromny, więc najwyraźniej zgubiłem drogę. Mógłby pan wskazać mi drogę do wyjścia?

Profesor spojrzał na mnie z lekkim smutkiem w oczach. Widać było, że rzeczywiście nie miał dawno do czynienia z ludźmi. Więc dlaczego tkwił w tej dziczy sam jak palec?

– Oczywiście, mój chłopcze – powiedział po chwili – Lecz dopiero nad ranem. W takie noce jak ta sam nie jestem pewien, w którą stronę skręcić. Nic nie widać.

Rozejrzałem się dookoła. Rzeczywiście panowała noc, bezgwiezdna i bez Księżyca. A skoro tutejszy nie jest pewien drogi w takim mroku, lepiej będzie jeśli zaczeka się z tym do rana.

– Zgoda – kiwnąłem głową – W tym czasie może przybliży mi pan trochę historię tego terenu? Może pan to potraktować jako lekcję historii dla turysty.

Uśmiechnął się szczerze. Najwidoczniej od dawna nie miał żadnego słuchacza. Po chwili rozsiadł się wygodnie i zaczął opowiadać.

***

– Kapłani? – spytałem, gdyż nie słyszałem, żeby poganie mieli klasę kapłanów.

– Nazywano ich żyrzcami – wyjaśnił profesor Tadeusz – Mieli za zadanie składać bogom ofiary.

– Coś jak Aztekowie? – spytałem, przypominając sobie jakiś program na Discovery – O plony i takie tam?

– Dokładnie – potwierdził starzec – Tyle, że u nas zwano ich żyrzcami. Ewentualnie żercami i żyrzkami. Byli bardzo poważani, jak każdy stan duchowny. Twierdzono nawet, że mogą rozmawiać z bogami.

– Wierzy w to pan, profesorze? – spytałem, patrząc w ognisko – W te całe opowieści o bogach, czartach i latawcach?

– Czasem sam nie mam pojęcia, Pawle – westchnął ciężko – A ty?

Przypomniałem sobie moją dawną znajomą.

– Myślę, że po części to prawda – odparłem cicho. Profesor spojrzał na mnie z nowym zaciekawieniem. Widząc jednak moje znużenie, spojrzał w czarne niczym smoła niebo.

– Zbliża się północ – oznajmił – Prześpij się, bo jutro czeka cię kawałek drogi marszu. Wbrew pozorom ten las nie jest taki mały.

– Mhm – mruknąłem i okryłem się kocem, który dał mi profesor. Zastanowiłem się jeszcze nad tym, skąd wiedział, że jest północ skoro nie miał zegarka. Myśląc nad tą sprawą usnąłem.

***

Sen był niepokojąco realistyczny. Widziałem wielki płomień ogniska strzelający wysoko nad korony drzew. Przed tym ogniem stała postać. Jej czarny cień padał na moją twarz. Odwrócona była do mnie plecami. Mówiła coś w języku, który wydawał mi się znajomy, jednak nic nie mogłem z niego zrozumieć. W pewnej chwili postać krzyknęła, wyrzucając w górę dłonie. W jednej z nich zauważyłem zakrzywiony sztylet. Nagle w płomieniach ukazała się trzygłowa postać. Z każdej głowy wychodziły jęzory z ognia. Szkarłatne ślepia obserwowały wszystko dookoła, aż spoczęły na mnie. Potwór z ognia powiedział coś niezrozumiałego, a osoba  będąca przy ognisku tylko uklękła i pochyliła się. W następnej chwili wszystko zgasło.

***

Obudziłem się niemal równo ze wschodem słońca. Nieprzyjemne wrażenie ze snu utrzymywało się nawet po pobudce. Usiadłem i przetarłem oczy. Ognisko powoli dogorywało, z rzadka strzelając jeszcze iskrami. Profesora Stańczuka nigdzie nie było widać. Przeciągnąłem się jeszcze parę razy i wstałem. Panowało tutaj przejmujące zimno. Rozejrzałem się teraz w blasku światła dziennego. Obozowisko znajdowało się w kotlinie, dlatego też panował tu chłód. Podszedłem do ogniska, próbując uratować ostatki żaru. Dorzuciłem trochę suchego drewna i trawy, a po chwili ogień radośnie skakał w górę. Zastanawiałem się, gdzie mógł być mój towarzysz. Obiecał przecież, że pokaże mi drogę powrotną do domu…

Coś zaszeleściło w krzakach nieopodal, a po chwili wyłonił się z nich profesor. W wiklinowym koszu niósł kilkanaście grzybów i trochę jakiejś zieleniny. Z pytaniem na twarzy spojrzałem na zioła.

– To mięta – powiedział, odgadując trafie mój wyraz twarzy – Muszę ususzyć jej na później, bo moje zapasy już się kończą. Chcesz coś zjeść, wypić?

Pokiwałem głową i podziękowałem. Profesor Stańczuk kazał mi usiąść na pobliskim pieńku i chwilę poczekać. Z ciekawością przyglądałem się, jak ten starszy pan z długą siwą brodą, w śmiesznej tunice zdaje się żyć w zgodzie z otaczającą go głuszą. Nie zauważyłem, żeby bał się dzików czy tego, co żyje w tych lasach. Żadne zwierze nie przeszkadzało mu, żadna niepotrzebna roślina nie rosła w nieodpowiednim miejscu. Mógłbym się nawet założyć, że jego wczorajsze słowa o nieznajomości terenu były po prostu blefem, dzięki któremu mógł spędzić trochę czasu z inną istotą ludzką. Uśmiechnąłem się do swoich myśli, przez co nie zauważyłem, że Tadeusz podstawia mi kubek z gorącą miętą.

– Pij powoli – powiedział, wrzucając grzyby do garnka. Woda zdążyła już się zagotować, więc wystarczyło ją tylko doprawić. A najwidoczniej profesor wiedział jak to zrobić – Zupa będzie niedługo. Wybacz, że znów grzybowa, ale o tej porze roku prócz grzybów można znaleźć już tylko jakieś liche owoce, a one nie są zbyt sycące.

– Nic nie szkodzi. Lubię grzyby i grzybową – odparłem zgodnie z prawą.

– To dobrze – pokiwał głową Stańczuk – Zjemy, a następnie pokaże ci coś. Będzie to mały dodatek do wczorajszej lekcji.

– Dobrze, ale później będę musiał już zmykać – trochę byłem niespokojny, bo wiedziałem, że rodzina może wpaść w panikę – Moi krewni będą się niepokoić, jeśli nie pojawię się dzisiaj. Jedna doba bez znaku życia i tak pewnie dała im się mocno we znaki. Mam tylko nadzieję, że nie poszli na policję. Wyniknęła by z tego niezła afera.

– O tak – przyznał profesor – Czasami nasze służby porządkowe przeinaczają zwykłe spóźnienie na porwania lub coś w tym stylu.

Zaśmiałem się.

– Jasne. Ale niech pan się nie martwi, profesorze. Nie oskarżę pana o żadne porwanie. Słowo honoru.

On zaśmiał się również.

– Dobra, dobra – powiedział – Ja was młodych znam. Jeśli to tylko by wam korzyść przyniosło, wydalibyście mnie w pierwszej kolejności. Zaraz przed rodziną.

– No wie pan co… To nie było miłe. Nie wszyscy są tacy.

– Wybacz Pawle – powiedział, trochę poważniej – Nie chciałem cię urazić.

– Nic się nie stało – odparłem – Chyba zupa jest gotowa.

Zerknął do garnka.

– Rzeczywiście – stwierdził – Pawle, podaj mi te dwie drewniane miski. Leżą tam, pod tą sosną.

***

Było południe, gdy skończyliśmy posiłek. Spakowałem swoje rzeczy (a raczej to, co z nich pozostało, plus to, co podarował mi profesor) i byłem gotów do drogi. Stańczuk jak zwykle w swojej długiej tunice, oparł się o długi drąg.

– To mój kostur – powiedział, widząc moje zainteresowanie kształtem i zdobieniami kija – Taka magiczna laska używana niegdyś przez znachorów i szamanów.

Pokiwałem głową, bo kostury często pojawiały się w grach. Ten drąg był zaś o tyle ciekawy co i dziwny. Przez połowę długości prosty i gruby na kciuk, sprawiał wrażenie kruchego. Górna część była zaś powykręcana w niemal niemożliwe kombinacje. Główka kija zakończona była trzema głowami, które przypominały diabelskie oblicza.

– Światowid? – spytałem, wskazując na rzeźbę. Profesor spojrzał na kostur.

– Nie, nie, nie – zaprzeczył – Światowid miał cztery twarze, a każda z nich wyglądała na ludzką. Ten tutaj – popukał palcem każdą z głów – ma czerepy. To bóg Trygław, lub Trzygłów, jeśli to będzie ci łatwiej zapamiętać. Spójrz – sięgnął dłonią za koszulę i wyciągnął z niej wisiorek – Trygław był bóstwem czczonym na Wolinie i w okolicach Szczecina. O nim pisałem swoją pracę dyplomową. Nie chwaląc się, zdałem bardzo pomyślnie.

Schował naszyjnik z powrotem.

– To co? – spytał – Możemy już iść?

Kiwnąłem głową, choć ta trzygłowa postać nieco mnie intrygowała. Miałem wrażenie, że gdzieś już widziałem te paskudne gęby. Zarzuciłem jednak naprawiony co nieco przez profesora plecak i udałem się za Stańczukiem.

Droga była dość łatwa. Wydawało się, że las ustępuje miejsca mojemu przewodnikowi. W miarę jak szliśmy, zauważałem coraz więcej tajemniczych posążków, rytów czy znaków. Profesor tłumaczył mi o co w nich wszystkich chodzi, szczegółowo opisując związane z nimi rytuały czy legendy. Opowiadał ciekawie, opisowo. Las jakby się nie zmieniał, wciąż dookoła były same drzewa. Niedaleko skoczyła wiewiórka, spłoszona naszym przemarszem. Kos, czarny ptaszek z pomarańczowym dziobkiem i łapkami, gwizdał nad nami radośnie. Dzień zdawał się nie mieć końca, a ja, zaciekawiony przez wykłady profesora, nie zwracałem uwagi na czas. A ten płynął nieubłaganie.

Po kilku godzinach spaceru doszliśmy do miejsca, które chciał mi pokazać profesor. Stanęliśmy pod szerokim dębem, otoczonym przez potężne głazy. Niedaleko znajdowało się miejsce, w którym rozpalano ogień. Największą uwagę przykuł jednak ryt na drzewie. Była to ta sama trzygłowa bestia, jaka zdobiła kostur i medalion Stańczuka. Ta sama bestia, która… Świadomość uderzyła we mnie niczym grom z jasnego nieba. W mig pojąłem co się działo dookoła. Teoria łączona z praktyką, mitologia i religia Słowian, życie na uboczu a na końcu dziwny sen.

– Ty… – zacząłem się odwracać, by spojrzeć w twarz ostatniemu żercy Rzeczpospolitej. Nie zdążyłem. Błysk światła i ból w okolicach potylicy przegoniły moją świadomość.

***

Obudziłem się z potężnym bólem ćmiącym z tylnej części czaszki. Chciałem poruszyć dłonią, ale okazało się, że są związane. Szybkie spojrzenie na otaczającą mnie scenografię dały mi pełny raport z sytuacji. Byłem w kropce. Słońce już schowało się za drzewami. Różowa łuna z trudem przedostawała się między listowiem. Leżałem na ołtarzu; tym którego wcześniej podziwiałem. Nigdzie nie było widać śladu profesora. Jednak to mnie nie pocieszało. Skoro zostawił mnie związanego, to na pewno nie dla czystej złośliwości. Choć w tym wypadku bardzo by się ona przydała. Spróbowałem rozerwać więzy. Równie dobrze mógłbym próbować rozgiąć kraty więzienne. Stańczuk dobrze się postarał. Przekręciłem się na prawy bok. Ścieżka, którą tu przyszedłem była widoczna jak na dłoni. Uniosłem się do pozycji siedzącej i oparłem o pień dębu. Moje nogi były również związane. Zakląłem. Byłem w patowej sytuacji, a z tego co mówił profesor, żercy zaczynali swe obrzędy o północy. Czyli miałem chwilę czasu na wymyślenie sposobu ucieczki.

Po pierwsze zeskoczyłem z kamiennego ołtarza. Tutaj napotkała mnie pierwsza przeszkoda. Od razu wywaliłem się na ziemię. Wiedziałem, że mając związane nogi daleko nie zajdę. A raczej nie doskoczę. Dlatego też pierwszą sprawą było pozbycie się krępujących mnie więzów. Sprawa była na tyle skomplikowana, że nie miałem ze sobą żadnego ostrego narzędzia. Pamiętałem, że w takich chwilach pomagało tarcie sznurem o ostry kamień. Wyszukałem takowy i w ciągu kilku minut zdołałem dopełzać do mojej karty wolności. Oczywiście, na wszystkich filmach wystarczyły dwa, maksymalnie trzy potarcia, a więzy puszczały z radosnym „pstryk”. I jak zawsze okazało się, że fikcja z rzeczywistością nie ma nic wspólnego. Więzy na dłoniach nie puściły nawet na cal. Po kilku zmarnowanych minutach i pokrwawionych dłoniach udało mi się znaleźć dość ostrą krawędź, by poluzować więzy. Krew przydała się na tyle, że posłużyła jako swoisty olej do prześliźnięcia dłoni. Miałem to szczęście, że profesor związał mnie poniżej nadgarstków, więc obeszło się bez poważniejszych kontuzji. Gdy wyswobodziłem dłonie, spojrzałem w niebo. Od mojego przebudzenia musiała minąć dobra godzina. Tadeusza Stańczuka dalej nie było. Miałem cichą nadzieję, że potknął się gdzieś i skręcił kark. Płonne marzenia, ale na tyle mogłem sobie chociaż pozwolić. W kilka minut po uwolnieniu dłoni, miałem też swobodne nogi. Teraz pozostało jedynie jedno – ucieczka. Z trudem pokonałem pierwsze kilkadziesiąt metrów. Profesor związał mnie dość ciasno, co spowodowało niedokrwienie stóp. Miałem teraz sporo powodów do narzekań, a powstałe w wyniku tego skurcze nóg były głównym celem moich ataków.

Nie miałem pojęcia dokąd biegnę, wiedziałem jednak, że muszę oddalić się z tego przeklętego miejsca. Dookoła zaległa cisza jak makiem zasiał. Żadnych ptaków, pohukiwań sów czy wycia. Stanąłem w miejscu. Oparłem się o kolana i oddychałem z trudem. Adrenalina powoli spadała, a zmęczenie i ból głowy powróciły z podwójną mocą.

– Gdzieś się wybierasz? – doszedł mnie głos zza moich pleców. Odwróciłem głowę. Profesor Stańczuk stał za mną. Jego sylwetka wydawała się jednak o wiele potężniejsza. Noc ogarnęła okolice już jakiś czas temu, więc nie miałem prawa dostrzec go w tych ciemnościach. Szczególnie, że jego szata była teraz czarna niczym smoła. Jedynym jasnym punktem w tej postaci była jego broda. Księżyc wychylił się na chwilę zza chmury, nadając temu staremu człowiekowi widmowy wygląd. Podmuch wiatru rozwiał siwe włosy, poszarpał szatę. W tej chwili przypominał on Nemezis z wielu opowieści. Blask księżyca ześliznął się po jego postaci, błyskając w ostrzu sztyletu. Zakrzywione narzędzie lśniło wewnętrznym, srebrnym blaskiem.

– Myślałem, że jesteś pojętnym uczniem, Pawle – powiedział profesor, a w jego głosie można było odczuć szczery smutek – Miałem nadzieję, że przynajmniej ty dostrzeżesz piękno i potęgę dawnych bogów.

– Chyba pan oszalał – powiedziałem, bo nic innego nie przyszło mi na myśl. Byłem zbyt zmęczony, żeby uciekać. Poza tym wiedziałem, że i tak by mnie dogonił. Las był nim, a on lasem. Czułem, że nieważne, w którą stronę bym uciekał, znajdzie mnie po chwili.

– Być może – wzruszył ramionami – A może ja tylko dostrzegłem prawdę kryjącą się w naszych przodkach. Wszystko przez to chrześcijaństwo – splunął na ziemię – Przekleństwo prawdziwej wiary, przekleństwo prawdziwych bogów. Człowiek umierający za grzechy wszystkich ludzi – jego głos się podnosił. Wiatr wzmógł się, powodując że pobliskie liście i gałązki zaczęły podrywać się w powietrze – Przekleństwo na was, chrześcijanie i waszego fałszywego Boga! Niech sczeźnie w mękach jakie zada mu Trygław!

Śmiech, jaki wydobył się z gardła żercy był niczym chichot potępieńca. Śmiał się on wniebogłosy, powodując że pobliskie ptaki zerwały się do lotu. Nagle wszystko zaczęło szaleć. Sowy z powrotem zaczęły pohukiwać, nietoperze piski wierciły w głowie nieprzyjemne uczucie.

Spojrzałem w oczy szaleńca, człowieka który poświęcić chciał innego człowieka na chwałę dawno zapomnianych istot. Szeroko rozwarte, nabiegłe krwią były odzwierciedleniem najgorszych cierpień. Podniósł kostur i wycelował we mnie jego górną część.

– Po raz ostatni daję ci szansę, Pawle – powiedział spokojnie, jak gdyby wcześniejszy wybuch opętańczego śmiechu był spowodowany przez kogoś innego – Chodź po dobroci, a łaskawy Trygław pozwoli ci doświadczyć jego chwały w przyszłym życiu. Jeśli nie…

Przełknąłem ślinę. Nie musiał kończyć. Wiedziałem, co się stanie, jeśli nie pójdę po dobroci. Jednak nie miałem zamiaru ginąć. Bynajmniej nie teraz. Rzuciłem się do ucieczki w przypływie energii. Spojrzałem przez ramię. Stańczuk stał w tym samym miejscu, a wiatr wokół niego podrzucał jego szaty i włosy. Zapamiętałem, że się uśmiechał. Uśmiechał się grymasem kogoś, kto wie, że to dostanie to, co chce. Nie dziś, nie jutro, ale kiedyś. I był pewien, że będzie warto poczekać.

***

Drzewa szumiały, śpiewając swą uroczystą pieśń. Gdybym miał jakąś latarkę lub flarę…

Wolałem jednak nie myśleć o powrocie i sprawdzeniu czy profesor nie ma nic takiego w zapasie. Zresztą wiedziałem, że nie miał. Podświadomie czułem, że mu nie potrzebne było światło. Widział równie dobrze w ciemnościach, jak za dnia. Szczerze mówiąc, bałem się. Bałem się cholernie obrócić. Miałem dziwne uczucie, że jeśli obróciłbym się, spojrzałbym w twarz zmienioną szaleństwem. Ponaznaczaną biegiem lat, trudów życia. W twarz byłego profesora Uniwersytetu Szczecińskiego i w twarz ostatniego kapłana pogańskich bogów.

Bałem się, że znów skrzyżuję spojrzenie z tymi oczami. Oczami, które płonęły żywym ogniem. Że dostrzegę w nich marność swego żywota, a co gorsza dostrzegę w nich prawdę. Prawdę o samym sobie i otaczającym mnie świecie. Bo muszę się wam do czegoś przyznać. Gdy spojrzałem w oczy Tadeusza, wtedy, pod poświatą księżyca, dostrzegłem w nich mądrość. Nie była to mądrość człowieka uczonego. Było to doświadczenie kilkuset lat życia. Wydawało mi się, że w tych czerwonych ślepiach dostrzegłem poprzednie żywoty tego człowieka…

Spojrzałem przed siebie. Promyk słońca przedostał się pomiędzy pniami. Las się rozrzedzał i wschodziło słońce. Serce podskoczyło mi na ten widok. Wydostałem się z lasu!

W głowie jeszcze raz rozbłysły obrazy. Śmierć, stosy, palowania… Tadeusz Stańczuk, a raczej ci, co byli nim kiedyś, zostawili mi pamiątkę. I coś jeszcze. To nie ja znalazłem drogę wyjścia. To oni mi pozwolili wyjść.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *