Republika marzeń

Lat temu dziesięć po raz pierwszy pożałowałem, że urodziłem się za późno. Przynajmniej o parę lat. Poszedłem wtedy na koncert formacji, którą znałem (któż nie znał tej nazwy?), ale która w czasach swej świetności grała zbyt ambitnie, by być zrozumiana wtedy przeze mnie. A później przyszły inne czasy, inna muzyka i dopiero w 2001 roku tak naprawdę po raz pierwszy usłyszałem na żywo kapelę, którą znała (i zna nadal) cała ówczesna Polska.

Mówię oczywiście o Republice. Zespole, który był czymś wyjątkowym na polskiej scenie. I do dziś pozostaje niedoścignionym wzorem dla współczesnych, skomercjalizowanych twórców i wykonawców.

Bo pomyślcie – czy dzisiaj jakikolwiek „gwiazdor” pozwoliłby sobie na wydanie płyty, na której nie znalazłby się przebój, który wywindował go na szczyt? Teraz przeciętna płyta to jeden hit, dwa dobre kawałki i reszta wypełniaczy, które są na płycie tylko dlatego, żeby album trwał tą godzinę albo i dłużej. Tymczasem Republika, wydając w 1986 roku „Nowe sytuacje” nie zamieściła na nich żadnego z przebojów, które rozsławiły ją i wyniosły na  rockowy piedestał. I choć niektórzy protestowali, materiał z płyty zamknął usta nawet najwybredniejszym z fanów.

Bo Republika – to coś więcej niż muzyka. Kiedy stałem przed sceną nie widziałem wypalonych dwudziestoletnim graniem muzyków, po raz kolejny rutynowo wykonujących te same kawałki ale świeży, tryskający energią zespół. Bo szacunek dla fanów – to także to, co daje im artysta podczas przekazu na żywo. Jak zawsze ubrani na czarno, jak zawsze głośni, jak zawsze porywający publiczność.

No i te teksty. Po raz kolejny odkrywam je na nowo. Teraz, by stać się gwiazdą i brylować na salonach wystarczy sobie zaśpiewać „tam tam ta ram tam tam”, a jak rym nie wychodzi to się doda „lalala” i będzie. Po co się wysilać? Czasy, kiedy artystom chciało się pracować nad tekstem, coś przekazać fanom, zabrać ich na jakąś intelektualną wycieczkę odeszły w niepamięć. No, wspaniały album „Bordeaux” Closterkellera troszeczkę natchnął mnie optymizmem, że jednak się da. Ale co poza tym?

Dziś niestety rządzi komercja – jesteś tak dobry, jak wypromuje cię menedżer. Możesz sprzedać co chcesz, byleby było to ładnie opakowane i odpowiednio zareklamowane. Kiedyś, by się wypromować, trzeba było być dobrym, dziś wystarczy odpowiednie zainwestowanie w piosenkarza i wypromowanie go. Dziś – podejrzewam – Republiki by nie było. Nikt nie ośmieliłby się zainwestować w zespół, który nie chla na koncertach, muzykę ma jakąś taką dziwną a teksty za trudne. I jeszcze wokalista potrafi śpiewać, to już w ogóle jakiś ewenement. „Myśleć?” – zdziwiłby się każdy menedżer – „a kto dzisiaj panie ma czas, by myśleć? Żreć i tańczyć ludzie chcą, a nie myśleć!”

Ucieszył mnie ten koncert. Ucieszył, bo odkryłem w końcu przesłanie zespołu, który w czasach swej popularności był dla mnie po prostu za trudny. Odkrywanie Republiki było jak wycieczka na Atlantydę – znalezienie nowego lądu, o którym ktoś kiedyś mówił, a teraz ja mogłem przekonać się osobiście, że istnieje.

I nie mogłem, nikt nie mógł przypuszczać, że trzy miesiące później Grzegorza nie będzie już wśród nas…

About the author
Robert Rusik
Urodził się w 1973 roku w Olkuszu. Obecnie mieszkaniec Słupcy, gdzie osiedlił się w 2003 roku. Pisze od stosunkowo niedawna, jego teksty publikowały „PKPzin”, "Kozirynek", "Cegła", "Szafa", „Szortal”. Ma na koncie kilka zwycięstw oraz wyróżnień zdobytych w różnych konkurach literackich (organizowanych m.in. przez portale Fantazyzone, Erynie, Weryfikatorium, Apeironmag, Szortal i inne), w tym prestiżową statuetkę „Pióro Roku 2009” przyznaną przez Słupeckie Towarzystwo Kulturalne. Przeważnie pisze fantastykę, choć zdarza mu się uciec w inne rejony literatury. Od 2010 roku felietonista Magazynu Kulturalnego „Apeiron”, od lipca 2011 także „Szuflady”. W 2012 roku ukazał się jego ebook „Isabelle”. Prywatnie szczęśliwy mąż oraz ojciec urodzonego w 2006 roku Michałka i urodzonej w 2012 roku Oleńki.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *