Rodzina 2.0

gniazdo_AB

W wydanej niedawno książce Cynthii D’Aprix Sweeney pt. Gniazdo, będącej ciętą, gorzką, ale niepozbawioną ciepła satyrą na relacje rodzinne i opisującej nowojorskie życie wyższej średniej klasy i środowisko literatów, znaleźć można dwie przepyszne sceny, których osią są stosunki na linii matka – dziecko.

W pierwszej z nich, podczas spotkania z prawnikiem, matka czwórki głównych bohaterów – rodzeństwa Plumbów – myli daty urodzenia dwóch córek. Jej pomyłka tak silnie zakorzenia się w świadomości wszystkich jej dzieci, że motyw ten powraca w fabule kilkukrotnie, już w rozmowach rodzeństwa.

Druga scena to retrospekcja – wspomnienie jedynego przyjęcia urodzinowego, które matka wyprawiła dorastającej córce. Zamiast wymarzonego, uroczego poczęstunku, baloników i kolorowych talerzyków na Melody i jej dwunastoletnie przyjaciółki czeka Francie ubrana w szlafrok-kimono, z martini w ręku i garścią dobrych rad. Pytanie jednej z koleżanek, gdzie jest przyjęcie, mama kwituje stwierdzeniem: Przyjęcie jest tam, gdzie je urządzicie, moje panie. (…) Przyjęcie to stan umysłu, a nie cel. 

Powieść Sweeney nie należy do gatunku tych wielkich, niezwykle ważnych i zostawiających głęboki ślad w czytelniku.. Nie wyróżnia się ani wybitnym stylem, ani odkrywczą fabułą. Tym bardziej więc byłam zaskoczona faktem, że już po kilku pierwszych stronach wiedziałam, że nie przerwę czytania, dopóki nie skończę całości. Olśnienie, dlaczego tak bardzo wessała mnie ta książka, zajęło mi 10 godzin i ok. 250 stron.

Gniazdo ma jedną, fundamentalną cechę, która sprawia, że takie osoby jak ja nie umieją przejść obojętnie obok tekstu – niezwykłą trafność spostrzeżeń. Historia zwichrowanej rodziny, trudnych, toksycznych relacji między członkami klanu, deficytów wynoszonych z dzieciństwa, powodujących albo ucieczkę przed dorosłością, albo przerost odpowiedzialności, jest jak lustro, w którym odbija się historia mojej rodziny i rodzin niemal wszystkich moich znajomych. Oczywiście, przysłowiowy trup w szafie Plumbów jest ogromny i wystaje z każdej szpary, ale czy jest wśród nas choć jedna osoba, która może poszczycić się sielankowym, spokojnym i w pełni normalnym dzieciństwem? Bez choćby jednej, najlżejszej traumy, fundowanej nam przez rodziców?

Lektura Gniazda zmusiła mnie do uważniejszej obserwacji własnych kontaktów i relacji rodzinnych. Zaczęłam z większym skupieniem wsłuchiwać się w rozmowy z mamą, częściej prowokować wspominki z bratem i mocniej angażować się w dyskusje z tatą.

I rzeczywiście – w moim dosyć normalnym, pozbawionym większych dramatów dzieciństwie znalazłam kilka truchełek, które w mniejszym lub większym stopniu zaważyły na wyborach dokonanych w dorosłym życiu. Odkryłam, jak kalkuję motywy zachowań rodziców w kontaktach z własnymi córkami i niemężem.

Moja mama (bibliotekarka!) na pytanie: Co tam w pracy? zawsze (zawsze!) odpowiada: Młyn!. Doprowadza mnie to, w zależności od humoru, do ataku śmiechu albo do szału. Moja reakcja doprowadza mamę, w zależności od jej nastroju, do autoironii albo focha.

Kiedy moje dzieci proszą o pomoc lub uwagę, zazwyczaj odruchowo mówię: za sekundę. To było jedno z pierwszych słów, jakie moja dwuletnia córeczka nauczyła się wymawiać. Starsza córka zjadliwym tonem przypomina, że sekunda to trzy mrugnięcia okiem, a u mnie trwa w nieskończoność.  Wówczas albo zaczynam się śmiać, albo zrzędzę, że gdyby ktoś poza mną poświęcał więcej uwagi sprawom domowym, to może sekunda trwałaby krócej niż jedno mrugnięcie.

Dyskusje z ojcem przebiegają wedle ustalonego schematu – mama prosi, abyśmy nie poruszali trudnych tematów, obiecujemy, że nie będziemy, po kilkunastu minutach któremuś wymsknie się drobna prowokacja, dzielnie zignorowana przez to drugie, które kilkanaście minut później odpowie równie przypadkową zaczepką. Od słowa do słowa wszczynamy małą wojnę, kończoną krzykiem mamy, wyjściem któregoś z nas bądź przewracaniem oczami przez drugie.

Poranki w moim domu czasem przypominają atmosferą pogranicze izraelsko-palestyńskie – jedno spojrzenie, mruknięcie, za wcześnie lub zbyt późno udzielona odpowiedź i… KABUM! Nalot dywanowy i bombardowania. Mimo obietnic składanych sobie, że tak, że dzisiaj będzie koncyliacyjnie, konstruktywnie i bez zbędnego stresu.

Przykłady mogłabym mnożyć. Mama mojej serdecznej koleżanki dzwoni codziennie i mamrotliwym tonem przez pół godziny opowiada o wyprawach z kuzynką Jadwinią – wiesz którą, z Zielonej Góry, co to wpadła na weekend do Warszawy w poszukiwaniu odpowiedniej spódnicy, bo Jadwinia ma jednak trudną sylwetkę i wydaje jej się, że powinna nosić spódnice z koła, które dodają jej lat i kilogramów, a słyszeć nie chce o przymiarce takiej, dajmy na to, ołówkowej za kolano. I nieważne, że koleżanka ma trójkę dzieci, w tym jedno maleńkie, jest właśnie na placu zabaw i jednocześnie musi nakarmić najmłodsze i zlokalizować pozostałe, bo zachciało się im wizyty na największym placu w okolicy, a na ten sam pomysł wpadły chyba wszystkie matki z dziećmi w dzielnicy. I szukaj wiatru w polu. Detal, bo kuzynka nieprzejednana, a w ogóle jeżeli jej to nie interesuje, to mama może więcej nie dzwonić.

Mama drugiej z moich koleżanek obraża się, że zamiast w piątek koleżanka dzwoni w niedzielę. Ale przecież w piątek byłaś, mamo, u lekarza. W sobotę miałaś gości i nie odbierałaś, jest niedzielne przedpołudnie, możemy swobodnie porozmawiać. A mama rozmawiać to chciała w piątek i nie zaszkodzi czasem postarać się bardziej, bo chyba nie wymaga zbyt dużo? A może wymaga? Wymaga?

Trzecia z kolei, mieszkając z mamą pod jednym dachem, kilkanaście razy dziennie odpowiada na pytanie no i co tam słychać? Nic nie słychać, a co słychać, to słychać przez ścianę!

Dla jasności, wszystkie pochodzimy z normalnych domów, w których ojcowie co niedziela smażyli jajecznicę, do których jeździmy na święta i na weekendy. Czekamy na te odwiedziny jak na ziemię obiecaną. W dniu wyjazdu popędzamy własne dzieci i partnerów, złościmy się, że już prawie południe, a mieliśmy wyruszyć rano, dlaczego oni jeszcze nie spakowani. Docieramy na miejsce, lecąc jak na skrzydłach, wciągamy nozdrzami zapach domu dzieciństwa, tuż po przekroczeniu progu robimy się wściekle głodni, rozsiadamy się na tarasie i zastanawiamy, czy nasz stary pokój naprawdę zawsze był taki niewielki. Pierwsze godziny upływają sielsko, bo dziadkowie dostają korby na widok dawno niewidzianych wnucząt, co nam pozwala choć na chwilę odetchnąć od pytań typu „czy można zepsuć metal w wulkanie”. Schody zaczynają się po kilku godzinach – bo mama zaplanowała grilla, a tu zaczyna się chmurzyć. Bo twoja pięcioletnia córka zamienia się w dzidziusia, noszona wciąż na rękach przez dziadka. Bo druga raptem przestała lubić pomidorową, a babcia w te pędy zmontowała racuszki i wiesz, że jak wrócisz do domu, to czeka cię przez najbliższy tydzień batalia o to, by smarkate jadły, co im ugotujesz, a nie oczekiwały kalejdoskopu dań do wyboru w zależności od chwilowego nastroju. Bo wiesz, że nie, nie są za lekko ubrane i przy 20 stopniach ciepła nie zawieje im uszek i spokojnie dadzą radę przejechać na rowerze do końca ulicy. Bo samolot to naprawdę bezpieczny środek transportu i oczekujesz, że rodzice ucieszą się, iż spędzisz wakacje w ciepłym, pięknym miejscu, a nie będą biadolić, że awaryjnie wylądujesz pośrodku oceanu.

I płynie, płynie czas wśród twoich najbliższych, a ty z każdą godziną coraz bardziej niecierpliwie czekasz na koniec wizyty i wracasz, czując się jak wrak człowieka.

A potem mija kilka tygodni i znowu ciągniesz do swojej ziemi obiecanej, popędzając dzieci i partnera, lecąc jak na skrzydłach po zapach, po smak jedzenia, po utarczki z tatą i narzekanie mamy, niepomna, że po ostatnim razie ze stuporu powizytowego wyszłaś w połowie tygodnia. Lecisz, suniesz, gnasz na złamanie karku po kolejną porcję rodzinnego gulaszu.

***

Gniazdo kończy się dość ckliwie. Traumy zostają przepracowane, toksyczne relacje zerwane bądź zaniechane, przeciwności pokonane lub zastąpione innymi. Końcówka rozczarowuje o tyle, że po tak precyzyjnie dawkowanej ironii i gorzkim sarkazmie czytelnik nie oczekuje happy endu. Z drugiej jednak strony jest coś kojącego w świadomości, że wszystko przemija, nawet najdłuższa żmija.

Joanna Bolek

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *