Rycerze Ojczyzny i Maryi cz. I

  Widziałem Twoją szablę Krzysztofie. Widziałem Twoją szablę.

Nie miałeś szabli. Kiedy Cię znałem, to wprawiałeś się dopiero we władaniu nią, usiłowałeś opanować te sztuki, te cięcia – płasko, w pierś kładłeś, ciąłeś opierając z ramienia, z nadgarstka, jakbyś na karwaszu opierał zakrzywiony brzeszczot. Szło takie cięcie płasko, w pierś, z karwasza.

   Potem jakeś się nauczył to otrzymałeś Krzysztofie szablę od ojca swojego, on Ci ją dał i ćwiczyłeś się dalej, tłukłeś po gospodach i majątkach i jeździłeś z tą szablą, biodro oklepane, sine od pochwy, ale ta szabla była w takim stopniu Tobą jak Ty byłeś nią.

   Ale ta Twoja szabla to nie ta od ojca, ani ta kozacka szablica, bez obłęku, jeno obłęk mająca z łańcuszka zrobiony. To szabla ni husarska, ni karabela, lecz po prostu taka, jaką żeś zamówił, wykuta, piękna, z głownią tak mocną, jak patrzyłeś – niezniszczalną. Jak ją widziałem, Krzysztofie, jak widziałem Twoją szablę, to leżała w błocie – leżała już nie piękna, nie zdobna, nie mocna, nie ostra, lecz ciemna, złamana, zlana rdzą i krwią człeka, i kawałkami mięsa, ludzkiego. A nad tą szablą stał dygocąc kundel wychudzony, na jego bokach żebra jak harmonia i zlizywał łapczywie tę krew i zjadał to mięso, z Twojej szabli.

    Jechali jarem w dziesięciu. Dziesięciu, to znaczy – wóz, a na nim dwóch. Za wozem kolejnych dwóch, konnych. Ci w wysokich butach, skórzanych, ponad kolana. Przy bokach mocne pałasze. Pas związuje szustokor, niebieski szustokor, bo moskale nosili niebieskie, a ich przodkowie, sto lat wcześniej pod władzą Gospodna Piotra nosili ciemnozielone. Na głowach filcowe trikorny, pod trikornami tłuste włosy związane w kok.

     Przed wozem szło czterech piechurów. Ci z wysokimi czapkami grenadierów, ale to nie byli grenadierzy, bo uzbrojeni raczej jak liniowa piechota – w długi karabin, na lufie bagnet tulejowy, przy pasie prochownica i woreczek z kulami. Buty wysokie, pas, jakiś kordzik jeden czy drugi ma przy tym pasie, obciąża ten pas, a przed nimi na przedzie – dwaj ostatni konni, tak samo uzbrojeni jak ich towarzysze w ariergardzie. Jeden tylko to był chyba dowódca, albo najwyższy stopniem, albo zwykły idiota, bo śpiewał głośno jakąś pieśń chłopską, po rosyjsku, na cały las.

     Niosła się ta pieśń pomiędzy pniami drzew, miedzy kamieniami w lesie, między gruntem i podszytem. Dochodziła do uszu Krzysztofa Kazimierza Tęczyńskiego, a Krzysztof Kazimierz Tęczyński miał naprawdę dobre uszy.

     Jechali jarem, a wóz terkotał. Wóz pusty – musieli wieźć nim jedzenie, mąkę, paszę albo diabeł wie co – wieźli na Żytomierz, a teraz wracali z Żytomierza, na południe. Tą drogą, przez ten las, tym jarem, pomiędzy tymi drzewami – na południe.

      Więc Krzysztof Kazimierz Tęczyński miał ukrytych cztery karabiny – wszystkie nabite i oparte o drzewa, dyskretnie tak, że nie widać ich od strony drogi. Rozstawione karabiny, tak by biegnąc z łatwością można było uchwycić nowy karabin, porzucając wypalony i w pędzie oddać strzał. A do tego dwaj towarzysze Tarczyńskiego, ukryci w krzakach po przeciwnej stronie drogi, uzbrojeni w kolejne trzy muszkiety i pistolety, sztuk cztery. Ci towarzysze ukryci i strzelający z zarośli, gdy Tęczyński wypalał i biegł po kolejny karabin, wszystko przygotowane tak, by szedł do moskali ogień nieustanny. A wszystko do wykonania i tak jak opisane w podręczniku De Jeney: Partyzant, czyli sztuka prowadzenia pomyślnie woyny podjazdowey, według zwyczaju wieku teraźnieyszego. Z przydatkiem ułożonych plant, ułatwiaiących poięcie, dyspozycye, y wszystkie potrzebne obroty woysk letkich w odprawianiu marszów, czynieniu zasadzek, attaków, y reyterady, jako y z sposobami łatwemi leczenia zdarzaiących się przypadków y chorób pod czas Kampanii tak ludziom iako y koniom, przez sławnego Indzeniera y Kapitana Woysk Francuzkich, wydany, a teraz na polski ięzyk przetłumaczony.

      Amen.

      A było to wydanie z roku 1770, przygotowane przez ojców Bazylianów. Tęczyński miał to wydanie, czytał je, przyswoił bardzo uważnie, na tyle uważnie, że był rok 1776 – już po Konfederacyi, i po oblężeniu Częstochowy, gdzie nasza Matka Boska stała w obronie wiary i Ojczyzny, a w obronie naszej Matki Boskiej Maryi Królowej Polski stał właśnie pomiędzy innymi Tęczyński i jego dwaj towarzysze. I nawet było to po zajęciu Wawelu, gdzie Tęczyński leżał krzyżem i modlił się o pomyślności, a te pomyślności przyniosły tyle, że jak w miesiąc później kapitulowali, to po spotkaniu Moskali nie zdjęto mu z szyi ryngrafu.

      Miał Tęczyński podręcznik wojsk partyzanckich do walki i do rejterady, był sposobny, ale teraz, przed tym marnym, śmiesznym moskwicińskim oddziałem, raczej do walki szedł, bo to ani Konfederacja już nie była, ani nawet wojna, a to pod nimi, to nawet nie był oddział.

      Poprawia topór za pasem, zdjął rogatywkę, odłożył. Sięgnął po ryngraf na niegdyś białym i czystym kaftanie i ucałował Matkę Boską w jej święte usta i przeżegnał się nasz Krzysztof Kazimierz Tęczyński, wielki Konfederata w roku 1776, i uniósł karabin, długi, brązowy, odciągnął kurek, wziął cel i wypalił.

      Poszedł siwy, gęsty dym z lufy i od zamka. Szarpnęło za ramię, ale nie mocno, bo Tęczyński oparł się, niemal położył o drzewo zza którego wypalał. Kula ze świstem pomknęła do celu, huk się rozszedł po lesie. Trafiono w tego głośnego moskala – ciężka ołowiana kula wbiła się w czaszkę, rozbiła ją jak arbuz. Zawartość czaszki poszła czerwoną fontanną w bok, na łeb i grzywę konia drugiego konnego, na lejce, przedni łęk siodła i kaftan niebieski.

      Panika, panika i krzyk.

      Konni zasięgnęli do pałaszy, gdy ciało ich umarłego towarzysza zsuwało się w błoto, piechurzy przyklękli i wodzili lufami karabinów po lesie, lecz nie oddawali strzału, nie marnowali kul, a ładowanie takiego karabinu – to wieczność.

      Tęczyński zaś już przebiegał do drugiego drzewa, dopadł był karabinu, odciągnął kurek. Dojrzeli go moskale. Poszedł ogień od jednego z piechurów, nawet celny, bo odłupał korę od drzewa, niemal przy głowie naszego rycerza Krzysztofa Kazimierza. Lecz nasz rycerz także mierzył, a towarzysze jego czekali aż odda strzał. Teraz Tęczyński nie mierzył aż tak uważnie – ot, oddał salwę, dając czas swoim na obranie celów. Poszła kolejna kula, padł moskal, zaskoczony, że ołów akurat jemu przebił krtań.

     Konie zakwiczały, a po chwili kwik zwierząt zagłuszyły kolejne strzały – teraz od strony zarośli, od towarzyszy Krzysztofa Kazimierza. Huk, huk, jeden po drugim, wrzaski – te strzały nie tak celne, ale śmiertelne. Koń padł, przygniatając nogę jeźdźca. Krzysztof Kazimierz już dopada trzeci karabin, gdy słyszy kolejne strzały – albo od moskali, albo tak szybko zmieniają broń jego synkowie.

     Tarczyński namierza, strzela. Siwy, gęsty dym od prochu zasłania widok, ale wie, że trafił, słyszy to w dzikim, ludzkim wrzasku. Szarpie za topór przy pasie, zbiega stromą ścianą jaru na sam dół. Wysokie buty w końcu ślizgają o błoto. Patrzy a widok znajomy. Błoto wyślizgane, zmieszane z liśćmi i w tym błocie krwi obfitość. Trupy już nieruchome, albo konający jeszcze, żywi, zwinięci boleśnie, niespokojnie, krzyczący, wzywający swoich matek, albo Boga Gospodna, albo Jezukrysta, albo nikogo nie wzywający, tylko łkający boleśnie i bezsensownie.

     Tęczyński jak patrzy na te kilka trupów, to mu się przypomina widok spod Lanckorony, jak widział w tym błocie gnilnym swoich towarzyszy i przyjaciół. Jak po szarży pod Częstochową wśród koni tratował i siekał z siodła po trikornach i wysokich czepcach grenadierów, i jak tą krwią się upijał, tak jak wcześniej winem mszalnym, co miało być na Deo Gratias przed Królową Polski.

     Teraz stał i widział jeszcze – czterech żywych. Czterech? To aż tyle już ognia poszło? Dobrze się mają moi synkowie. Jeden konny – trzech piechurów.

     Dopada więc z toporem, siecze między pieszymi. Im trudniej – długie karabiny z bagnetami, jak skrócić odległość – samą zawadą. Pchają na oślep, ale nic to nie da. Siecze Tęczyński, tnie po gardle jednego, a gdy krew chlusta i oblewa twarz, on już dopada następnego i wraża ostrze od dołu, pod pachę. Trzaska kość i chlusta z tętnicy. Trzeci pragnie rzucić broń i uciec, ale Tarczyński dopada go. W prawej dłoni topór, w lewej wyszarpnął zza pasa nóż. Uderza obuchem w plecy, a gdy moskal na kolanach – chlasta przez gardło i obala gębą w błoto.

      Reszta martwa, dwaj moskale na wozie też – pochyleni, oparci o siebie – jakby spali, lecz nie śpią przecież – z kulami w piersiach, w czaszkach.

      Ostatni moskal obraca konia, chce popędzić na Żytomierz, uciec, donieść, że bandyci grasują. Już świst, już mknie coś, tnąc powietrze.

      Ostrze toporka wchodzi pomiędzy łopatkami, uderza. Trzask okrutny, a moskal jak rażony piorunem – zlatuje z siodła.

      Koniec.

      Wyjdźcie! Krzyczy Tęczyński i jego towarzysze wychodzą. Nie tak brudni jak on, lecz także – obdrapani i zakurzeni. W kaftanach, z konfederatkami na głowach. Niosą wypalone karabiny, jakby nieśli drewno na opał, dwóch – młodzi chłopcy, młodsi od Tarczyńskiego, a przecież jak brał ich na wojnę, jak brał ich na Konfederację bronić Maryi i Ojczyzny, to niemal dziećmi byli. Tęczyński patrzy na nich i dumny jak ojciec, boi dobrze w tym dniu się sprawili. Jego chłopcy – Seweryn Mniszech i August Siemiaszewski. Niemal jak dwaj synowie. Jednak żaden z nich nie jest synem Tęczyńskiego, żaden z jego lędźwi.

      Zebrać amunicję i racje. Wodę jeśli mają i paszę, jak coś zostało. Nakazuje Tęczyński i chłopcy się uwijają bez słowa, bo widzieli wojnę i wiedzą co robić, gdy wróg martwy, a co gdy w agonii.

      Widziałem te ciężkie chmury nad stepem, tak jak Ty je w tej chwili widzisz Krzysztofie Kazimierzu. Widzisz je bo konno jedziesz do Tarnawów, do dworu Macieja Augusta Siemaszewskiego, Twojego wielkiego przyjaciela, któremuś syna zabrał, na wojnę, na bunt, na rejzę, na Konfederację – zabrałeś, by podniósł dłoń i szablę na prawowitego Króla Polski, namaszczonego przez biskupa i szlachtę i Jezusa Chrystusa i Matkę Jego Maryję Królową Polski. A gdy wiele, wiele lat wcześniej pierzchał z kraju król Walezy, to ścigający go ani chybi winni zgładzić tego tchórza, zdrajcę, niegodnego synów Bolesławowych, ale nie zabili, bo gdy dopadli uciekającego króla Walezego, mogli zabić jego siedmiu dworzan, a króla uwięzić i przemocą dowieźć do Krakowa. Mogli króla zabić, splamić się królobójstwem, ale mogli go zgładzić, zastrzelić, na kolana obalić i ciąć, albo sztychem przekłuć mu gardło, w każdym razie – zabić, pod byle pozorem, bo wszak sam zdradził artykuły, które ogłosił i sam zdradził kraj, którem miał władać.

      Ale nie zabili go pod ów czas, a król Walezy popatrzył na biednych, naiwnych, zakurzonych obdartusów znad rzeki Vistula, z grodu Kraka, z lędźwi Bolesławowych, Piastowskich, popatrzył na ich dowódcę – Tęczyńskiego i na jego jeźdźców z Tartaru także, i oddaje pierścień z dłoni Tęczyńskiemu król, bo tego królestwa że nie miał opuścić wolej, dał mu znak pierścień z palca zdjąwszy. A Tęczyński swą dłoń przecina, cieknie krew, a on moczy w niej palce i na tę krew przysięga wierność wieczną królowi, i wypuścił króla ze swych rąk wpatrując się w ten pierścień od Rexa. Bo Ty tego już nie zrozumiesz Krzysztofie Kazimierzu, ale dla tamtego Tęczyńskiego, król, władca, Rex, to była świętość i lęk był dotknąć tej świętości, a cóż dopiero zgładzić go, zastrzelić lub strzałą tatarską przekłuć mu gardło.

      Ale choć tamten Tęczyński był Twoim praprzodkiem Krzysztofie, choć jego żyły to Twoje żyły, jego herb Lew, to Twój herb Lew, to Ty już nie jesteś tym samym Tęczyńskim. Tym samym co to drży przed świętością Rexa, co pokrywa się potem na myśl o służbie u tegoż, co klęczy, gdy Rex nakazuje, i opuszcza głowę pod Jego spojrzeniem. Tyś już z innych Piastów, Tyś z przeklętego rodu, przeklętej gałęzi, dla której król, Rex, to oprawca, to ciemiężyciel, to zdrajca, to gnój.

      I gdybyś Ty był wtedy w tamtym lesie, przed, albo za Pszczyną, w tamtym pościgu, i gdybyś Ty był tamtym Tęczyńskim a on nie byłby Tobą, byłby nie-sobą, bo nie byłby wcale, to Ty byś zabił Henryka, zabił i jego i dworzan, osobiście byś swoją szablą, a może rapierem wykonał coup de grace i zabiłbyś tego oprawcę, tego ciemiężyciela, tego zdrajcę, tego gnoja. Byś nie ciął swej dłoni jak tamten Tęczyński, który był, ale którego by wtedy nie było, nie przysięgałbyś na swoją krew, wierności królowi, nawet temu co pierzcha, lecz zabiłbyś, po prostu. I kto wie czy nie byłoby wtedy to lepsze. Gdybyś Ty był tym Tęczyńskim-nie-Tęczyńskim, gdybyś zamiast na krew swą wieczną przysięgał, byś uczynił szkarłatne misericordia na gardle Henryka… A tak tamten Tęczyński, Twój ojciec, Twój dziad, ten Tęczyński przed Tobą poprzysiągł na swą krew wierność wieczną. A teraz Ty kalasz, wszyscy kalacie tę krew z dłoni przodka Waszego, bo ta święta krew, na którą składał przysięgę, dla Was jest niczym, tako i dla Ciebie Krzysztofie jest niczym, bo Ty plwasz na tę krew, a dla Ciebie król-Rex zdrajca i gnój jest wart tyle martwy, co te trupy moskali, co żeś je zostawił brudne w błocie, w szosie, w jarze, w grobie, na drodze do Żytomierza, na Żytomierz. Wszyscyście przeklęci przez to krwi kalanie, przez łamanie swej przysięgi, którą składaliście i składacie, i składać będziecie Waszym Rexom, jakbyście ich w latach przyszłych i dawnych nie nazywali. I nawet jak klękacie i przysięgacie na miecz, na krzyż święty, jak wznosicie okrzyki uznania i radości dla Rexów Waszych, jak idziecie za nimi na wojnę, alboć wchodzicie do jamy i tam składacie hołd inny, już nie na miecz, nie z szablą nad głowami Waszemi, ale milczący hołd tak jak wielu z Was innych hołd tego dnia złoży… Wszyscy kalacie tę przysięgę, bo nic ona dla Was nie jest warta, bo Wy sami dla siebie nic nie jesteście w swych oczach warci. Bo widzicie to kalanie, którego dokonał przed Wami ktoś, kogo nazwiska i imienia już nie ma w annałach, ale wstydzicie się tego kalania, tej krwi świętej oplutej z dłoni Tęczyńskiego na polanie przed albo i za Pszczyną. I już nie umiecie nikomu służyć, nawet sobie sami nie umiecie służyć, bo jak już rodzicie się, to kto by nie był Waszym Rex, kto by nie władał, nie rządził, nie administrował, to dla Was zawsze jest on tylko ciemiężcą i tylko plwać na ciemiężcę umiecie i plwać na ciemiężcę należy.

      I Ty czułeś to samo, Krzysztofie Kazimierzu, gdyście Waszego Rexa, a jego imię było wtedy Stanisław August Poniatowski, Stanislaus Augustus, gdyście go porywali, wywlekając nocą z dyliżansu, z karocy. Ty siedziałeś na dachu tej karocy, Ty ogłuszałeś stangreta, choć daj Boże czułeś w ustach smak żelaza i gotoweś był go zamordować, miast ogłuszać. Więc gdy wywlekali Twoi bracia Konfederaci Stanslausa Augustusa z karocy, w noc ciemną, w czarnych, mokrych płaszczach, z kołnierzami, ze stójką postawioną wysoko, tak że zasłaniającą twarz, z równie czarnymi trikornami – gdy wywlekali króla z karocy, to żeś gotów był zakończyć całą Konfederację tutaj i zaraz, tutaj i teraz, tutaj i w tym miejscu, w tym momencie. Jak dłoń położyłeś na rękojeści pistoletu, gotów wyciągnąć jego zza pasa, wycelować, wypalić w twarz Rexa Stanislausa Augustusa. Bo czułeś wszak tylko pogardę dla niego. Bo widząc go nie widziałeś majestatu króla Waszego, lecz widziałeś tylko jego spocone rząpie oklapłe, którem zaspokajał był wcześniej chucie Carycy Jekateriny. I tylko to widziałeś – jego nagość i jego pot i byłeś gotów wypalić, zakończyć to wszystko.

      Lecz tak jak ten Tęczyński przed Tobą, tak i Ty nie wyciągnąłeś broni, nie wycelowałeś, nie wypaliłeś. Bo potrafiłeś i potraficie rękę jedynie podnosić do ciosu, lecz ona tylko tak unosi się jakby groźnie, lecz sam cios nastąpić bez pomocy nie może. Taka natura Waszej odwagi-tchórzostwa, że nic do końca nie może być przeprowadzone, że szarża musi być, ale załamana, walka musi być, ale przegrana, miłość musi być, ale porzucona, dziatwy muszą być, ale bez ojców, bo ojcowie w tej szarży, na tej wojnie, w tej walce polegli byli, gardząc swą dziatwą tako, jako gardzą swemi Rexami.

      A skorośmy o dziatwie – tak Ty Krzysztofie Kazimierzu, Ty jechałeś tym wilgotnym stepem ukraińskim, co Twoi przodkowie zwali Locca Deferta, albo Dzike Polie na mapie Carte d’ukranie, jechałeś wraz z wozem dwukołowym, we cztery konie, bo trzy do jazdy, a jeden juczny do tego wozu. Jechałeś ze swemi młodemi towarzyszami niedoli wojennej. Na niebie ciężkie chmury, szare, grom się niesie gdzieś daleko, wóz nurza się w zieloność, tak jak i Wasze konie brodzą w tej wysokiej zieloności. Tutaj, tylko tutaj jak pamiętasz taka przyroda, taka natura – prawdziwa. I nie wiesz, nie możesz wiedzieć ile krwi, ile szkieletów skrywa ta trawa i skrywać będzie. I ile wsiąknie cierpień jeszcze, wiele lat po tym jak Ty ze swemi towarzyszami przejeżdżał byłeś i będziesz. Tak jak pancerni towarzysze hetmanów, tak jak skrzydlata husaria, tak jak wojowie Bolesławowi, tak potem potężne panzer machiny ryć będą tę trawę, tę zieloność piękną, a to piękno takie złudne, skrywać będzie tylko cierpienie.

      Udajesz się ze swymi synami, ze swą dziatwą, bo masz syna oddać ojcu. A jest rok 1776, już dawnoś winien syna oddać ojcu, tako jak on powierzył Ci syna swego, byś go do wojny, do męskości sposobił. Do służby Ojczyźnie i Maryi Pannie. Jednak spędziłeś swą dziatwę, co żeś ja odziedziczył po chorągwi Świętej Trójcy, co składała się pod Lanckoroną z dwustu towarzyszy konnych, z lancami i bronią palną, krótką i długą, do szabel sposobnych takoż, spędziłeś swą dziatwę na dalszą wojnę, miast się poddać. A z tej Twej chorągwi pozostałeś li tylko Ty, i ci dwaj Młodzikowie i jeden jeszcze towarzysz, co pomarł potem wskutek ran, bo otrzymał dwa kartacze, to znaczy – dwie kule z kartacza. Pomarł od ran, a przed zakopaniem go po katolicku, Wyście buty mu zzuli, bo dobre i pas odjęli i szablę, ale szabla szybko pękła na moskwicińskim czernionym napierśniku elite-cavaliera, bo z takimi takoż walczyłeś Krzysztofie. Więc wyciągnąłeś swoich dwóch młodzików z ognia i śmierci pod Lanckoroną, a chorągiew przepadła, ale plwałeś już na chorągwie, chciałeś jeno żywot ratować, bo jeszcze czułeś, że walka niezakończona z tą modlitwą pod Lanckoroną i z tą rzezią pod Lanckoroną, gdy Matka Boska Maryja nasza jakoś nie wspomogła, a wspomógł nieprzyjaciół, zdrajców, zaprzańców, Hades i jego grzmiące, funtowe armaty.

      Więc jechałeś z nimi walczyć innego dnia. I gdy nawet wojna się skończyła wraz ze wkroczeniem konkretnego żołnierza do Korony, konkretnego, bo bitnego żołnierza z Moskwy od Carycy Jekateriny, sposobnego do walki w szyku, w linii, z karabinem i bagnetem, z konnicą nowoczesną, bo sposobną nie do szarż straceńczych, lecz szarpania flank i nękania piechoty, rozbijania formacji i chaosu siania. Tako więc Konfederacja się zakończyła, wypaliła, a Wasi dowódcy, Wasi wielcy mężowie – pierzchli, tako jako i pierzchł Casimir, Casimir Pulaski – tak go przecież zapamiętają, nie jako Kazimierza. I on dopiero zemrze na obcej ziemi, jak wielu przed nim zmarło i jeszcze wielu po nim takoż zemrze, on zmarł śmiercią arcypolską, bo w szarży właśnie, arcypolsko niezakończonej zwycięsko, zwycięsko dla niego. On to zemrze, gdy kula armatnia trafi w nogę i w koń, i padnie the hero of two nations, bohater dwóch narodów, padnie z urwaną nogą od tej kuli armatniej. A potem jeszcze spędzi dwa dni w agonii, a potem zemrze na okręcie, czując smród tego swojego kikuta gnijącego, tej nogi co czuje ją będzie, że jest-i-nie-jest, zemrze w ciemnościach pokładowych, pośród innych co odejdą z nim. A ciało – nad ciałem pomodlą się w obcej mowie, a potem wyrzucą cielesną stertę gałganów do morza, żeby the hero of two nations i jego ciało gnijące nie sprowadziło na okręt zarazy. I tak zemrze Casimir Pulaski w roku 1779, a potomni długo szukać będą jego grobu.

      Ale Ty Krzysztofie Kazimierzu  wciąż żyjesz, chociaż też byłeś w straceńczej szarży pod Lanckoroną. Żyjesz i walczysz, bo po Konfederacji już nic innego nie potrafisz. Bo nie umiesz klęknąć i poprzysiąc wierność swojemu Rex, lecz jedynie na jego – zdrajcy, popleczników szablę unosisz. Byłeś przecież kiedyś takim młodym chłopakiem, jak Ci co ich teraz strzeżesz i uczysz mordować. Szablą robiłeś pod gospodami i pokazy dla dziewek, co jeś potem był bałamucił Krzysztof Kazimierz z dala od oczów ich ojców. I przed Panami Braćmi machałeś szablicą i strzelałeś z pistoletu, a w mieście nie byłeś nigdy, jak prawdziwy szlachciura, tako z wąsem i łbem wysoko podgolonym, nigdy nie byłeś, bo myślałeś, że Rex Rexem, Ojczyzna Ojczyzną, a ten żywot szlachecki trwał będzie wiecznie, bo jakże to tak – coś tak pięknego może się skończyć?

      A się skończyło.

      Więc chyba od początku o to walczył żeś w Konfederacji – nie o Wiarę Katolicką, nie o króla nie-zdrajcę, nie w obronie Ojczyzny i Maryi, dalibóg – żaden z Was Konfederatów, jak sądzę teraz, o to nie walczył, choć wiele żeście mieli tegoż na sztandarach wypisane. O nie. Żeście przecież walczyli tylko, tylko o to, by to dawne wróciło, by znów robić szablą po dworkach i gospodach, by dziewki chłopskie przygniatać do siana, by strzelać z pistoletu i jeździć konno przed siebie i by to była ta Złota Wolność, ano – wolność od służby komukolwiek jak sobie. Wolność od wszystkiego. Wolność czysta.

      Och, rycerzu.

      Ciąży coraz bardziej Twój ryngraf. Masz ryngraf z Matką Boską – niegdyś lśniący piękną miedzią, teraz brązowy, brudny, zniszczony. Ciężki niemożebnie. Ciąży i sprowadza ku ziemi. W siodle się pochylasz, jeden z chłopców do Ciebie mówi – Panie? Panie Krzysztofie – żyw Pan?

      Ale Ty żyw, tylko ryngraf ciąży. Łańcuch ciąży, co sam żeś go zakładał był na szyję, jak powróz, by służyć, tak mówiłeś, Ojczyźnie i Maryi, i by tę Maryję Matkę Boską, Maćkę  Jezukrysta samego – by jej służyć i pod jej sztandarem siec wrogów Ojczyzny.

      Tako jak i broń Ci ciąży Krzysztofie Kazimierzu – i szabla i pistolety za pasem i nawet rumakowi Twemu – karabin przy boku, przytroczony, pod Twą nogą prawą, nabity, bez bagnetu. Staryś, choć przecież niewiele starszyś od tych chłopców co z Tobą jadą, ale staryś.

      Już nie masz włosów podgolonych, tylko lepkie, niedocięte strąki zwisają spod rogatywki. A wąsy takie szlacheckie niegdyś – teraz złączyły się z brodą brudną takoż. I tylko ten płomień masz wciąż w oczach, jak Twoi przodkowie szlachetni. Ten płomień nie do ugaszenia, co tlić się będzie nawet z portretu trumiennego.

      I jedziesz Krzysztofie Kazimierzu tym pięknem, ciemnym stepem. Zwracasz syna ojcu, a drugiego syna ojcu nie zwrócisz, bo pomarł on w innej bitwie, gdzie indziej. A sam cóż uczynisz potem?

CDN

About the author
Arkady Saulski
rocznik 87, urodzony w kraju Polan i Wiślan. Publikował w: Nowej Fantastyce („Dzieci Syberyjskie”), Frondzie, Pressjach. Prowadzi stały dział komentarzy międzynarodowych w magazynie Idź pod Prąd. Jest, od wielkiego dzwonu, komentatorem politycznym na Fronda.pl. Ostatnio najaktywniejszy na portalu Rebelya.pl (gdzie dokończył swoją „trylogię polską”). Ma również przyjemność od czasu do czasu publikować eseje około literackie na Szufladzie. Nie lubi złej literatury (której jest pełno), lubi dobrą whisky (której jest zawsze za mało).

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *