Praca na wakacje – IV miejsce w konkursie „Elfie wakacje”

Pora letnia przybyła do miasta wraz z całą feerią zapachów, które potrafiły skutecznie odstraszyć każdego, kto chociażby pomyślał o odwiedzeniu dolnych poziomów pnącej się ku błękitnemu niebu metropolii Nah Glorath. Woni potu, jedzenia, zwykle przestarzałego i zgniłego, oraz smrodu kanalizacji nic nie potrafiło zabić, o czym Myo już dawno się przekonała. Jedyne co poprawiało jej sytuację, to to, że w przeciwieństwie do innych Dolniaków, ona już dawno nauczyła się myśleć czasem do przodu, co zaowocowało tym, że na ten czas miała już przygotowane zatyczki do nosa. Włożyła je, gdy tylko znalazła się wewnątrz jednej z Wind powoli schodzącej co raz niżej i niżej, omijającej kolejne zamieszkane, albo pokryte rolniczymi osadami piętra. Wepchnięta w sam kąt, trzymała się przez całą jazdę w cieniu, obsrewując jak powoli rozpływa się niemal dwudziestoosobowa grupka elfów zebranych w kwadratowym, ciemnoszarym pomieszczeniu windy.

Gdy wyszła, razem z trzema innymi osobami, wewnątrz pozostał już tylko ponury, milczący mężczyzna o łysej, lśniącej głowie i długich uszach. Jego skóra miała popielatoszary kolor ludu Yasu, pokryta granatowymi pasami tatuażu. Jechał jeszcze niżej, a pod bezkształtnym płaszczem narzuconym na ramiona widoczny był strój Nadzorcy. Pewnie odwiedzał na górze rodzinę, albo coś w tym stylu.

Letnia przerwa wakacyjna nie należała do szczególnie lubianych przez Myo. Szczególnie z jednego, prostego powodu: praktycznie nie miała już gdzie mieszkać. Po rodzicach odziedziczyła małe, ciasne mieszkanko w jednym z dwupiętrowych szeregowców, oraz opinię zapisaną w jej dokumentacji i ciągnącej się za nią krok w krok. I, o ile mieszkanko przepadło ze względu na to, że zajmowała je tylko przez krótki okres w roku, to opinia pozostała. Teraz pewnie mieszkała tam jakaś wielodzietna rodzina z ludu Modrai, którzy mnożyli się szybciej niż ludzie, niemal jak króliki i zawsze mieli pierwszeństwo przed innymi z powodu silnych więzi pokrewieństwa, które pielęgnowali ze sztuczną ceremonialnością raz do roku. A wcale nie mała częśc modrai mieszkała na wyższych poziomach. Można było więc powiedzieć, że wszyscy oni mieli znajomości.

Co do Myo, to pod pewnymi względami miała szczęście. Jakimś cudem udało jej się trafić na jeden z uniwersytetów na wyższych poziomach, a nawet załapać tam pracę – cud nad cudami. Oczywiście, pracę na czarno. Uniwersytet zaś, cóż, może i nie leżał na jednym z najwyższych poziomów, ale na pewno nie zaliczał się do tych Dolnych. Bo na Dolnych nie było czegoś takiego jak uniwersytet. Innymi słowy: w jej przypadku szczęście i cuda miały bardzo realistyczny choryzont zdarzeń. A ona przez lata nabyła odpowiedniego spojrzenia na to wszystko.

Należała do ludu Sa i nie wiele ich pozostało w Nah Glorath. Miała brązową skórę, czarne włosy, obcięte równo nad brwiami i za uszami, oraz duże, pociągłe, migdałowe oczy w kolorze ciemnej zieleni. I głównie właśnie na tym jej wyglądzie bazowało jej swoiste „szczęście”, bo wyglądała jak kuzyni jej ludu z wyższych poziomów, gdzie żyło się spokojnie i w dostatku. Ale także i na tym, że dawno zacisnęła zęby i ugięła kark, poddając się zasadom metropolii. Nauczyła się między nimi lawirować głównie dzięki swojemu wujowi, który prowadził warsztat na niższych poziomach. To on ją wspierał i zapewnił dach nad głową, oraz wyżywienie, a także wskazywał sposoby na zdobycie pieniędzy na łapówki, oraz pokazywał skąd można zdobyć lewe papiery, potrzebne dokumenty, która jako Sa, Myo nie posiadała. Także i mieszkanie przetrzymywał dla niej, dając komu trzeba z Urzędu Zakwaterunku białą kopertę pełną pieniędzy. Teraz jednak dawno już przestała być tamtym milczącym dzieckiem, małą sierotką, którą trzeba się było opiekować, co często i głośno zauważała jej ciotka, nowa żona wuja, pochodząca z miedzianoskórego ludu Drey elfka o ostrym nosie i długich, ognistych włosach, które nosiła często rozpuszczone na wąskie ramiona. Dzięki niej, Myo szybko przyswoiła sobie sztukę niesłuchania, oraz uników. Problemy pojawiły się, gdy w domu wuja pojawiły się jego dzieci. Małe, elfickie mieszańce, albo też „słodkie bliźnięta”, jak je nazywała wszędzie ciotka. Ich złociste, kocie oczy z wąziutkimi źrenicami śledziły każdego z bezpiecznego miejsca jakim były chude ramiona jej ciotki, gdy oznajmiła jej suchym i dobitnym tonem, że nie jest mile widziana w ich domu, jeżeliby chciała powrócić na kolejną przerwę wakacyjną.

I tak właśnie ta się zaczęła, a jedyną kwestią, która już od kilku dni nie dawała Myo spokoju, to pytanie: „Gdzie ja się podzieję?”. Mieszkania niema, miejsca u wuja niema. Co do znajomych, to nie należeli oni do tego typu, co by oddali życie za jej własne. Zdecydowanie nie. Jeżeli chodzi o hotel, to pewnie, jasne. Na kilka dni. Nie więcej. A skąd zdobyć kasę, jak w porze letniej pracy właściwie nie miała? Znalezienie zaś czegoś tutaj, na poziomie czwartym, również na należało do najprostszych spraw. Stały przed nią, w najbliższej, ledwie kilkudniowej przyszłości, dwa desperackie wyjścia. Jedno zakładało, że jak skończą jej się fundusze, to zostawi tylko tyle ile ma na Windę, a następnie poszuka sobie czegoś na ulicy. O ile ktoś wcześniej nie wbije jej noża między żebra i nie pozostawi powoli wykrwawiającej się pod jakimś murem w ciemnej, wilgotnej uliczce. Drugie wyjście wcale nie było lepsze, mimo pozorów na jakie już zdołały się nabrać tysiące elfów cierpiących z powodu bezrobocia będącego efektem przeludnienia miasta, które to wciąż wspominała tablica wyników, zawieszona wysoko na każdym poziomie, z każdym dniem powiększająca swą liczbę, wyświetlaną przez czerwone, lśniące nawet ciemnościach cyfry.

Kontrakt. Wciąż pamiętała, w jakimś glistym zakamarku swojej pamięci, jak jej ojciec wymawiał to słowo niczym najgorsze przekleństwo. W ich domu nigdy nie pozwalał przeklinać i zawsze nakazywał się zachowywać dumnie, szlachetnie, według etykiety i honoru, który wydawał się wyznaczać całe jego życie. I który ostatecznie sprowadził na niego zagładę. Na nich wszystkich. „Tylko głupcy mogą się dać na coś takiego nabrać”. Głupcy, uśmiechnęła się cierpko pod nosem. Głupy i desperaci…. Ostatni raz widziała go, gdy wieźli go w dół windą, razem z innymi. Potem powiedziano jej matce, że od teraz jest wdową. Tyle, że złamanego serca, nie da się złamać jeszcze raz. Pierwszy upadek nie bolał tak samo jak drugi, bo nie spadła ona z tak samo wysokiego miejsca. A Myo to w ogóle nie bolało. Lubiała mówić, że jest praktyczna. Wiedziała, że jest źle, kiedyś było dobrze, ale jej w tym „dobrze” nie było, bo jeszcze się nawet nie urodziła. Trzeba było więc patrzeć na teraz. Nie w przeszłość, jak wielu głupców, którzy spoglądają zaskoczeni jak ich dzieci powoli się starzeją, podczas gdy nawet nie osiągnęli w połowie ich wieku. Na teraz i na przyszłość, nawet jeżeli ta nie rysowała się wesoło, to przecież już odnalazła w niej punkty zaczepienia, coś czego mogła się uchwycić, dzięki czemu mogła się wspiąć wyżej. Patrzyła przed siebie, nie za siebie, nie rozglądała się też obok. Obok mieli się lepiej, albo gorzej. A ona nauczyła się cieszyć tym co ma.

Głupia sprawa, że te wakacje drastycznie zmieniły jej plany.

No więc kontrakt. Wcale nie taka zła rzecz. Można trafić do rolniczej osady i harować przez całe dwa, dłużące się miesiące, aby w końcu zyskać trochę grosza na koniec, trochę, bo reszta przecież trafia do kieszeni tych, co zapewniają żywienie i łóżko, na które pada się zmęczonemu do ostateczności. Słyszała, że nie którzy trafiają nawet do ludzi, tych należących do wysoko postawionych rodzin, oczywiście, którzy uprawiają dla nich ziemię, pilnując kontraktowych robotników. Nie wypowiadano się najlepiej o takich warunkach. „Mszczą się na tobie za wszystkich twoich przodków, za sprowadzenie ich do roli elfich sługusów”, pamiętała jak kiedyś opowiadał o tym pewien elf, wyniszczony, bardziej podobny do szkieleta niż do istoty żywej. Mówił jednak głośno, teatralnie wręcz, w sposób charakterystyczny dla osób próbujących na siebie ściągnąć uwagę.

Z drugiej jednak strony, można też było trafić na jeszcze niższe poziomy. Tu występowała klauzula o tym, że Biuro Pracy nie bierze na siebie odpowiedzialności za wypadki śmiertelne. Bo, no cóż będziemy tu ukrywać, zdarza się jak się zdarza i już. Nic na to nie można poradzić. Tak naprawdę różnie można było trafić. Źle, lub dobrze. Bezpiecznie, lub niebezpiecznie. Łagodnie, albo boleśnie. Liczyło się jedno: miało się prace, a to równało się z cudownymi słowami: zakwaterunkiem i pieniędzmi.

Idąc przez tłum wypełniający główną ulicę odchodzącą od budynku, tulącego w uścisku szyby dwóch Wind, Myo mijała obce twarze, wpatrzone przez siebie, o oczach pozornie tylko pustych, elfy poubierane w różnorodne stroje, najczęściej zaś przywdziewające tradycyjne ubrania swoich ludów. Lata, a nawet dziesięciolecia spędzone w mieście-wieży Nah Glorath wcale nie sprawiły, że stracili swe korzenie. Znaczącym w tym przypadku czynnikiem była ich ilość, czego Myo była wręcz boleśnie świadoma. Każdy z przedstawicieli poszczególnych ludów inaczej traktował kogoś z innej nacji, a inaczej z własnej, na co również miała oczywisty wpływ historia nauczana w kulturowych kręgach, szkołach należących do nich. Każdy ubierał się w stylu pasującym do jego przynależności, a także nawet mówił w szczególny sposób, śpiesząc się ze słowami, skracając je, przeciągając końcówki, lub samogłoski, albo też harcząc ostro, dodawając przy tym kilka liter.

I wszyscy, tak samo, traktowali prawdziwy lud Nah jako ciemiężycieli. Nah nigdy nie żyli razem z Dolniakami. Nah zajmowali tylko wysokie stanowiska, mieli domy w wyższych dzielnicach. Nah nie patrzyli w dół, na nich, na podbitych, albo na emigrantów, wszystkich tych zmuszonych do mieszkania w gorącym, wiecznie dusznym Glorath. I tak upływały dziesięciolecia, niosąc stagnację dla zwycięzców próbujących ubarwić ten czas intrygami, spiskami, rozpustą, albo środkami odurzającymi, dla innych mając tylko ciągłą walkę o przetrwanie w mieście-gigancie, gdzie liczba mieszkańców rosła i rosła, i nic nie wskazywało by miała przestać, co owocowało powiększającą się biedą, brakiem pracy.
– Świeże owoce! Świeże owoce! – wrzaski od strony bazaru z impetentem zaatakowały uszy Myo. – Warzywa, warzywa! Mięso! Ozdoby, tkaniny!…

Zmarszczyła czoło i przycisnęła mocno do piersi swoją torbę. Pieniądze schowała pod ubranie, w bieliźnie, ale to wcale nie oznaczało, że zamierzała się okraść z tych kilku drobiazgów, które były teraz całym jej dobytkiem. Żywa rzeka elfów przesuwała się w ciasnocie pomiędzy straganami, gdzie każdy coś krzyczał, każdy coś wrzeszczał, a reszta mruczała, milczała, albo robiła coś jeszcze innego. Widząc bosonogie dzieciaki bawiące się w ciemnej kałuży nad którą latało kilka much, Myo pobłogosławiła w duchu zatyczki tkwiące w jej nozdrzach. Inni przechodnie mieli albo chustki obwiązane wokół twarzy, papierowe maseczki, albo po prostu nic, przyzwyczajeni do codziennego smrodu, które w każde lato wzmagał się znacząco.

Kierując się w stronę najbliższego hotelu (najbliższego według jej pamięci), Myo zmuszona była przedzierać się nie tylko przez główną drogę, ale także przez ten ferelny bazar, na którego krańcach, pod łukami bram, czekała już biedota, jęczącymi głosami prosząca o jałomużnę, bogata w kaleków, głodujących i dzieci o drżących, czystych głosikach, które wraz z innymi wznosiły się w tym swoistym hurze głosów, ale także przez wąską boczną odnogę i w końcu przez kwadratowy placyk nad którym umieszczona była martwa obecnie tablica z nowymi rozporządzeniami. Kilka takich rozmieszczonych było w strategicznych punktach na każdym poziomie Nah Glorath. Dalej, na spokojnej ulicy na tyłach fabryki kleju znajdował się jej hotelik. W drodze do niego Myo znalazła te plakaty.

Wisiały na tle szarej ściany jakiegoś dwupiętrowego domu, pod którą wydawał się drzemać elf w za dużych, zalatujących alkoholem ubraniach.
– „Podnieście głowę uciemiężeni” – przeczytała, unosząc wysoko czarne brwi. – „Niech wasze umysły się uwolnią”.
I ostatnie hasło: „Niech zapanuje pokój i równość”, wypisane pod obrazem kolorowych głów uniesionych w górę, w stronę niewidocznego, nawet nieznanego na niższych poziomach słońca. Pracując, ucząc się i żyjąc po prostu, na wyższych poziomach, Myo nigdy nie widziała takich plakatów. Tu zaś wisiały one w tej opuszczonej uliczce, a pod nimi spał jakiś bezdomny, tak otwarcie, jakby morthandirowie, służby bezpieczeństwa miasta, nigdy nie istniały. Wpatrywała się w nie przez dłuższą chwilę, jak zahipnotyzowana, dopóki ktoś nie dotknął jej ramienia.
– Radziłbym ci odejść w swoją stronę, moja droga – oznajmił jej starszy elf o napiętej skórze twarzy i srebrnej, krótkiej bródce wyrastającej z jego podbródka. Jego oddech pachniał czymś słodkim i ciężkim. Powiedział to ciepłym głosem, acz wyraźnie napiętym, jakby się długo zbierał by udzielić jej tej rady. – Nawet jeżeli jesteś Terru, to pochodzenie cię nie uratuje, gdyby zobaczyły cię tutaj niepowołane oczy.
I opowiedziały niepowołane języki, dopowiedziała sobie w duchu i skinęła głową, szybko odwracając się i odchodząc.

Zastanawiała się, kto był tak głupi, by wywiesić te plakaty.

Hotel nosił nazwę „Rawa”, która wypisana była wielkimi, brudnymi, niebieskimi literami ponad wejściem. W środku panowała cisza i pustka. Szara podłoga, gorące, wilgotne powietrze, jakaś marniejąca roślinka postawiona w kącie, biblioteczka z rozpadającymi się książkami, które wypożyczali goście, oraz, oczywiście, czerwona kanapa, na której Myo za żadne skarby by nie usiadła, świadoma kłębiącego się wewnątrz robactwa.

Jednakże, jak odkryła po tym, jak zapłaciła za pokój i w końcu znalazła się w nim, całkiem sama, w hotelu nie było robactwa. Przynajmniej żadne takie na oczy się nie pchało. W przeciwieństwie do jaszczurek. Jedna znajdowała się na parapecie: lśniąca, czarna i wielkości dłoni Myo. Zostawiła ją w spokoju. Lubiła w końcu gady. Oprócz tego, pokój wyglądał wcale nieźle. Niezbyt duży, ale wyposażony w najpotrzebniejsze meble. Niemal dokładnie jak ten, który pozostawiła tam wysoko za sobą. Rzuciła torbę na łóżko i zaraz opadła obok, wcześniej włączywszy radio. Nadawali jakąś audycję podczas której czytali książkę. Kryminał. Wcale nieźle. Kasy starczy jej na jakieś trzy dni. Może i dłużej. A poootem… potem pójdzie do Biura Pracy.
„Potem” nastąpiło kolejnego dnia. Ze sklepienia ponad budynkami i krętymi liniami ulic na poziomie czwartym, sączyło się słabe, sztuczne światło, osłonięte jeszcze warstwą zanieczyszczeń wypluwanych przez fabryki, podobne przez to do pomarańczowego blasku odbijającego się od odległego sufitu. Jego swego rodzaju odbiciem były lampy, latarnie i wszystko innego, co dawało światło.
– Witajcie mieszkańcy poziomu czwartego! – oznajmił wesoło głos w radiu, który powitał ją podczas pobudki. – Dzisiejszy poziom zanieczyszczeń wynosi: 5%; liczba mieszkańców naszego ukochanego powiększyła się o…
Te komunikaty, wyświetlane w niektórych miejscach na tablicach, albo słyszane przez okna, towarzyszyły jej przez całą drogę do Biura, czyli kilkupiętrowego, szarego budynku, otoczonego przez wąskie pasma ziemi niczyjej, odzielającej go od reszty zabudowania poziomu.

Wewnątrz czekało na nią… czekanie. Dopiero po kilku godzinach, które umiliła sobie czytaniem zabranej książki, została wezwana do pokoju numer 24, gdzie czekał na nią elf z ludu Modrai. Krótko przycięte czarne włosy pasowały do jego ciemnozielonej skóry, upstrzonej na wierzchu dłoni jasnymi plamami. Na jej widok uniósł leciutko cieniutkie brwi. Twarz miał szeroką, surową, o mocno zarysowanej szczęce, a oczy przekrwione i nieruchome, jak u starszych elfich nauczycieli, których spotkała Myo.
– Panna Saranducci? – powtórzył jej nazwisko wolno odczytując je z papierów rozłożonych na kształt wachlarza na jego biurku. Biureczku właściwie. Przy pustce tych czterech ścian z oknem wychodzących na szarą ulicę, nawet jej pokój w hotelu wyglądał lepiej. O wiele lepiej, bo przynajmniej było w nim więcej życia, charakteru, którego dostarczały szybkie, ciekawskie, a zarazem nieśmiałe jaszczurki.
– Tak – skinęła głową. Zmierzył ją ponownie spojrzeniem. Miała na sobie szerokie, brązowe spodnie i czarną, obcisłą bluzkę z podwiniętymi rękawami. Wskazał jej mało wygodne krzesełko, w którym osoby wyższe od niej zapewne cierpiały niesamowite katusze próbując odnaleźć odpowiednią pozycję dla swojego ciała.
– Jest pani studentką.
– Yhm – i jeszcze jedno skinięcie głową.
– Co panna studiuje, jeśli można wiedzieć?…
– Gastronomię – odpowiedziała usłużnie, siląc się na spokojny, uprzejmy uśmiech.
– Studiuje więc panna gastronomię i poszukuje zapewne pracy na okres letni. – podsumował ją krótko.
– Poszukuję czegoś, czego mogłabym się podjąć jak najszybciej – oznajmiła najspokojniej jak potrafiła, lekko, niemal mechanicznie, wciąż utrzymując ten sam wyraz twarzy. Nauczyła się, że zwykle im ktoś jest starszy z jej rasy, tym bardziej staje się… okrutny. A podejrzewała, że ten Modrai już dawno przekroczył pewien próg wieku. Brak emocji, uprzejmość, były więc najskuteczniejszą taktyką w takim przypadku. To też już zdołała pojąć.

Elf odpowiedział jej uśmiechem, który nie objął jego zimnych, utkwionych w niej oczu. Sięgnął po jeden z arkuszy należący do wachlarzu dokumentów rozwiniętego na blacie.
– Mam więc chyba coś odpowiedniego dla pani, panno Saranducci.

*~*~*

Poziom trzeci znacznie się różnił od innych poziomi, które do tej pory Myo widziała w swoim życiu. Tym bardziej rzucający był kontrast między nim, a rozciągającym się nad nim poziomem czwartym, gdzie spędziła znaczną część swojego życia.

Ciągnące się w nieskończoność cele, jedno wielkie więzienie, zwane też czasem przez jego strażników „Poczekalnią”. Wystarczyło wychylić się za chłodną, metalową barierkę by zobaczyć jak cele wydają się ciągnąć w dół w nieskończoność, aż do ciemności, które wzbierała na dole jak woda wewnątrz studni, unosząc niematerialne ramiona do twardego metalu. Część cel była pusta, ale tylko część będąca położona najwyżej. Reszta była pełna elfów i ludzi. Wszyscy oni mieli w oczach rezygnację, wściekłość, pustkę, szaleństwo, albo też szaloną rozpacz. Kiedy poprowadzono ją jednym z korytarzy, jeden z więźniów złapał Myo za ramię i ze łzami w oczach prosił ją, by powiedziała jego rodzinie, że wciąż jeszcze żyje. Nie wiedziała nawet kim on jest. I teraz, siedząc wewnątrz łazienki, Myo nie potrafiła powstrzymać się od pewnego ponurego stwierdzenia: te „wakacje” zdecydowanie zapadną jej w pamięć. Facet z Urzędu Pracy już o to zadbał.

Jednakże, pod względem finansowym dna jeszcze nie sięgnęła, za co szczerze dziękowała. Kontrakt zapewniał jej pracę przez co najmniej miesiąc, a wykonywana praca posiłki na miejscu. Co do reszty, to nadal była zmuszona spać w hotelu, z czego właściwie i była zadowolona. Towarzystwo jaszczurek zdecydowanie bardziej przypadało jej do gustu. Jedna nawet ją chyba polubiła. Czarna, szybka, zwinna i lśniąca jak z obsydianu. Karmiła je resztą swoich posiłków, które owijała w papierowe chusteczki i chowała do kieszeni. Wypłatę miała dostać pod koniec tego tygodnia. Zastanawiała się, jak sobie do tego czasu poradzi i ta myśl wierciła w jej głowie dziurę, przychodząc zawsze wtedy, gdy nie miała już co robić. W końcu i jednak na to odnalazła wyjście, biorąc się w końcu w garść i spotykając w barze ze swoim wujem. Wyglądał na zadowolonego ze swojego nowego życia. Pożyczył jej tyle ile go prosiła, a nawet jeszcze dorzucił, prosząc by nikomu o tym nie wspominała. Ale nie miała też i za bardzo komu, chociaż jej lista znajomych w tym nowym miejscu pracy, uległa wydłużeniu. O osoby mówiące, mówiące nawet trochę zbyt dużo. Nie to co jaszczurki. Była więc Belladonna o okrutnej twarzy, pochodząca z ludu Yasu, co charakteryzowało się u niej złocistymi włosami zaplecionymi w długi warkocz, szarą skórą i zielonymi oczami, z żółtymi punkcikami zebranymi wokół czarnej źrenicy. Był Auriel, także Yasu, który to odpoczątku próbował poderwać Myo, z tą swoją pociągłą twarzą o twardych rysach i długimi włosami, których część zapleciona była w warkoczyki; oraz małomówny i wiecznie ponury Vintus, którego już raz widziała. Osobliwy zbieg okoliczności, który jakoś nie wzbudził w niej radości. Pamiętała go z podróży w dół Windą. Cała ich trójka należała do personelu więzienia, podobnie jak i obecnie Myo. Co do reszty zaś, to… to nie były to znajomości, jakimi by Myo mogła zasłynąć w towarzystwie. Ciężko to było nawet określić znajomościami. Najbardziej przerażał ją Liath. Mężczyzna, według tego co powiedział jej tym swoim monotonnym głosem Vintus, był jednym z morthandirów, co już samo w sobie wywoływało u każdego normalnego strach, a jeśli nie, to chociażby niepokój. Druga sprawa, jak znalazł się w miejscu takim jak to.

– Oszalał – wyjaśnił jej spokojnym, wypranym z jakichkolwiek emocji głosem Vintus, spoglądając na nią tym swoim martwym spojrzeniem. Tą krótką, enigmatyczną informację powiększyła swoją wiedzą Belladonna:
– Podczas jednej z egzekucji, zaatakował swoich braci, a następnie samego lorda dowódcę. Za coś takiego powinien siedzieć na samym dnie, ale tam są już wszystkie cele zamknięte – wytłumaczyła jej śmiejąc się.
– Jak zaatakował? – dociekała dalej Myo. W odpowiedzi Belladonna parsknęła jeszcze głośniej śmiechem, ale nie odpowiedziała.
Dni upływały jeden za drugiem w powolnym rytmie. Praca Myo nienależała do najtrudniejszych („Umie więc panna gotować?”, „Można tak powiedzieć”, „Niech więc panna gotuje”). Może i jeszcze nie była mistrzem kuchni, ale już od małego potrafiła gotować. Pamiętała nawet, że wuj żartował, że wcześniej nauczyła się gotować niż mówić. A to, przy zdolnościach kucharskich jej matki, było niezwykle pożyteczne. Tym bardziej, że jako kucharka, nawet ze swoim pochodzeniem, wszędzie znalazłaby pracę. Podobno. Chociaż, oczywiście, nie myślała też w ogóle o miejscu takim jak to. Ale na chwilę obecną nie było co wybrzydzać.
– Nazywasz się Saranducci, prawda?

Izolatka w której znajdował się aktualnie Liath, nie wyróżniałaby się niczym specjalnym, gdyby nie kajdany przyczepione łańcuchem do białych, obitych miękkim pluszem ścian. Myo postanowiła, że, zmuszona przez zbieg okoliczności, szybko przyniesie mu jedzenie, a potem czymchnie jeszcze szybciej do kuchni. Belladonna, do której dziś należało to zadanie, gdzieś się zmyła, a pilnujący wejścia Vintus już samą swoją postawą dawał jej do zrozumienia, że nie weźmie na siebie zadania kontaktu, nawet najmniejszego z więźniem. Mógł jej tylko pilnować, co też i właściwie obecnie czynił.

Myo skinęła ledwie dostrzegalnie głową i położyła przed nim miskę z parującym od gorąca jedzeniem.
– Znałem kiedyś jednego Saranducci’ego – oznajmił jej, uśmiechając się od niej. Od kącika ust szła mu cienka, czerwona blizna, jeszcze nie tak stara jak te inne: na czole, na rękach. Resztę mogły zakrywać ubrania. Czarne, długie włosy, miał skołtunione, odrzucone na plecy. Pochodził z ludu Nah i od nich miał te ostre, drapieżne rysy twarzy, całkiem inne od jej własnych, bardziej łagodnych. Nahowie, razem z kilkoma innymi ludami, żyli głównie na wyższych poziomach. Wiedziała, że często decydują się już własne dzieci szkolić do walki, nie dziwiło więc, że też najwięcej spośród nich odnajdywało się jako morthandirowie, elitarna, niebezpieczna grupa od „specjalnych przypadków” i najtrudniejszych zadań. Tym bardziej, że to w końcu oni byli panami Glorath i lubili doglądać porządku na swoim podwórku.

– Niemożliwe – odpowiedziała opanowanym głosem. – Pochodzimy z ludu Sa.
– Sa? – uśmiechnął się do niej, mierząc ją spojrzeniem wyobcowanych, czarnych oczu. Źrenica gubiła się w mroku tęczówki, co tworzyło niepokojący kontrast z bielą białek. – A już myślałem, że wszystkich was wytrzebiliśmy.
– Niecałkiem – mruknęła z zamiarem wyjścia.
– Ciekawe co by powiedzieli twoi przodkowie, gdyby dowiedzieli się, że dumna potomkini ich krwi pracuje w więzieniu Nah Glorath, gdzie część z nich szczezła w zapomnieniu! – zawołał, chcąc ją wyraźnie sprowokować. Zamiast tego przeszło jej tylko przez myśl, że musi być tu bardzo samotny. Nie żałowała go jednak. Było to tylko proste stwierdzenie faktu.
Vintus obserwował ich przez okienko w drzwiach. Zerknęła na niego, ale nic jej nie przekazał spojrzeniem, czy gestem. Wyglądał jak wykuty z szarego kamienia.
– Nie jestem dumna – odezwała się cicho. – A ty przecież sam jesteś Nahem, więc co ci do tego.

Nim jej odpowiedział, wymknęła się szybko z izolatki, mijając Vintusa, który obdarzył ją zainteresowanym spojrzeniem, które wyraźnie czuła na plecach, gdy usłyszała krzyk:
– Jesteś szczeniakiem tamtego rewolucjonisty! Powinno ci się podobać, to co *oni* szykują!

Reszty nie słuchała. Potem już otwarcie i uparcie odmawiała zbliżania się do szalonego morthandira. Mimo to jednak odkryła, że od tamtego czasu, Vintus ją bardziej obserwuje. Szpieguje mnie, stwierdziła w duchu. I jakoś nie mogła mu się dziwić. Jej ojciec stanowił element… jak to było?… „niebezpieczny element”. A przynajmniej jakoś tak. Co zaś do jej ludu, to plusy z pochodzenia kończyły się w momencie w którym ktoś odkrywał, że nie jest jednak gorszą kuzynką jakiejś majętnej rodziny Terru. Już wielokrotnie była tego świadkiem i w pewien sposób, zdołała już się na to uodpornić. Matka miała z tym nieco trudniej. Właściwie w ogóle nie potrafiła sobie poradzić zarówno z dorastającą i wymykającą się spod kontroli Myo, która nie chciała żyć według dawnych reguł, jak i z tym co się stało ojcu, oraz całą resztą. Czyli, tak, ze wszystkim. Ale miała Myo i do momentu w którym „odeszła”, to wystarczało. W jakimś tam stopniu. Jedyne co potrafiła, to śpiewać. Tyle, że pod koniec już nie miała ochoty na żaden śpiew. Czasem tylko wysilała się, gdy ją bardzo o to prosiła. Dziwna sprawa: to była najprzyjemniejsza rzecz, którą pamiętała i to wyraźnie, za nim zabrał ją do siebie wuj na wychowanie.

– Twojego ojca zabrali morthandirowie, prawda?
Gówno prawda, pomyślała bezwiednie i odwróciła się do Vintusa, który wypowiedział te słowa. Na twarz przywołała uśmiech.
– Witaj.
– Nie musisz się zgrywać, Saranducci.

Odłożyła na stół karton, który wyciągnęła z jednej z szafek w kuchni.
– Nie wiem o co ci chodzi – wyznała prawie szczerze. Od incydentu w izolatce minęło już kilka dni, podczas których czaił się na nią, obserwował, gdy tylko nie patrzyła, prawie jak prawdziwy tajniak. Albo jakby myślał, że poluje.
– Szykował mały przewrót, czy nie? Razem z kilkoma innymi swoimi przyjaciółmi.

O jako takich „przyjaciołach”, Myo nic nie wiedziała. Przypatrywała się mu, czekając co dalej powie. Bo była pewna, że zacznie coś mówić. Właściwie, to już nawet rysował się w jej głowie obraz osoby jaką Vintus musiał być. Wiadomym było, że wszyscy Yasu byli trochę… chorzy. W końcu najczęściej to oni, zaraz po Nahah, wstępowali do morthandirów, a prócz tego przyjmowali posady w tak przyjemnych miejscach jak to. Zapewne więc był typem podejrzliwym. Do tego milczek. Kto wie co sie kryje w tej jego popapranej główce?… Jest pewnie bardziej niebezpieczny niż Belladonna i Auriel, stwierdziła w duchu.
– To aż podejrzane, że pozwolili komuś takiemu jak ty pracować tutaj. – ostatnie słowa wypowiedział wolno, w szczególny sposób, jakby chcąc ją sprowokować do jakiejś reakcji. Nie ze mną takie numery, uśmiechnęła się pod nosem.
– To tylko na wakacje – wyjaśniła wzruszając ramionami. – Potrzebuję trochę kasy, żeby je przeżyć. A co do pracy, to nie ja ją sobie wybrałam, wierz mi.

W ciszy jaka na krótko zapadła po jej słowach, sztucznie wesołych, mierzył ją spojrzeniem, jakby widział ją po raz pierwszy.
– Studiujesz gastronomię.
Brawo geniuszu. Skinęła głową, jak do małego dziecka, które chce zachęcić do dalszej wypowiedzi.
– Masz jakąś rodzinę?
– Nie – skłamała. – Po tym jak moja matka postanowiła odejść z tego padołu, zostałam sama.
– Ach, tak…
– A ty? – Spojrzał na nią zaskoczony. – Masz kogoś? – powtórzyła pytanie nieco głośniej.
– Nie – pokręcił głową. – Nie całkiem. – poprawił się po minucie. Nie dociekała dalej. Wydawał się być teraz… speszony? Nie szukał już jej oczu i zaciskał usta, mając spuszczoną głowę, która lśniła w blasku lamp jak wypolerowana, pokryta tatuażami kula. Miał dwa razy dłuższe i ostrzejsze uszy od niej, jak wszyscy Yasu. Jej własne były drobne i bardziej podobne kształtem do liści. Dotknęła jego czubka bezwiednie, tak jak wtedy gdy była bardzo mała i nie wiedziała co ma właściwie robić.
– Chciałem tylko powiedzieć – odezwał się ponownie znacznie cichszym i już zupełnie innym głosem. – Chciałem tylko powiedzieć, że najlepiej, gdyby cię tu nie było. – I odwrócił się na pięcie, pozostawiając ją samą w pomieszczeniu. Kątem oka zauważyła, że z szyi kurczaka, którego wcześniej zostawiła na stole, powoli wyciekają resztki krwi, plamiąc białe kafelki podłogi.

*~*~*

Najbardziej co przerażało Myo była cisza. Cisza była czymś obcym, nienaturalnym. Tym bardziej, jeżeli całe życie słyszało się jak obok ktoś głośno żyje, za ścianą, na zewnątrz, wokoło, nad nią. Zawsze, gdzieś, wszędzie po prostu. Zbiór dźwięków mówił jasno: życie. Cisza i metaliczne odgłosy pędzącej na dół Windy, były czymś całkiem innym.

Oparła się o chłodną ścianę i przymknęła oczy, niechcąc patrzeć na mieszankę światła i cienia, który czaił się w rogach. Pod jej bluzą coś ją zagilgotało. Uśmiechnęła się pod nosem i wsadziła dłoń w dekolt, by wyciągnąć na zewnątrz jaszczurkę. Czarna. Jej, a może jego, podchody i śmiałość były raczej widoczne, ale jedzenie, którym próbowała go przekupić nie było wystarczającą ceną dla kogoś takiego jak on. Słodkie przemawianie też nie. W końcu zaczęła śpiewać. Na początku cicho nucić, próbując przypomnieć sobie jakąś odpowiednią melodię. Czuła się jak jakiś zwierzęcy hipnotyzer, ale grunt, że zadziałało. Pewien wpływ też miały ostatnie wydarzenia, słowa i wspomnienia, które ją nawiedzały.

Chciała już, żeby te lato się wreszcie zakończyło. Ale wtedy przychodziły kolejne pytania, na które będzie musiała szybko znaleźć odpowiedź. Bo zamiast końca letniej przerwy, nadchodził koniec miesiąca. A to oznaczało dla niej koniec pracy w tym miejscu. Mogła się z tego powodu cieszyć. Mogła z tego powodu rozpaczać. Tablice informujące o liczbie ludności i radio oznajmiające rosnące procenty bezrobocia, raczej radziły czynić to drugie.

Na dole, w przeciwieństwie do wyższych poziomów, nie było specjalnie za ciepło, z winy czego ubrała na siebie w Windzie ciepłą bluzę z kapturem i czerwone rękawiczki bez palców, owoc eksperymentów z wełną, który to przez większość czasu ukrywała przed światem, nie chcąc nawet odpowiadać na niezwykle logiczne pytania brzmiące: Po co, skoro żyją w tak gorącym mieście jak Nah Glorath, ktokolwiek, a tym bardziej ona, dziergałby rękawiczki?…

A właśnie po to, pomyślała wychodząc z Windy. Krata zabezpieczająca wyjście nie chciała się otworzyć i musiała ją siłą ruszyć, co wcale nie było łatwe. Tym bardziej, że Winda mogła przecież zaraz zostać wezwana na górę.
– Zostań w środku – mruknęła do czarnej jaszczurki, która i tak ukryła się pod rękawem jej ciemnoniebieskiej bluzy.

Poziom trzeci powitał ją pustką i muzyką, sączącą się przez stare głośniki, skrzeczącą i słodko-melancholijną, tak, że aż jakoś rzewnie się od razu robiło. Problem w tym, że nie tego się tutaj spodziewała.

Ktoś w dole, albo nawet i kilka ktosiów, ochrypłymi głosami śpiewało fałszywie razem z piosenkarką, podczas gdy kto innych, gdzieś pod nią, płakał głośno, co wywoływało jawną, agresywną wściekłość jego sąsiada, ryczącego i walącego w kraty, jak zwierzę. Kto inny ją zauważył i ze swojego miejsca w celi nawoływał ją by się zbliżyła. Do niego również dołączyły kolejne głosy, oraz propozycje. Mniej, lub bardziej pieprzne. Ignorowała je wszystkie. Bardziej niepokoiła ją ta… pustka? Pustka nawet nie będąca całkowitą pustką? I nie była w tym niepokoju sama, bo słyszała męski głos pytający, gdzie się podziali strażnicy. Pomyślała tylko, że ktoś powinien go jak najszybciej uspokoić. To była prosta, rozsądna myśl. Niemal uspokajająca. Niemal.

Minęła szybko puste cele, kierując się w stronę swojego osobistego królestwa. Przynajmniej na jeszcze trochę. Kuchnia.

Jaszczurka poruszyła się szybko, przechodząc na jej plecy. Czuła ostre pazurki, gadzie ciało ocierające się o jej skórę, mile łaskoczące. I dodające w jakiś sposób otuchy. Zaczęła cichutko nucić, w takt muzyki z głośników. Przerwała, gdy zatrzymała się na progu.

Zwykle sterylnie czyste, szaro-białe, surowe pomieszczenie pozbawione jakiegokolwiek charakteru, było teraz jakieś… inne. A może jej się wydawało? Cofnęła się i odwróciła, niemal biegnąc w stronę pokoju strażników. Zastała tam pustkę. Jedynie na podłodze znajdowała się ciemna plama, krótsza od jej stopy. Miała złe przeczucia i nie musiała się nawet nad nią specjalnie pochylać by odgadnąć co to jest. Poczuła coś jak zimny dotyk na karku i wzdrygnęła się, aż ją przeszły dreszcze. Jaszczurka poruszyła się, chyba zdenerwowana tym odruchem.

Myo podeszła do telefonu zawieszonego obok drzwi. Dzięki niemu można się było kontaktować z innymi częściami więzienia na poziomie trzecim. Przytuliła czarną, dużą słuchawkę do ucha i oblizała spierzchnięte usta, za nim w końcu wypuściła w szum po drugiej stronie zapytanie.
– Jest tam kto?
Po kolei wciskała kolejne guziki oznaczające posterunki i za każdym razem pytała o to samo, czując się co raz bardziej… przerażona? Z jej rękawa wybiegła czarna jaszczurka, która stanęła pośrodku wierzchu jej lewej dłoni.
– I ty też „tss” – uśmiechnęła się blado Myo. Pomyślała nagle, że ma strasznie głośny oddech.
– Kto tam?

Drgnęła, a jaszczurka ponownie uciekła w zakamarki jej ubrania, gdy z słuchawki wydobył się ten głos, schrypnięty, ale uspokajająco znajomy.
– Kto tam jeszcze jest?
Jeszcze?
– Myo, to ty? Mówiłem ci, że nie musisz dziś przychodzić do pracy. – Głos stał się nagle nerwowy. Potrafiła to wyczuć. Przymknęła oczy, po czym odpowiedziała głosowi niemal lekko, przyjaźnie tak.
– Wiem, ale zależy mi, chyba mnie rozumiesz, Vintusie. – Obkręciła wokół palców plastikowy sznur.
– Lepiej niż myślisz. – Ponury. Zdecydowany. To przestraszyło ją jeszcze bardziej.
– Gdzie… – zawachała się, stojąc tak z otwartymi ustami w tym zimnym, pustym pokoju z jednym tylko stolikiem i wieszakami, oraz długimi ławami pod ścianami, ściskając mocno słuchawkę i przyciskając ją do ucha, pobladła, lekko drżąca. – Gdzie jest Belladonna, wiesz? Albo inni? Dziś… dziś jest jakieś jedno wielkie wolne, tak? Wakacje, święto, coś w tym stylu?…

Wiedziała jak głupio to brzmiało. Ale po prostu nie potrafiła wykrztusić nic innego, co byłoby odpowiednio neutralne, dyplomatyczne. Mówiące między słowami: „Ja niewinna, ja niewinna”.
– Coś w tym stylu – zgodził się Vintus. Nie rozpłakała się, gdy zabrzmiało to z taką rezygnacją. Może i smutkiem. Skąd miała w końcu wiedzieć? Łatwiej było się łudzić, że ją lubi. Ale Myo nie potrafiła się łudzić. Puściła słuchawkę i oglądając się za siebie pobiegła w stronę Windy. Ścigały ją głosy więźniów w celach, ciągnących się całymi setkami na tym upiornym poziomie.
– Dokąd tak biegniesz, mała? Nie wiesz, że dziś impreza? Najlepsza impreza jaką zobaczy to kurewskie miasto!…

Głośno uderzała stopami w sandałach o kratych chodnika. Gdy dobiegła na miejsce, okazało się jednak, że Windy już dawno nie było. Przez okienko zamkniętych drzwi, widziała tylko mroczny, pusty szyb i metalowe liny. Jęknęła cicho i uderzyła pięścią w stary, brudny metal. Czerwone płatki farby sfrunęły lekko i łagodnie na chodnik, a potem jeszcze niżej, przemykając między małymi kwadratami kratek.

Spokojnie, Myo. Uniosła głowę, wzięła kilka głębokich wdechów i wydechów. Tylko spokojnie Myo. Wiedziała już co ma robić.

Pierwszym miejscem, w stronę którego się skierowała, była ponownie kuchnia. Potrzebowała broni, bo… bo tak było bezpieczniej. I rozsądniej. A w najcięższych sytuacjach właśnie na rozsądku należało polegać. Na niczym innym. Myo Saranducci dawno się już tego nauczyła.

Wzięła ostry nóż do ryb, chociaż żadnej ryby tu jeszcze ani razu nie kroiła. Kilka innych noży zatknęła za szeroki, skórzany pas luźnych spodni. Teraz poczuła się nieco lepiej. Wiedziała, że w obronie własnej nie zawacha się tego użyć. Gdzieś pod swoimi stopami usłyszała coś jak głośne walenie w kraty. Zdecydowała się to zignorować.

Wiadomym było, że w mieście, na każdym piętrze, a więc nawet i tu, muszą się znajdować minimalnie dwa szyby Wind. Ze strony, którą zawsze przyjeżdżała był tylko jeden szyb. Drugi musiał się więc znajdować po drugiej stronie piętra. Ale po której dokładnie? Wiedziała, że w pokoju strażników jest zawsze mapa, układ danej platformy, bo ta część miasta dzieliła się jeszcze na platformy. Z pamięci potrafiła wyłuskać tylko niewyraźny zarys kolorów i czarnych linii, oraz drobnych oznaczeń wiszącego na ścianie planu. Mogła nawet i powiedzieć jakiego koloru była jego rama, ale nie potrafiła sobie za nic przypomnieć żadnych innych szczegółów. Cholera. Bała się zbyt długo poruszać w tym samym miejscu. To było wręcz jak kuszenie o atak, albo o… o cokolwiek. A słuchanie komentarzy więźniów, którzy jej się przyglądali ze swoich cel, wcale nie napawało jej otuchą, a wręcz przeciwnie. O ile dwie górne platformy były niemal puste, to wiedziała, że inaczej rzecz miała się z dolnymi. I jakoś ciężko jej było wyobrazić sobie, jak się przedziera poprzez ten tunel z metalu, krat i wyciągniętych w jej stronę chwytnych dłoni, chcących jej uczynić krzywdę.

Czarna, lśniąca jaszczurka patrzyła na nią paciorkowatymi oczętami, a w tle leciała ta sama smętna muzyka, powtarzająca się raz po raz, słowa o miłości, o tęsknocie, całkowicie nie pasujące do sytuacji w jakiej się teraz znajdowała.

Dziwna była myśl, że tak wiele się zmieniło przeciągu kilkudziesięciu minut. W przeciągu kilkunastu dni. Wtedy była bezpieczna. Teraz już nie.

Jeżeli trzeba, popatrzyła na nóż w swojej ręce. Sama ręka wydawała się być jakby nie jej. Jeżeli będzie trzeba… to na pewno tego użyje.

Ale jak na razie mogła przesuwać się tylko po tej platformie, by znaleźć drugą Windę. Pytanie, które tak ją dręczyło, brzmiało: A co jeśli Winda jest niżej? Jeżeli zacięła się tuż przy samej mecie?… Już raz jej się tak zdarzyło. Długie godziny oczekiwania w ciasnym pomieszczeniu z płaczącym dzieciakiem i jego bladą jak sama śmierć matką, oraz starszym elfem, który najwyraźniej dostał nagłych problemów z oddychaniem, wcale nie należało do najmilszych wspomnień. Tym bardziej, jeżeli wówczas klaustrofobia czyniła dzikie natarcie na mózg.

Rzecz pierwsza: plan platformy pierwszej.

Wchodząc znowu (już chyba nigdy się stąd nie ruszę) do pokoju strażników, minęła zwisającą tuż nad ziemią słuchawkę z której dobiegał głośny szum i podeszła do wiszącego na ścianie obrazku. Przez chwilę sądziła, że to zupełna strata czasu: za nic w świecie nie potrafiła swojej pozycji skorygować do reszty układu. Mały czerwony krzyżyk: Windy. Jedna za nią. Prawda. Druga… gdzie jest druga?

Zaschło jej w ustach. Myśl o szklance wody wydawała się kusząca, gdyby nie te ponaglenie własnego instynktu. Ponaglenie powtarzające się, twarde, zmieniające ją w kłębek nerwów.

Jest druga Winda. Skupiła się na układzie pomieszczeń, spróbowała odnaleźć najkrótszą drogę. A potem wybiegła. I wróciła się po raz trzeci, ściągając z ściany plan. Pozostał po nim jasny prostokąt, na tle szarości. Nie zwróciła wcale na to uwagi. Biegła, trzymając go przy brzuchu. Jaszczurka przemieściła się na jej ramię i wykrzywiała zabawnie główkę, zerkając na nią jakby z niemym zapytaniem.
– Spokojnie – okłamała zarówno małego gada jak i siebie.

Zatrzymała się na skraju wiszącego ponad czeluścią chodnika. Była na prawo od pokoju strażników (czarna plamka na planie). A teraz… Powiodła palcem po szkle, pozostawiając w cienkiej warstwie kurzu czystą linię.
– Myo!

Serce stanęło jej na chwilę, a potem zaczęło łomotać jeszcze szybciej. Krew tętniła jej głośno w żyłach, zagłuszając na jeden krótki moment całkowitego strachu wszystko inne. Wolno, jak we śnie, odwróciła się w stronę z której dobiegł ten krzyk. Vintus.

Elf biegł znajdował się zaledwie platformę niżej. Tylko. I nie był sam. Kątem oka zarejestrowała, jak dawał komuś znak ręką. Uniesiona nisko dłoń. Stój. Kto ma stać? Nie bądź głupia, upomniała się. Dobrze wiesz, kto ma stać i czekać. Oszukiwanie się w tej sytuacji, tak jak i w każdej innej, nie wiele dawało.
– Myo, zatrzymaj się.
– Nie ma Windy – wskazała za siebię, jak dziecko przyłapane na czymś zakazanym, próbujące się tłumaczyć. Trzęsły jej się dłonie. Zacisnęła je.

Wiem. Nie powiedział tego, tylko skinął poważnie głową. Zawszy jest taki poważny, pomyślała nagle. Sztywny. Milczący. Ponury.
– Co tu się dzieje? – słowa przeszły z trudem przez jej gardło i to bardzo, bardzo cicho. Tak cicho, że była świadoma, że niemożliwym jest aby ją usłyszał. Ale chyba i tak zrozumiał. Krzyknął jeszcze raz, że ma na niego czekać. Jakiś więzień zaczął jazgotać, że może ona też poczekać i na niego, gdy się stąd wydostanie.

Muzyka wciąż płynęła gdzieś w tle. Jaszczurka popatrzyła w oczy sztywno wyprostowanej Myo, wbijająca paznokcie do wnętrza dłoni.
Nie powinnaś tu czekać.
– Wiem – poruszyła bladymi, spierzchniętymi wargami.
Musisz uciekać.
Nikt nie wątpi w mądrość jaszczurek, pomyślała nagle od rzeczy i zrobiła dokładnie to co radziły mądre, paciorki oczu czarnej jaszczurki.
Tu stanie się coś złego.
Obydwoje byli tego pewni. Ona i mały gad, który ukrył się przed światem zewnętrznym, gdy biegła przed siebie. Nie była słabą fizycznie osobą. Raczej przeciętną. Może trochę lepiej niż przeciętną. To w połączeniu z adrenaliną, która płynęła w jej żyłach, sprawiało, że mogła tak biec przez jakiś dłuższy czas, w stałym tempie.

Najpierw prosto, tak jak mówił plan, który ciążył jej w prawej dłoni. Potem w lewo i znowu prosto. Prawo. Czyjaś ręka wyciągnięta w jej kierunku. Ominęła poruszające się szybko, blade palce, pochylając się w biegu. Nieprzyjemny oddech, ciepły oddech owionął jej policzek. I znowu prosto. Prosto, prosto, prosto.

Było już trochę za późno, gdy uświadomiła sobie, że pomyliła drogi. Zewsząd otaczały ją tylko metalowe kraty, nic więcej, pustka, niosąca panikę, pustka niosąca odległe krzyki, wycie, oraz muzykę, która zacięła się w końcu i cały czas powtarzające się słowo: „chcęęę!”, wydawało się odmieżać kolejne, upływające sekundy.
Z dłoni wypadł jej plan; rama uderzyła głośno o twarde podłoże, stare szkło pękło, a część długich, ostrych kawałków, odpadło. Pochyliła się po niego.
– Nie powinnaś była uciekać.

Odwróciła się. Vintus stał za nią. Po skroni powoli spływała mu strużka potu, dokładnie obok pulsującej pod szarą skórą żyły.

Powinnam była, odpowiedziała mu w myślach bezwiednie. Tak poradziła mi mądra, czarna jaszczurka.
– Myo…

Złapał ją, za nim rzuciła się do ponownej ucieczki. Właściwie nie wiedziała nawet, że chce uciekac, dopóki nie zbliżyła się do niej jego ręka.
– Co tu się dzieje? – zapytała cichym głosem. Nie mogła się przemóc by mówić głośniej. Wręcz jakby to było nie namiejscu. Jak wtedy, gdy się przebywało w bibliotece. Ciągnące się wokoło rzędy starych ksiąg, sięgających niemal złocistej kopuły ogromnego budynku, w którym można się było zagubić, prawie dokładnie jak tutaj…

Tyle, że tam jest przyjemniej, stwierdziła w duchu.
– To… – zawachał się i wziął głęboki oddech, jakby tak naprawdę próbował wyłapać z powietrze niewidzialne atomy odwagi. – To rewolucja.
– Co? – Tym razem niemal roześmiała się słysząc tą odpowiedź. Idiotyczną odpowiedź. Głupią odpowiedź. Cholernie, cholernie głupią odpowiedź. Nigdy nie słyszała nic głupszego. Nie, było coś głupszego. Ale w tej chwili nie potrafiła dokładnie sobie przypomnieć co.
– Bunt. – powiedział nie zważając na jej reakcję. Spoglądał na nią jakby oczekiwał, że zaraz wyrośnie jej dodatkowa para uszu, a pośrodku czoła otworzy się trzecie oko. To nie ja tu jestem nienormalna, miała ochotę mu powiedzieć. Moja reakcja emocjonalna jest jak najbardziej na miejscu. Twój brak reakcji zaś całkowicie nie.

Druga myśl brzmiała: dlaczego teraz? Dlaczego właśnie teraz? Miała przecież wakacje, tak? To była robota na miesiąc, potem by szukała czegoś innego. Miesiąc się kończył, nie mogli więc poczekać trochę dłużej?…
– Acha. – kiwnęła głową, dając mu znak, że rozumie. – Bunt.
– Nie powinno cię tu być.
Bo co, zabijecie mnie?… Tak, logika w końcu postanowiła zabrać głos w tym całym szaleństwie. Zabiją cię, tak jak pewnie zabili strażników więziennych. O ile, część strażników nie była po ich stronie. To, że jesteś niewinna nie niesie żadnej różnicy.

Bo nikt nie jest niewinny. Z tymi słowami przyszło do niej wspomnienie zapachu dymu idącego z ust rozpartego za biurkiem elfa o brązowej skórze Terru, palącego cygaro. Matka siedząca na przeciw niego, z twarzą pozbawioną wyrazu, gdy powiedziała: Myo, chodź, musimy iść. Kiedy to było?… Wiedziała. Jak zabrali ojca. Krótko potem.
– Co… co się stanie? – Złapał ją jedną ręką w pół i zaczął ciągnąć w sobie tylko znanym kierunku. Drgnął, ale nic nie powiedział, gdy na jej ramieniu poruszyło się podłużne wybrzuszenie.
– Zamierzają… zamierzamy wywołać spięcie – oznajmił jej. – Wysadzić system elektryczności na kilku najbliższych piętrach.
– Nie uda wam się. – wyszeptała.
– Uda – pokręcił głową. Nie potrafiła powiedzieć, co może teraz czuć. Musiał już być stary, mimo wszystko. To budziło pytania. O jego wiek, o jego wygląd. A odpowiedź niosła kolejne pytania: jeżeli pochodził z dobrej, wysoko postawionej rodziny Yasu, to co tu robi? I dlaczego to robi? Nie wiedziała jednak czy się nie myli w swoim rozumowaniu. Nie pytała się więc.
– Chodź, Myo. Mamy mało czasu.
– Co się potem zdarzy?

Rozejrzał się i skręcił. Uwolniła się z jego uścisku i prawie biegła u jego boku.
– Już nie daleko – pogonił ją, nie odpowiadając.
Potem będzie bum, odpowiedziała za niego jaszczurka. Wielkie bum. Zobaczysz, będzie mnóstwo świateł.
O ile się nie pośpieszysz.
Na widok drugiej Windy, czekającej na nich za drzwiami, odetchnęła głośno, wręcz radośnie. Obejrzał się na nią zaskoczony.
I wtedy zgasły światła.
Myo nie krzyknęła. Stała w miejscu, oddychała głośno. Ale nie krzyczała.
– Zaczęło się – oznajmił w ciemnościach grobowym głosem Vintus. Nawet go lubię, stwierdziła w duchu i zamknęła oczy. Pod powiekami chowała obraz Windy, zamkniętych drzwi, przycisków na panelu, światła świecącego w środku.
Światła, które zapaliło się po chwili.
Słabe, przytłumione jak przez gruby, ciemny materiał, ale jednak widoczne w tej lepkiej, smolistej czerni jaka ich otaczała.
– Własny system? – ni to zapytał, ni to stwierdził Vintus. Stał gdzieś z boku.
– Na pewno – zgodziła się z nim i ruszyła w stronę tego światła. – Musimy jednak sami otworzyć drzwi – dodała, gdy ślepe walenie w panel nic nie dało.
– Pomogę ci.
Jako Yasu zapewne lepiej widział w ciemnościach, niż ona, Sa. Mogła tylko wykonywać jego polecenia, nie chcąc oddalać się od Windy, atakowana od środka myślą, że zaraz może się ona ruszyć i pozostawić ją tu w tych ciemnościach, z buntem, który nadchodził z dołu.
Z więźniami, którzy mogli w każdej chwili opuścić swoje cele.
W każdej chwili…
Zaczęły szczypać ją oczy. Gdy ich dotknęła, na palcach pozostało uczucie wilgoci.
Coś łupnęło głośno, blisko niej, aż odskoczyła. Vintus wymamrotał przeprosiny i uderzył jeszcze raz. Łom? Skąd wytrzasnął łom? Nie ważne. Byleby mu się udało.
– Pomóż mi. Złap tu – nakierował jej dłonie. – I ciągnij.
Przez długą chwilę ciągnęła ciężkie drzwi w swoją stronę. Musiał jeszcze kilka razy uderzać łomem w jeszcze kilku miejscach. Nie miała pojęcia ile czasu to zabrało. Czy cele wokoło były puste?
– Przeciśniesz się?
Skinęła głową i wychrypiała przez ściśnięte gardło:
– Tak.

Oprócz uchylonych drzwi, drugą trudnością była metalowa, ruchoma krata, którą musiała potraktować kilkoma kopniakami, za nim przesunęła się na odpowiednią odległość. I tym sposobem najpierw Myo wprowadziła do wnętrza kabiny swoją lewą nogę. Potem rękę, która wręcz desperacko przyglnęła do ściany kabiny. Przed nią błyszczały oczy Vintusa. Z ponagleniem. Wiedziała, że musi się śpieszyć. Wciągnęła powietrze najbardziej jak mogła i boleśnie się ocierając wprowadziła do środka częściowo tłów. Najgorzej było z głową i na podbródku pozostał jej czerwony odcisk, oraz skóra, która zwisała z jego końca, zdarta przez ostre krawędzie, jakie stworzył łom.

Gdy Myo Saranducci znalazła się wewnątrz kabiny Windy, jej usta opuściła parodia okrzyku szczęścia. Cichutka, wręcz piskliwa i bardzo krótka.

Szarpnęła do końca kratę i popchnęła od swojej strony drzwi. Drgnęły lekko i naparła na nie ponownie, a Vintus pociągnął ze swojej strony. Gdy w szerokiej szparze jaka się utworzyła ukazała się jego twarz, Myo zobaczyła, że jest niesamowicie blady.

– Idziesz ze mną, prawda? – wiedziała, że zabrzmiało to trochę protekcjonalnie, ale nie potrafiła nic na to poradzić. Wystarczyło nacisnąć przecież już tylko jeden guzik i wydostanie się z tego bagna. Ukryje gdzieś. Gdziekolwiek i będzie czekać na dalsze wydarzenia. Z miejsca, w którym będzie sobie mogła z nimi poradzić. Gdzie będzie miała jakąś szansę na ucieczkę.
Albo skąd będzie oglądać, jak pacyfikują ten bunt morthandirowie.
Vintus otworzył usta, aby odpowiedzieć i wypluł z nich coś ciemnego, co uderzyło ciężko o podłogę.

Krew.

Spojrzał w dół, na swój brzuch, a ona podążyła za jego wzrokiem. Na jego brzuchu pojawiła się rosnąca, czerwona plama. Cofnął się do tyłu, jak pijany. W ostatniej chwili, złapała go za przód jego munduru i wciągnęła do środka kabiny, zwalając na podłogę. Desperacko chwyciła kratę i szarpnęła ją w bok, zamykając w ten sposób wejście, a potem uderzyła w któryś guzik, oznaczający wyższe piętro.

Tyle, że Winda nie ruszyła.
W ciemnościach po drugiej stronie ktoś zawył radośnie, dziko. Obco, jak zwierzę. A potem więzień o wykrzywionej twarzy z wyszczerzonymi zębami, uderzył ciężko o kratę, próbując ją odepchnąć. W dłoni trzymał pistolet, w którym już chyba skończyły się naboje. W momencie w którym tak pomyślała, broń strzeliła, bardzo blisko lampki.
Myo zadziałała instynktownie, łapiąc go za tą rękę w której trzymał pistolet, podczas, gdy drugą wyciągnęła z pasa jeden z noży, które wzięła z kuchni.
Czas, rzeczywistość. Wszystko to wydawało się nagle działać nie tak, jakby się popsuły, wraz z momentem, w którym wbiła w niego nóż gwałtownie, szybko, jakby ją od zawsze tego uczono. Zaśmiał się, co bardziej zabrzmiało jak szczeknięcie i zwalił się na podłogę, przyciskając dłonie do dziury w swoim brzuchu. To co teraz wydobywało się z jego ust brzmiało… jak płacz.

Winda drgnęła, gdy Myo uderzyła na ślepo w wybrany przycisk.

Z ciemności więzienia na trzecim poziomie wydawały się patrzeć na nią czyjeś oczy.

– Jeszcze sobie o nas przypomnisz, suko. – zabrzmiał znajomy głos. – To będą najgorętsze wakacje twojego życia, mogę ci to obiecać.
Myo nieodpowiedziała.
Winda ruszyła w górę.

KONIEC

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *