Ślepy prezent

W zaszklonych ze szczęścia dziecięcych oczach odbijają się świece. Rozmieszczone równymi rządami, jedna pod drugą, na ciemno zielonym świerku. Papierowe ozdoby przeplatają się z brązowymi piernikami w kształcie serc, tworząc różnokolorową piramidę.

Drzewko przypomina fantazyjnie ubarwionego ptaka, wbijającego metalowe pazury w drewnianą podłogę. Jego ostry bombkowy wzrok przeszywa otaczające go zewsząd małe, dziwne stworzenia ubrane we flanelowe stroje. Wpatrują się w ogromną zieleń, przewyższającą je przynajmniej dwukrotnie, ściskając w dłoniach świeżo zerwany z prezentów papier. Wewnątrz jest ciepło i przytulnie, śnieg za oknem przykrywa wszystkie problemy.

Piękny obrazek świątecznego poranka. Jedna tylko rzecz nie pasuje. Mały szczegół, praktycznie nie dostrzegalny dla niewprawionego oka. W rogu, tuż pod fotelem, na którym siedzi senior rodu popijający susz, przylepił się brudny i gnijący kawałek mózgu.


– Hej, przegapiliście fragmencik. – detektyw zaczepia przechodzącego koło niego technika kryminalistyki. – O tu, na plakacie.
Mężczyzna wyrwany ze świata swoich myśli, zatrzymuje się i podąża wzrokiem za palcem detektywa. Na zagrzybionej ścianie wisi stary, pożółkły plakat przedstawiający typowy świąteczny poranek. Oczywiście, według ilustratora, który za swój trud oprócz podstawowej pensji dostał najprawdopodobniej tylko uścisk dłoni prezesa.

Janusz Clemens pracował w policji od piętnastu lat. Idealny świąteczny poranek nie oznaczał zapachu imbiru dobiegającego z kuchni i martwych świerkowych igieł, wbijających się dotkliwie w bose stopy. Przynajmniej nie dla niego. Poranek, o którym marzył, nie zaczynał się telefonem z komendy informującym o ludzkich zwłokach rozkładających się w starym magazynie pośrodku lasu.

Przez wielkie, przesuwne drzwi wdziera się zimne powietrze. Światło, padające z umieszczonej na ścianie budynku latarni, tworzy długą ścieżkę prowadzącą od wejścia aż do grupy ludzi pośrodku hali. Ubrani na czarno, pochyleni nad zwłokami, wykonują swoją pracę zupełnie tak, jakby wykładali artykuły spożywcze na sklepowe półki.
Detektyw podchodzi do techników, mija po drodze miejscowych sierżantów, są bladzi jak ściana. Ich stan nie jest niczym nadzwyczajnym. Prawdopodobnie wcześniej wzywani byli tylko do bójek i awantur domowych. Nowe doświadczenia nie zawsze są tym czego pragniemy, nikt tylko nie mówi o tym głośno.
– Panowie, co mi powiecie? – Janusz zapala papierosa stojąc nad głowami mężczyzn.
– Niewiele.
– To trochę za mało. Michał, daj mi cokolwiek.
Technik podchodzi bliżej Janusza i wymownie unosi brwi. Detektyw wyjmuje z kurtki papierosy, bez słowa wkłada jednego w usta Michała. Ogień oświetla nieogoloną twarz tworząc na niej las cieni, kładących się długimi pasmami do brody aż po oczy.
– Dzięki, nie chciało mi się zdejmować tych kondomów. – Michał podstawia pod oczy detektywa dłonie w białych lateksowych rękawiczkach.
– Zrozumiałe. No dobra, mów.
– Nie leżą tutaj od dawna.
Michał kuca nad pierwszym ciałem, łapie za ramię i podnosi je nieznacznie ponad brudną podłogę. Dym papierosowy powinien kłuć w oczy, a łzy gęsto spływać po policzkach mężczyzny. Lata palenia na coś się jednak przydały.
– Widzisz. – technik naciska palcem na czerwoną plamę znajdującą się na łopatce. – Odbarwia się. Livores mortes jeszcze się nie utrwaliły. Leżą tutaj nie dłużej niż jakieś siedem, osiem godzin.
– A ten kolor? Jest dość intensywny. Może to od uderzenia?
– Nie sądzę. Stawiałbym na zimno. Ubrań jeszcze nie znaleźliśmy, a tutaj jest przynajmniej zero stopni. – Michał odpowiada rzeczowo.
– Przyczyna zgonu? – Janusz pyta i gasi papierosa czubkiem buta, z którego odpada resztka mokrego śniegu.
– Spójrz tutaj – Michał podnosi głowę ofiary. – Widzisz to podbiegnięcie krwawe, tu przy wyrostku sutkowatym? Podłużna sina pręga, jak nic złamanie podstawy czaszki.
– Wygląda jak zwykła plama opadowa.
Technik wzdycha głęboko i wyciąga skalpel z leżącej koło niego skrzynki. Nacina lekko pasmowe zasinienie. Krew wypływa wolno ciemną, brudną strugą. Michał przeciera ją dłonią, a rękawiczka traci swoją dziewiczą biel.
– Nie zniknęła, czyli możemy założyć, że jednak miałem rację. Pewność będę miał dopiero po badaniach histopatologicznych. Muszę jednak stwierdzić, że twój brak wiary w moje umiejętności, trwale odciśnie się na mojej kruchej psychice.
Głowa ofiary uderza o podłoże, gdy technik prostuje się i przeciąga.
– Nie obejdzie się bez sporej dawki alkoholu. – Michał uśmiecha się wyrzucając tlącego się papierosa z dala od miejsca zbrodni.
– Daj mi coś konkretnego, a dostaniesz tyle wódy ile zapragniesz.
– Trzymam cię za słowo. Poczęstuj mnie jeszcze fajką. – mówi i robi z warg dziubek, którego nie powstydziłaby się żadna z licealnych piękności – Tylko nie mów Baśce, obiecałem jej, że rzucę do świąt.

Magazyn pełen jest palet transportowych, co kilkanaście kroków można natknąć się na rozrzucone deski. Z każdego kawałka drewna wystają powyginane, zardzewiałe gwoździe, będące gwarancją  zastrzyku przeciwtężcowego. Cuchnie wilgocią.
Cuchnie krwią.

Detektyw stoi naprzeciwko ściany, kilka godzin temu blado żółtej, teraz pokrytej w całości czerwoną breją. W pierwszej chwili Janusz sądził, że to posoka, ale w okolicy nie znaleziono żadnego zwierzęcia. Tym bardziej takiego, z którego spuszczono by krew. Okolica jest całkowicie martwa, co nawet w środku najmroźniejszej zimy, stanowi ewenement.
Na ścianie, wprost przed Januszem, ktoś namalował obraz z ludzkich wnętrzności. Zupełnie jakby Pollock stał tuż za plecami sprawcy, szepcząc mu do ucha porady gorącym oddechem, pouczając gdzie rzucić krew z wątroby, a gdzie mózg. Czysty ekspresjonizm trzy na trzy metry.
– Jesteś mi w stanie powiedzieć, czym to zrobiono? – Janusz pyta beznamiętnie wskazując ścianę kiwnięciem głowy.
– Nie mam pojęcia. Wiem, prawie na pewno, że zabito ich jakimś kijem. Może pałką. Więcej ci teraz nie powiem. Sam rozumiesz.
– Jasne. Dobra to ja idę zająć się swoim bałaganem.
– Poczekaj, mam coś jeszcze co cię zaciekawi. – Michał ponownie kuca nad zwłokami, siwy papierosowy dym tonie w ciemności.

***

Śnieg sięga prawie do kolan, przygniata pożółkłą trawę, która jeszcze przed miesiącem łaskotała w pięty. Biały kolor wspina się po czarnych pniach, osiada na pozbawionych życia gałęziach. Z nieba wolno suną kolejne płatki śniegu, jeden za drugim, czekają na swoją kolej by zatracić się wśród braci.
Podnoszenie nóg sprawia dzieciom coraz większy wysiłek. Pod grubymi puchowymi kurtkami, swetrami i wełnianymi podkoszulkami, pojawiają się pierwsze krople potu. Każdy nowo przebyty metr dodaje swoją słoną kroplę na plecach dzieci.
– Jestem głodna. – dziewczynka odzywa się płaczliwym głosem.
Chłopiec maszerujący klika kroków przed nią, nie reaguje. Z coraz większym zacięciem na twarzy przebija się przez zaspy stojące mu na drodze. Wie, że na końcu wędrówki czeka go nagroda. Zresztą, nie tylko jego, siostrę marudę również. Muszą tylko dotrzeć na miejsce spotkania, i tyle. Rodzice wymagają sprzątania zabawek, spokoju, ciszy.
A on?

On nie potrzebuje takich rzeczy.
Chce tylko żeby przyszli.
Słońce chowa się za kościstymi gałęziami drzew. Ciemność, nie zrażona mrozem, dobija się z każdej strony. Gdyby nie zalegający śnieg, dzieci w jednej chwili znalazłby się pośrodku ciemnego lasu. Nie widać świateł z przyozdobionych domów, latarni ulicznych ani przejeżdżających samochodów. Wszystko to zostało w tyle, kilkadziesiąt minut marszu, długość szpuli filmu
– Głodna jestem. – dobiega do uszu chłopca – Jacek, no!
– Wytrzymasz. Już niedaleko.
– Skąd wiesz? – dziewczynka zatrzymuje się i ostentacyjnie splata ręce na piersi.
– O rany Agata, mam mapę, widzisz?
Jacek zatrzymuje się, odkręca i pokazuje siostrze kartkę w kratkę z narysowaną odręcznie mapą lasu. Linie, nakreślone grubym ołówkiem, są równe i staranne. Widać, że  przyłożył się od swojego zadania.
Chłopiec podchodzi do siostry, zdejmuje rękawiczki z miejscem tylko na kciuk, i podtyka pomięty papier pod sam nos.
– Widzisz. – mówi i pokazuje palcem na mały kwadracik dwie na dwie kratki – Tutaj mamy dojść.
– A teraz, gdzie jesteśmy?
– Gdzieś tutaj.
Jacek kreśli w powietrzu, tuż nad powierzchnia kartki, mały okrąg. Źrenice Agaty rozszerzają się, a górna warga zaczyna drgać. Niechybny znak nadchodzącego płaczu. Chłopiec znał te symptomy aż nader dobrze. Teraz wiedział, co czuł mężczyzna z oglądanego niedawno westernu, gdy leżał bezradny pośrodku pustyni, a sępy siedziały na pobliskim głazie. Doskonale wiedział co ma nastąpić i nic nie można było już zrobić.
Łzy poleciały szybko po obu policzkach, ścigając się ze sobą, która pierwsza dosięgnie brody. Agata bierze coraz głębsze oddechy, mroźne powietrze zapiera jej dech.
– Uspokój się, to powiem ci gdzie idziemy. – Jacek łapie siostrę za ramiona.
– To miała być niespodzianka, a jak mi powiesz to już nie będzie niespodzianka. – odpowiada i wyciera rękawiczką wydostające się z nosa przezroczyste smarki.
– Powiem ci, ale obiecaj, że przestaniesz płakać.
– Obiecuje. – Agata uśmiecha się i zmazuje z twarzy ostatnie słone krople.
Chłopiec rozgląda się, czy aby na pewno są sami. Otaczają ich tylko smutne drzewa i ogromne ilości śniegu.
– Idziemy do Mikołaja. – mówi szeptem.
– Jakiego Mikołaja?
– No jakiego, głupia? Świętego Mikołaja.
– Ale… jak to?
Jacek widział Agatę tak zdziwioną tylko raz. Rok temu na święta zamiast wyczekiwanego szaroburego kotka, dostała sikającą lalkę. Chwilę potem zaatakowała rodziców płaczem.
– Normalnie, no. – odwraca się i zaczyna przebijać się przez zaspy. – Chodź idziemy.
Dziewczynka niechętnie podąża za bratem. Za nic nie zostałaby sama w lesie.
– Skąd wiesz, że to prawdziwy Mikołaj, a nie taki jak wujek Józek?
– Powiedział mi. Będzie z pomocnikiem i reniferami. Dostaniemy furę prezentów, mówię ci.
– Ale jak z nim rozmawiałeś? – chcąc poznać odpowiedź, Agata potrafi zadawać tysiące pytań, jedno po drugim.
– Przez komputer. – odpowiada niechętnie Jacek.
– Mama ci zabroniła używać komputera. Wszystko jej powiem, zobaczysz.
– Tak. A ja powiem tacie, że to ty rozbiłaś światła w samochodzie, a nie te rozrabiaki z sąsiedztwa.
Agata wydaje z siebie głośne prychnięcie i ponownie zaplata ręce.
– Zimno mi w nogi.
– Założyłaś grube skarpety? – Jacek nieznacznie odwraca głowę, tak by widzieć jednocześnie Agatę i teren przed sobą.
– Nie, bo mówiłeś, że wychodzimy tylko na chwilę.
– Już naprawdę niedaleko. Wytrzymasz.
Chłopiec wiedział, że las przecina wąska ubita droga, ale śnieg padający przez ostatnie kilka dni zakrył ją zupełnie. Przez pierwsze kilkadziesiąt metrów wędrówki lasem, był przekonany, że idą w dobrym kierunku. Teraz nie miał już tej pewności. Maszerująca z mozołem Agata, tylko pogarszała ich sytuację. Prawdopodobnie już dawno dotarłby na miejscu, ale mama nie pozwala wychodzić mu bez siostry, szczególnie teraz gdy jedynym jej zajęciem było przeszkadzanie w przygotowywaniu Wigilii.
Jacek rozgląda się uważnie szukając charakterystycznych znaków na drzewach, pokazujących trudność danego szklaku. Ich droga, zielona linia malowana na pniach prowadząca wprost do miejsca spotkania, powinna być najłatwiejsza. W tych warunkach każda trasa jest „czerwona”.
Minuty mijają coraz wolniej, drzewa nie znajdują się kilkanaście metrów od siebie, jak to miało miejsce jeszcze przed chwilą, ale co parę kroków. Śnieg nie daje potrzebnego światła, odbija tylko blade promienie księżycowego światła.
– Jacek, nie czuję palców.
Agata zatrzymuje się i siada na ziemi. Zaczyna cicho płakać, a dłońmi próbuje rozgrzać stopy. Chłopiec podchodzi do niej i zaczyna energicznie pocierać jej buty.
– Pomaga? – pyta po chwili.
– Trochę. – odpowiada spokojnie Agata.
Kątem oka Jacek dostrzega błysk. Wstaje, mruży oczy, i zastyga bez ruchu.
– Tam, to tam! – krzyczy radośnie wskazując palcem odległy świecący punkt. – Mówiłem, że znajdę. Chodź idziemy.
Jacek podnosi siostrę ze śniegu.
– Zaraz będziesz bezpieczna.

***

– Wilk?
– Nie sądzę,  spójrz na ślady zębów. To nie są ugryzienia, jakby to powiedzieć, mające na celu zjedzenie ofiary.
Technik nie potrafił ukryć swojego niezadowolenia z sytuacji, w której się znalazł. Odkąd skończył studia nie przytrafiła mu się, żadna wpadka, a teraz na jedną się zanosi. Nie potrafił odpowiedzieć na pytanie „co mogło się stać”.
– To co ich pogryzło?
– Nie mam pojęcia.
Janusz westchnął ciężko. Chłód dawał się we znaki nawet w zamkniętym pomieszczeniu. Przez szparę  wejściowych drzwi widać sypiący śnieg. Dojechanie na miejsce zbrodni zajęło mu ponad dwie godziny, droga prowadząca do magazynu prawdopodobnie nie widziała pługu odkąd zaczęło padać. Podróż powrotna nie zapowiadała się najciekawiej.
– Na razie musi mi wystarczyć to, co mam.
– Zbierasz się?
– Za chwilę. Jak skończysz tutaj, znajdź mnie. Podwiozę cię do domu.
– Dzięki. Może wpadniesz do nas na Wigilię, co? – Michał szczerze się uśmiechnął – W końcu dodatkowe miejsce przy stole zawsze jest.
– Spasuję. Nie jestem bezdomny. – Janusz zaśmiał się wypowiadając ostatnie zdanie.
Policjanci obecni w magazynie, skierowali na nich swój pełen oburzenia wzrok. Rzadko słyszy się śmiech stojąc nad zwłokami. Detektyw uniósł ręce w przepraszającym geście. Po chwili wszyscy wrócili do swoich zajęć. Nikt z obecnych nie chciał spędzić tam ani minuty dłużej niż byłoby to konieczne. I nie tylko dlatego, że w domach czekają na nich świąteczne potrawy.
– Kto nas wezwał?
– Anonimowe zgłoszenie. Postaram się namierzyć rozmówcę, ale jeżeli ma telefon na kartę, to nie wiele mi to da.
– Racja. Spójrz na to. – Michał wpatruje się w odgrodzone cienką linką ciała – Kto robi takie rzeczy?

***

W świetle latarni płatki śniegu wyglądają jak robaki, kotłujące się wokół brudnego klosza. Drzwi prowadzące do środka magazynu są lekko rozsunięte, zapraszają do środka.
– Co teraz? – pyta Agata stając tuż za plecami brata.
– Wchodzimy. – odpowiada niepewnie. – Po to tu przyszliśmy. Chodź.
Jacek łapię siostrę za rękę i ostrożnie wchodzi do magazynu. Pierwsze co zauważa to ogromna beczka, a w środku niej ogień. Dookoła leżą mokre deski, ściany poobklejane są różnego rodzaju plakatami. W większości przedstawiają Świętego Mikołaja lub Króliczka Wielkanocnego.
Podchodzą do ognia, tak cudownie ciepłego, i siadają na poustawianych w około drewnianych skrzynkach. Pomieszczenie wydaje się opuszczone.
– Pokaż nogi. – Jacek kuca przed siostrą i pomaga jej ściągnąć buty.
Następnie zdejmuje przemoczone skarpetki, spod których wyłaniają się sino czerwone stopy. Są lodowate.
– Jacek, co mi jest? – pyta Agata i zaciska dłonie na skrzyni – Co to jest?
– Nie wiem, zaraz coś wymyślę.
– Jacek.
– Myślę.
– Jacek, tam ktoś stoi.
Chłopiec odwraca się, w drzwiach widzi dwóch mężczyzn. Grubszy z nich ma ogromne okulary i gęstą brązową brodę. Mniejszy jest sporo chudszy, lecz wyższy. Obaj ubrani są w kremowe spodnie i płaszcze, na których pełno jest śniegu i lodu.
– Już się baliśmy, że zabłądziliście. – mówi grubszy i wyciera palcami zaparowane okulary. – Jestem Świętym Mikołajem.
– A ja jego pomocnikiem. Możecie mi mówić Waldorf. – chudszy wybucha śmiechem.
Obydwaj podchodzą bliżej dzieci i z zaciekawieniem przyglądają się stopie Agaty.
– Wygląda na odmrożenie. Bardzo niedobrze. – mówi Waldorf. – Ale nam to nie będzie przeszkadzać, prawda Mikołaju?
– W żadnym stopniu.
Jacek staje przed Agatą, zasłaniając ją prawie w całości swoim mały ciałem. Widział na filmach, że bohaterowie tak robią i wszystko kończy się dobrze. Miał nadzieję, że teraz będzie podobnie.
Powietrze rozrywa głuche uderzenie, dźwięk dobiega z dachu magazynu. Zupełnie tak, jakby uderzyło o niego coś ciężkiego i dużego.
– Co jest kurwa? – wyrywa się z ust Waldorfa. – Tyle śniegu nawaliło?
– Nie mam pojęcia. Słyszysz to?
– Co?
– Jakby dzwonki.
Drzwi magazynu rozsuwają się z hukiem, a do środka wchodzi duży mężczyzn ubrany na czarno. Wysokie skórzane buty, wojskowe spodnie z niezliczoną ilością kieszeni i gładka kurtka z pagonami. To wszystko budzi respekt nie tylko wśród dzieci. Mikołaj i Waldorf patrzą po sobie, w ich oczach widać przerażenie.
Twarz trudno dostrzec, schowana jest pod siwą brodą tak dobrze, że nie widać nawet ust. Długie srebrne włosy związane w kucyk sięgają pomiędzy łopatki mężczyzny. Wyłamuje swoje palce, powleczone ściśle przylegającymi czarnymi rękawiczkami. Podchodzi do ściany przyozdobionej kilkunastoma plakatami i  zaciekawieniem przygląda się jednemu, wiszącemu tu przed jego nosem.
– Widzicie. – mówi poważnym, niskim głosem.
Wydaje się, że dźwięk nie dobiega z jego ust, ale dostaje się bezpośrednio do głów obecnych w magazynie osób. Mężczyzna przygląda się dużemu plakatowi, na którym widać Świętego Mikołaja, ubranego w swój tak dobrze rozpoznawalny czerwony strój. Na kolanach trzyma małego chłopca rozpakowującego duży prezent.
– To niepoważne. Przez jedną durną reklamę, wprowadzoną prawie sto lat temu, ludzie mają mnie za tłustego grubasa obłapiającego dzieci, gdy tylko nadarzy się okazja.
Przez drzwi wchodzą renifery, uważnie rozglądają się po całym terenie jakby badały sytuację w jakiej przyszło im się znaleźć. Ich wysokie, umięśnione ciała wyglądają jak posągi, a masywne poroża z całą pewnością przeszły w tym roku nie jedno.
– Już dawno tak nie wyglądam, a oni dalej swoje. Schudłem, ograniczyłem tłuszcze i regularnie ćwiczę na siłowni. – dochodzi do głów dzieci, gdy mężczyzna gładzi się po brzuchu.
Zwierzęta w tym czasie otoczyły Jacka i Agatkę, oddzielając ich od Mikołaja i Waldorfa. Jeden z reniferów ma ogromny, podbiegnięty krwią nos, z którego co parę chwil wyciekają ogromne czerwone krople. Znaczą drogę jaką przebył zwierz, od wejścia aż do palącej się beczki. Z nozdrzy wydobywa się gorące powietrze, które dzieci czują na skórze mimo że siedzą metr od reniferów.
– No, ale dobrze. Przejdźmy do sedna sprawy. Co panowie chcieliście tutaj zrobić?
– Nie twój interes. – odzywa się Waldorf. – To sprawa między mną, Mikołajem i tymi tam bachorami. Spieprzaj stąd bo oberwiesz.
Chociaż gęsta broda zakrywa większą część twarzy mężczyzny ubranego na czarno, można zaobserwować, że się uśmiecha. Policzki uniosły się nieznacznie ku oczom, a uszy cofnęły kilka milimetrów.
– Widzicie. – niski głos prawie rozrywa wnętrza czaszek obu mężczyzn, zmuszając ich do zatkania uszu dłońmi. – Nieładnie się tak pode mnie podszywać. Mikołaj to ja. Choć do świętego trochę mi brakuje.
Teraz dopiero wszyscy zauważają, że przez cały czas trzymał w dłoni ogromy kij. Sięga od jego dłoni, aż do samej ziemi, co oznacza że musi mieć przynajmniej metr długości.
– Jacek, Agata, bądźcie tak mili i zakryjcie oczy na chwilę, dobrze.
Dzieci nie widzą jak ciężki masywny kawał drewna prawie odrywa głowę podającego się za Mikołaja mężczyzny. Pada ciężko na ziemię zalewając się krwią. Waldorf stoi sparaliżowany strachem, po jego spodniach leci ciepła strużka moczu. Ostatnie co widzi to lecąca w jego stronę pokryta gorącą krwią pałka.
Głuche uderzenia synchronizują się z bijącym, napompowanym adrenaliną, sercem Jacka. Każde zdaje się trwać ułamki sekund, a całe zdarzenie wieczność.
– Można by rzec, wyrwałem chwasta chłopaki.
Zwierzęta wydają z siebie ryk zadowolenia.
– Hej, już w porządku, możecie odsłonić oczy.
Mikołaj klęka przed dziećmi i gładzi obydwoje po włosach. Spogląda na siną nogę Agaty i przejeżdża po niej dłonią. Stopa dziewczynki zaczyna lekko świecić, a następnie przybiera swój naturalny, lekko różowy kolor.
– Naprawdę jesteś Mikołajem? – Jacek przełamuje strach, i zadaje nurtujące go pytanie.
– Najprawdziwszym i jedynym. – słyszy chłopiec w głowie. – To mój prezent dla was, dostaniecie jeszcze kilka drobiazgów od rodziców, choć sądzę, że mój jest lepszy.
Mikołaj wstaje, kręci głową aż nie usłyszy charakterystycznego pyknięcia w szyi. Spogląda na miejsce gdzie zostawił martwych mężczyzn i dzieci dostrzegają jak zwężają się jego źrenice.
– Rudolph, mówiłem ci żebyś pilnował Vixena. Ten pojeb znowu chce jeść sztywniaków. Zabierz go stamtąd. Zżarł już ubrania, zobaczysz, sam będziesz po nim sprzątał.
Czerwononosy renifer agresywnie odpycha od trupów inne zwierzęta. Widać, że nie robi tego po raz pierwszy.
– Ja muszę lecieć, mam dzisiaj dużo do zrobienia. Nie mogę być wszędzie. Wigilia, sami rozumiecie. Tym, – mówi wskazując na leżące nieopodal ciała – zajmuję się w dniach wolnych. Ktoś po was przyjedzie  za jakiś czas.
Zwierzęta wychodzą z magazynu, a za nimi Mikołaj. Po chwili nad budynkiem słychać dźwięk oddalających się dzwonków.

***

Janusz wychodzi przed magazyn i szuka wzrokiem szarego Opla, w którym ogrzewają się znalezione niedaleko dzieci. Były przerażone gdy odnalazł je patrol z psami. Praktycznie nie odzywają się od tamtej chwili. Policyjny psycholog albo ugrzązł w zaspie po drodze, albo stwierdził, że nie przyjedzie. Detektyw obstawiał drugą wersję.
Otworzył drzwi i usiadł na miejscu dla pasażera z przodu samochodu. Dzieci patrzyły na swoje nogi, nie zaciekawiły się nawet kto wsiadł do auta.
– Hej, jestem policjantem. Nazywam się Janusz Clemens. Chcecie chwilę ze mną porozmawiać.
– Acha. – cicho odpowiada dziewczynka.
– Powiecie mi co się stało? – owijanie w bawełnę prawie nigdy się nie sprawdza.
– Święty Mikołaj nas obronił, przed złymi panami. Powiedział, że to nasz prezent. Ja wolałabym kotka.
Janusz, wyjmuje notatnik i zaczyna notować.
– Czy był ubrany w czerwony kubrak, czarne buty i czapkę? – detektyw wiedział, że dzieci nie należy lekceważyć. Najczęściej to właśnie one mówią całą prawdę.
Dzieci patrzą przez chwilę na siebie, a następnie na policjanta.
– Nie. – zabiera głos chłopiec. – Był ubrany cały na czarno, i miał duży kij.
– Zostawił go może gdzieś?
W szybę samochodu zapukał młody policjant, dając znak ręką Januszowi, żeby wysiadł z samochodu. Detektyw zamyka notes i uśmiechem przeprasza dzieci.
– Co jest? – pyta zamykając za sobą drzwi pojazdu.
– Znaleźliśmy coś na tyłach.
– Co?
Policjant nie odpowiada, daje znak detektywowi by ten szedł za nim. Ubity śnieg, skrzypi pod nogami gdy przechodzą na tył magazynu. Czeka tam kliku policjantów i nieznośnie ujadający owczarek niemiecki. Otaczają starą studnię, której przykrywa tonie w zaspie tuż obok psa.
Janusz podchodzi bliżej i zagląda do środka, wnętrze oświetlone jest kilkoma latarkami trzymanymi przez stojących wokół policjantów. Na dnie leżą ciała, upchane sztywno jedno na drugim. W pierwszej chwili dostrzega trzy leżące najwyżej – należą do dzieci. Tam przynajmniej można sądzić po ich wzroście, teraz są w stanie rozkładu.
– Chryste. Ile ich tam jest?
Nikt nie odpowiada.
– No ile?
– Naliczyłem sześć. – odpowiada jeden z policjantów. – Nic nie ruszaliśmy, więc równie dobrze może ich tam być nawet dziesiątka.
– Powiedzcie technikom, że czeka ich jeszcze sporo pracy.

Janusz odchodzi na bok i zapala ostatniego papierosa. Gorący dym pozwala oderwać się od przyziemności. Powolnym krokiem wraca przed magazyn, szuka wzrokiem Michała. Znajduje go stojącego przy swoim samochodzie.
– To co jedziemy? – pyta technik.
Janusz nie odpowiada, patrzy się tylko w stronę dzieci siedzących samotnie w zaparkowanym pojeździe.
– Co jest?
– Odkryłem właśnie smutną prawdę. – odpowiada po chwili.
– Jaką?
– Mikołaj nie daje wszystkim jednakowych prezentów.

Bartosz Szczygielski

About the author
Bartosz Szczygielski
- surowy i marudny redaktor, który oglądałby świat najchętniej z perspektywy dachu psiej budy, oparty o maszynę do pisania. Czyta wszystko, co wpadnie mu w ręce i ogląda wszystko, co wpadnie mu w oko. Chciałby kiedyś przytulić koalę i zobaczyć zorzę polarną – niekoniecznie w tym samym czasie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *