Rycerze Ojczyzny i Maryi cz.2

Wiemy Krzysztofie Kazimierzu, żeś tylko do zabijania sposobny, żeś po to czarną pochwę na szablę kupił był, bo żeś na czarną szablę szyrmirską stwornością się zasłużył, wiemy że tylko zabijać potrafisz. Żeś Kazimierzu śmierci rajfurem, tak jej przynosisz kochanków.

      Stały trzy kobiety. Tu już trawy brakło – była ziemia odsłonięta, trochę nadpalona słońcem, ziemia jasno – brązowa. Kobiety wznosiły do nieba ręce i modliły się. Nie zwracały uwagi na Kazimierza i jego orszak widm, lecz stały i płakały. Stały pod krzyżem, pod przydrożnym, ciężkim, drewnianym, katolickim krucyfiksem, lecz ktoś zrzucił drewnianego Jezukrysta z krzyża, a zamiast niego umieścił na krzyżu umrzyków całkiem prawdziwych – wisielców – na każdym ramieniu po dwóch. Lekki wiatr kołysał nimiż, sznury napinały się pod ich ciężarem, gnili. A kobiety patrzyły na nich i modliły się, jakby tam wciąż, miast czterech umarłych – Jezukryst spoczywał.

      A u ich stóp czaszka bez żuchwy, i piszczel, i żuchwa od tej czaszki, odrzucona, kawałek dalej.

      Nie wiedział wtedy Krzysztof Kazimierz, czy są daleko czy blisko od dworu jego przyjaciela Macieja Augusta Siemaszewskiego, lecz czuł, że są, że muszą być już bardzo niedaleko. Ale choć bywał tu w gościnie po wielokroć, tak teraz Krzysztof Kazimierz nie poznawał okolicy, nie znał tych kobiet modlących się, tej drogi, tego lasu martwego, daleko po lewej od szosy.

      Wyczuwał dwór jednak, wyczuwał te okolice, bo wiedział, że tak jak i on sam się był przemienił tak i ziemia sama się była – zmieniła.

      Minęli wieś, a tam głód i dziatwa na rozstajach psa spożywała, choć niewiele musiało być pokarmu z takiego.

      A potem dwór w istocie, w rzeczy samej dojrzeli. Lecz nie był to już ten dwór – bielony, z dziedzińcem czystym, piękną drogą, bramą. Bramy już nie było, dziedziniec był pokryty trawą – zgniecioną od buciorów piechoty, zgniłą, brudną, błotną. A sam dwór porośnięty czymś, naroślą Kazimierzowi nieznaną, ale nie ciętą, nie piękną jak w wielu dworach, lecz czarną, z liśćmi czarnemi, bluszczem zatrutym.

      Ale to był ten dwór. Tylko zmienił się tak jako i zmienił był się Kazimierz, zmienili się jego towarzysze i zmieniła się Złota Wolność, będąca teraz złotą nie-wolnością.

      Zajechali jednak na dziedziniec, a cisza była tak dojmująca, tak przeszywająca, tak żywa, że wiedzieli, że coś się musi stać.

      I się stało.

      Ze dworu wyszedł starszy mężczyzna – z wąsem, w białej koszuli, obwiązany szerokim, szkarłatnym, ale brudnym pasem. Mocarny mężczyzna, choć już nadgryziony wiekiem. Jego przyjaciel Maciej August Siemiaszewski, ojciec młodego Augusta Siemaszewskiego. Wyszedł i nawet dłoni nie uniósł na powitanie, tylko wychynął jak widmo z mrocznej czeluści dworu.

      Czego tu szukasz, synowiec? Zapytał Maciej August Siemaszewski, głosem zachrypłym.

      Synowiec Twój żyw, odzyskany z wojny. Odparł Krzysztof Kazimierz, a wtem nastąpiło poruszenie z zarośli i zza dworu, i wnet na dziedziniec, na te słowa o synu – wybiega piechota, ruska piechota, po mundurach znać można – zadbanych mundurach line infanterie, pod karabinem każdy. A z tych zarośli tańczących – trzech jeźdźców. Takoż moskali.

      Krzysztof Kazimierz nie chwyta jednak za szablę, nie łapie za pistolet, bo widzi, że ze dwadzieścia luf karabinowych weń celuje i jak wykona jeden gest tylko – to dwadzieścia kul ołowianych, ciężkich go rozerwie, jako i rozrywało Konfederatów pod Lanckoroną. Patrzy więc tylko uważnie i ręce szeroko na bok rozkłada.

      Wtem podjeżdża jeden z moskali konnych, zbliża się na dłoni wyciągnięcie.

      Jestem Pietr Samuelowicz Rymka, mówi z nienaganną polszczyzną, choć moskal. Jestem teraz tutaj Panem.

      Jest Panem, tak. Potwierdza Maciej Augustyn. Jest Panem odkąd żeście się na wojnę przeciw Rexowi udali. Wtedy przybył on tutaj i stał się naszym Panem.

      Pietr uśmiecha się chytrze i Krzysztof Kazimierz już wie, że żaden moskal z niego lecz swój – Polak, Lach, syn Bolesławowy, Piast, tylko że w mundur obcy strojny i mający innego Pana, kłaniający się innemu Rex. I nie dziwi go to, bo przecież jeszcze wielu synów Piastowych, wielu, wielu naprawdę po nim, obcy mundur przybierze, jak drugą skórę – prawdziwszą od tej pierwszej.

      Złóżcie broń Krzysztofie Kazimierzu, złóżcie dla dobra swego i zwróćcie syna ojcu. Zwróćcie, upraszam Was.

      Wiatr lekko zawiał, a gdzieś tam wisielcy na krzyżu zakołysali się znów.

      Augustynie!

      Augustynie, złóż broń – wracajże do ojca.

      Chłopak patrzy zaskoczony, wacha się, ale widzi, że lufy moskali nie celują w niego, ani w jego ojca, lecz w Kazimierza Tęczyńskiego. Więc czuje się pewniej, odkłada szablę, zrzuca ją jak wielki ciężar i schodzi z konia. Schodzi i podchodzi do ojca. I obejmują się ojciec z synem.

      Jakoś już mniej ciąży ryngraf, jakoś mniej. Nawet uśmiecha się Kazimierz przez brodę i zmęczenie.

      I wtedy następuje cios – to Pietr, to Rymka – wyszarpnął pałasz z pochwy i trzasnął konfederatę w łeb rękojeścią. Kazimierz zsunął się z siodła, oszołomiony, spadł w trawę, w brud. A wtedy kolejne ciosy – kolb od karabinów. Nogi – mnóstwo nóg w buciorach piechoty, otaczających go i kolejne ciosy, kolejne i kolejne.

      Rozkazy – by pojmać i ojca, i syna, i trzeciego towarzysza Krzysztofa Kazimierza. Pojmać wszystkich. Zniewolić wszystkich.

      Cisza.

      Wciągnęli ich do dworu. A dwór, okazało się – przerobili na ciemną katownię i więzienie. Prawie żadnych mebli – wszystko wyniesione, rozszabrowane. Żadnych portretów, ozdób, lamp – gołe ściany. Pokoje przedzielone nie drzwiami, lecz brudnymi kotarami, zwisającymi ciężko i takie same kotary zasłaniające okna – by nie dochodziło światło. Jeden stół, gdzie pito i grano w karty. Garść krzeseł, łoże, brudne, odpluskwione. I to wszystko. I brud i kurz wszędzie.

      Seniora Siemaszewskiego także pobili i ułożyli na tym jedynym łożu, jako Pana, i nawet zwracali się moskale do niego, rechocząc – Gospodin. Chłopców oddzielili od siebie i wtrącili obdartych pod strażą do dwóch pokoi. A Krzysztofa Kazimierza, obitego mocno, do jeszcze innej ciemni – najmniejszej, jak szczura.

      Nie zdarli mu ryngrafu, więc modlił się w ciszy, zmawiał po łacinie pacierze i tak liczył czas. Jeść nie dawali. Sami pili a pomiędzy więźniami krążył Misza – lekarz w mundurze i okrągłych okularach, i badał, ale nie do leczenia, lecz dla kogo jakie męki będą najlepsze, kto ile mąk wytrzyma. A Krzysztof Kazimierz zmawiał po łacinie pacierze i zliczył, iż jest godzina pierwsza nad ranem, gdy zjawił się u niego Pietr Rymka.

      Czegoś potrzebujesz, rodaku? Zapytał.

      Chcę widzieć Macieja Augystyna – odparł Krzysztof Kazimierz. Chcę go przeprosić.

      Przeprosić? Przeprosić za co?

      Za to, że jego syn zamiast zostać z ojcem, udał się ze mną…

      Za to, żeś go ojcu zwyczajnie odebrał. Żeś go zabrał na wojnę-nie-wojnę, żeś go przymusił do podniesienia ręki na ojca wyższego od niego samego, od rodzonego ojca – na króla, namaszczonego przez Boha Gospodna i Jezukrysta.

      Tak. Za to. Za to.

      A więc wstań. Możesz wstać? Wstań. Pójdziemy tam.

      Poszli. Poszli do salonu, do tego co kiedyś było we dworze salonem. Tam gdzie był stół, gdzie pito i grano w karty. A tam – przy tym stole, siedział Misza, lekarz. Stół był czymś zlany, jakby krwią, posoką ludzką, i to była krew, posoka ludzka. Bo za tym stołem siedząc Misza trzymał za siwe włosy w lewej dłoni głowę Macieja Augustyna Siemaszewskiego, odciętą tak gładko, chirurgicznie, że widział Kazimierz zwrócone ku niemy w gardle tętnice czerwone i ścięgna i mięśnie i przełyk. A w drugiej dłoni ściskał Misza nóż szeroki, ale czysty, opłukany już. A głowa Macieja Augustyna miała zamknięte oczy i otwarte usta, brodę plamiła krew. I wyglądało to, w ciemności – lekarz, nóż, głowa i stół, jak obraz, jak Judyta z głową Holofernesa.

      Zawył Krzysztof Kazimierz – wściekle, jak zwierze, ale Pietr obalił go na ziemię jednym ciosem nahaja. Kolejne ciosy spadały na głowę klęczącego, skulonego Krzysztofa Kazimierza Tęczyńskiego, jakby był chłopem batożonym, tak jak onegdaj szlachta za lenistwo chłopów batożyła. Łkał, nie bronił się tylko łkał, a Pietr tnąc powietrze i skórę nahajem mówił:

      Dobrze, żeś go przeprosił, dobrze – przepraszaj, przepraszaj teraz. Sam sobie życie odebrał. Gdy wartownik przysnął, tedy wbił sobie nożyk, taki wąski, w pościeli ukryty – wbił go sobie – w samo serce. Odebrał sobie to życie, tak jak mówił – gdy syna zobaczy. Przepraszaj go, przepraszaj swołoczy!

      A Kazimierz przepraszał i łkał. A potem znów wtrącili go do ciemni jego celi. I znów modlił się, odliczał pacierze, aż odliczył, że było rano.

      Rano wyprowadzili ich w promieniach pierwszego słońca na dziedziniec. Tam szpaler piechoty, lekarz sprawdza – żyw, żyw, żyw.

      A tam szpaler piechoty, i chrusty ułożone i krzyż wykonany, to znaczy – krzyż prawdziwy nad tymi chrustami – w literę T, taki krzyż. Zaś szpaler piechoty, miast karabinów, wszyscy z nahajami w dłoniach, albo witkami, albo kijkami.

      I klęczeli obdarci i obici – Krzysztof Kazimierz Tęczyński i jego niedawni towarzysze – syn martwego już – August Siemaszewski, oraz drugi – także syn czyjś – Seweryn Mniszech. Staje nad nimi Pietr, a w dłoniach ma szablę Tęczyńskiego.

      Czas już kończyć bunt, Panowie Bracia.

      I łamie szablę, choć nie do końca – łamie się ostrze w połowie. Szabla, złamana, pada na trawę.

      Wtem lekarz daje znak i zaczyna się powolne mordowanie. Dwóch łapie pod ramiona Sewryna. Młody chłopak – przestraszony, nie wie co się za chwilę stanie. A oni zdzierają zeń koszulę, zrzucają łachman, ściągają mu portki, obalają, zzuwają buty, a potem podnoszą znów. A potem prowadzą ku szpalerowi piechoty. Ta otacza go i na rozkaz „Bij!!” unoszą się nahaje i kijki i patyki zwykłe. A potem spadają w uderzeniach.

      Słychać jęki, jęki paniczne, chłopięce, gdy raz, raz, raz, uderzają nahaje i witki o miękkie ciało. Plask, plask, plask – taki dźwięk wydaje skóra cięta pod tymi witkami. Jęki coraz bardziej paniczne, bo świadome, bo młody Seweryn co widział wojnę, widział mord, ale i piękne rzeczy widział – modlitwę przed bitwą pod Lanckoroną, gdy śpiew niósł się taki, że jak mogli nie wygrać, gdy Matka Boska tak za nimi? I Częstochowę widział, i nocne narady i te twarze, napięte przed podjęciem decyzji. Ha – i te dziewki roześmiane, bladolice, a różne były, ale chętne, chętne przyjmować szlachcica i w łonie ich pozostawiać troski i lęk, i być może gdzieś – synowca nieprawego, nieszlachetnego.

      A teraz młody Seweryn, co był młody bardzo ale i bardzo wiele, zbyt wiele już widział – teraz Seweryn widzi, że te ciosy nie ustąpią, że będą bić – bić wiecznie.

      Kazimierz słucha tego i milczy, choć chciałby chociaż łkać, tak jak łkał w nocy, złamany.

      Strach. Mówi Pietr do niego, jak do przyjaciela, bo są przecież tym – przyjaciółmi. Strach. Bogu niech będą za niego dzięki. Bogu Wszechmogącemu. Bo ja wierzę w tego Boga Wszechmogącego. Bo wiesz, że jak umiera pies, jak umiera sabaka – to szkoda psa. Ale jak kona człowiek – eta jest wielika raznica.

      Ale jak umiera niewolnik – to nie żal niewolnika. Bo kto stawiał piramidy w Egipcie, dzięki komu triumfalnie stoi w Roma Coloseum?

      Wreszcie – dzięki komu jest nasza wielka, święta Ruś? Dzięki tym niewolnikom właśnie. Więc nie szkoda śmierci niewolnika. Bo tako jak i ci w Egipcie i ci w Romanum, tak i wy, od teraz już, na wsze czasy – niewolniki. Bo skąd by miała potęgę nasza wielika Gaspodina Jekaterina, a waskom ona miełaby brac wiernych sługi? Z niewolników. Z nich. Z Was. Człowiek wolny eta wrog Rusi. Takom z Was i ze wszystkich, dla chwały naszego Carstwa, takom uczynić musimy niewolników.

      A człowiek wolny to szaleniec. Tako i Was, nas – Paliaków – tako wypełnia nas szaleństwo.

      Cichną baty, rozstępują się żołnierze. Wtedy podchodzi do czegoś Misza, lekarz. Pochyla się nad skrwawionym kawałem ludzkiego mięsa. Ocenia. Przygląda się.

      Pomarł, stwierdza.

      Augustyn zaś omdlał, słysząc jęki przyjaciela. Więc nie cucą go, lecz wloką na krzyż, na literę T, na chrusty. Przywiązują nieprzytomnego do krzyża, za ramiona, wciągają. Głowa się kołysze. Wtedy już Kazimierz wyje, by zabić go batami, albo chociaż inaczej zamęczyć, jak już muszą, ale nie w ogniu, nie w straszliwej śmierci w płomieniach.

      I żałuje tego krzyku, bo Augustyn budzi się wtenczas, akurat by dojrzeć jak żagwią podpalają chrusty pod stopami, jak w górę idzie czarny dym i pomarańczowy płomień. Czuje ten gorąc, też żar i płacze, krzyczy w panice, a potem – krzyczy nieludzko w bólu.

      Płomienie ogarniają ciało, a to wycie – zwierzęce – unosi się w niebo, tak jak kiedyś ten piękny głos chłopięcy unosił pieśni do Maryi Królowej Polski.

      A potem patrzy jeszcze na Kazimierza, patrzy z największym żalem jaki można sobie wyobrazić.

      Tako i Twój los i Tobie potomnym, mówi Pietr Rymko, taki Twój los, żebyś już widział i miał w pamięci, po wsze czasy, do czego prowadzi i prowadzić będzie to Wasze szaleństwo. Ten obłęd niby-wolności. Widzisz tych młodzików, widzisz z jaką łatwością, jak banalnie, śmierć im zgotowalim. I tak będzie zawsze, tak zawsze będzie z tym Waszym szaleństwem, z tym obłędem. Będzie piękny poryw, piękne serca, piękna pieśń, piękna wiara, piękne szarże, a potem banalna, w mękach – śmierć. W ogniu i w bólu i strachu. A synowce Wasi tak samo, osieroceni, w tą śmierć pójdą – bo nie było ojca, co bym im powiedział, jaki koniec czeka w tym szaleństwie.

      Zostawili go.

      Odjechali przez bramę, której nie było, na podwórzu z towarzyszami, umarłemi.

      Widziałem Twoją szablę, Krzysztofie Kazimierzu. Wielką miałeś sprawność szyrmirską, jako pamiętam.

      Widziałem jak leży, złamana, jak pies z niej zlizuje krew. Kulawy pies z Twojej szabli. Złamanej.

      Ale Ty przecież unosisz szablę. Łapiesz złomek. Sięgasz jeszcze. Tako i jak na Twej szyi ryngraf z Matką Boską Maryją Królową Polski, tako i ty masz to tylko – złamaną szablę i Twą Maćkę Świętą, Boga Rodzicę. I tylko to. I to wystarczy.

      Gdy ruszali przez las, ciemny, zamglony i wilgotny, to rozciągnęli szyk. Rozciągnęli na zygzakującym trakcie, błotnistym i potracili się z oczu przez tą mgłę, co spadła na nich jak diabeł.

      Więc Pietr zluzował trochę szyk, zluzował by marsz szedł sprawniej. Wszak nic im tu nie groziło, bo każdy kto im mógł zagrozić już dawno wisiał, spłonął, albo był zaduszony w błocie, zakłuty bagnetami, rozerwany kulami. W każdym razie – był martwy.

      Nie martwili się więc. Nie lękali. A gdy przestali się lękać, gdy opuścili gardę – wtenczas On spadł na nich.

      Błysnęła brudna stal, świst. Żelazo ostre wbija się w pierś jednego z piechurów ariergardy. Mężczyzna nie zdołał przekląć, bo ledwie usta otworzył, chwyciwszy się za przebitą pierś – wtedy cios spadł na niego ręki, obalił, wyszarpnął z piersi złamaną szablę – dobił, a ostatnie co moskal zobaczył to Boga Rodzica miedziana, na ciężkim ryngrafie.

      Kazimierz porwał karabin tamtego, odciągnął kurek, pobiegł wzdłuż drogi i gdy z mgły wychynął kolejny moskal – wypalił. Kula poszła w brzuch, ścięła z nóg żołnierza. Nim upadł w krzaki, już porwana była i jego broń.

      Do Pietra doszły strzały przez las. Nakazał swym spłoszonym żołdakom dalszy marsz, ale sam chwycił za pałasz, zawrócił konia i ruszył ku tyłom.

      Biegnie Kazimierz, ściska zdobyty kolejny karabin, a jak demon, jak diabeł rodzony – odebrał żywoty już bodaj pięciu moskalom. Zaskoczonym, przerażonym, widzącym widmo w samych portkach, samych buciorach brudnych, koszuli białej, obdartej. Z czarną pochwą, a w tej pochwie – złamana szabla. To przy pasie. W dłoniach broń ognista. Karabin długi, nabity, z bagnetem.

      Biegnie demon przed siebie, wściekły i ich zabija.

      Jeden moskal dojrzał Kazimierza, wypalił nawet, lecz chybił. Uderzył więc bagnetem, wysoko, tak jak uczyli na musztrze sto, a może nawet i tysiąc razy. Ale klinga cięła powietrze i mgłę, a zaraz w jego trzewiach – stal z bagnetu nieprzyjaciela. Drugi obrócił się widząc walkę – też chciał wypalić. Dwa strzały, pach, pach! Kule mijają się w locie. Moskal zaskoczony, gdy pocisk trafia go, wbija się w czoło, żłobiąc nieduży otwór, zaś z tyłu wywalając całą zawartość czaszki. Pada z tą zdziwioną miną, a gdy pada, to z mgły koń wybiega i jeździec na tym koniu. Pietr.

      Widzi Krzysztofa, widzi go z wypalonym karabinem, więc podjeżdża. Koń dobry, sposobny do wojny – nie boi się zapachu krwi, huku, wystrzału – dobry, kawaleryjski rumak. Naciera Pietr, tnie z góry pałaszem, siecze z nienawiścią. Chybia. Kazimierz uchodzi mu z drogi, wbija bagnet od karabinu w bok zwierzęcia. Koń kwiczy, ale Konfederata wyszarpuje broń i pcha jeszcze raz, celniej, w tętnicę, w mocarną, zwierzęcą szyję.

      Krew zlewa brunatną sierść rumaka, zwierze staje dęba potem pada, lecz Pietr to takoż wprawny żołnierz. Zeskakuje w porę z siodła, uwalnia nogi ze strzemion i zeskakuje.

      Zwierzę leży, kwicząc w agonii na leśnym podszycie. Omija go Pietr, dopada w wypadzie Tęczyńskiego, robi pałaszem jak szpadą, jak rapierem.

Robi wypad.

      Tęczyński już ma w dłoni ułamaną szablę, o połowę krótszą od wrogiego pałasza. Odbija wypad, ale wróg ponawia, skraca odległość, rąbie z góry. Dobrze stawia kroki, dobrze go uczono, tak jak i dobrze uczono Tęczyńskiego.

      Śpiewa stal, gdy wymieniają ciosy, świst żelaza przecina powietrze.

      Skracać, skracać, skracać, myśli Tęczyński. Patrzy w oczy Polakowi – moskalowi, bratu-nie-bratu, zdrajcy, szaleńcowi takiemu jak i on sam.

      Po oczach, po oczach poznasz wszystko w szermierskim rzemiośle. W mordowaniu. Po oczach.

      Ostatni wypad z cięciem, kończący. Pałasz wraża się w ciało Tęczyńskiego. Cieknie krew na liście, na glebę, gdy żelazo tnie mięso w boku. Tęczyński przyjmuje cios, przyjmuje tylko po to by wreszcie się zbliżyć.

      Wbija tępy złomek szabli, sztychem w gardło Pietra. Ten zaskoczony, gdy stal rozrywa boleśnie grdykę, przełyk, zgrzyta o kręgi, przebija je, przechodzi na wylot. Tęczyński puszcza szablę i obejmują się chwilę. Podtrzymuję go, moskala-nie-moskala. Swego brata, choć zdrajcę.

      Pietr umiera szybko. Ot, łaska szybkiej śmierci. Umiera szybko, a na jego ustach jeszcze uśmiech, że tyle mąk zadał, a sam mękom zemknął w porę do grobu.

      Ściska go jeszcze Krzysztof Kazimierz. Ściska z czułością, jak zagubionego. Potem odchodzi, a gdy moskale odnajdują ciało swego kamandira, widzą tę jego gardziel skrwawioną, rozerwaną, przebitą złomkiem szabli, i ślad krwi, jak wilka rannego – idący w las.

      Widziałem Twoją szablę Krzysztofie Kazimierzu. Widziałem ją zlaną posoką Twoich wrogów. Teraz Twojej szabli nie liżą psy, lecz wciąż w ruchu ona, już wiecznie.

      Na tę krew na tej szabli składałeś przysięgę rycerzu, nową przysięgę, inną. A teraz dochowujesz jej Krzysztofie Kazimierzu. Widzę te Twoje oczy i tę szablę złamaną zawsze. Widzę Twoje oczy, szalone, pod Somosierrą, widzę zimną nocą w listopadzie, widzę te oczy, klęczące i żegnające się z Twoją druhną lub z Twoją Maćką, i widzę je w mrokach kanałów, gdy pośród wilgoci mkniesz z tą szablą złamaną, a u góry bomby niosą śmierć i niesie ogień flammenwelfer.

     Widzę po wielokroć te oczy. Widzę na obrazach i zdjęciach. I widzę też ten ryngraf. Widzę jaki on ciężki. Jak łańcuch ciążący, jak kajdany, jak powróz.

     Ten łańcuch ciężki. Nigdy.

     Nie do zdjęcia.

Arkady Saulski

About the author
Arkady Saulski
rocznik 87, urodzony w kraju Polan i Wiślan. Publikował w: Nowej Fantastyce („Dzieci Syberyjskie”), Frondzie, Pressjach. Prowadzi stały dział komentarzy międzynarodowych w magazynie Idź pod Prąd. Jest, od wielkiego dzwonu, komentatorem politycznym na Fronda.pl. Ostatnio najaktywniejszy na portalu Rebelya.pl (gdzie dokończył swoją „trylogię polską”). Ma również przyjemność od czasu do czasu publikować eseje około literackie na Szufladzie. Nie lubi złej literatury (której jest pełno), lubi dobrą whisky (której jest zawsze za mało).

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *