Poznanie – Helen Phillips

Poznanie

Są tacy, którzy chcą wiedzieć, i tacy, którzy wiedzieć nie chcą. Początkowo, kiedy przyznałam, że należę do tych pierwszych, Tem robił sobie ze mnie żarty w ten tak dla niego typowy, z lekka protekcjonalny sposób (prztyczek w sutek, winogrono rzucone prosto w nos). Jednak gdy zdał sobie sprawę, że mówię poważnie, stał się niespokojny. A kiedy zdał sobie sprawę, że mówię naprawdę poważnie, jego niepokój przerodził się w przerażenie.

– Ale dlaczego? – zapytał płaczliwie w środku nocy. – Dlaczego, dlaczego, dlaczego?

Nie umiałam mu odpowiedzieć. Nie miałam żadnej odpowiedzi.

– Tu nie chodzi tylko o ciebie, wiesz? – jęczał. – To też mój problem. Do diabła, może nawet bardziej mój niż twój. Nie chcę przez kilka kolejnych dziesiątek lat siedzieć i czekać na najgorszy dzień mojego życia.

Wzruszona, sięgnęłam w ciemności po jego dłoń i ją uścisnęłam. Z wahaniem odpowiedział mi tym samym. Wolałabym być jak Tem. Oczywiście, że bym wolała! Gdybym tylko – wiedząc, że można wiedzieć – umiała wybrać życie w niewiedzy. Bo teraz, kiedy technologia poszła do przodu, za symboliczną opłatą ta wiedza była dostępna dla każdego.

Tem stał w przejściu, gdy zapinałam niebieski wełniany płaszcz, który dostałam od niego bodaj z okazji naszej czwartej rocznicy, kilka lat temu.

– Nie chcę nawet wiedzieć, dokąd idziesz – powiedział, piorunując mnie spojrzeniem.

– W porządku – odparłam, przytomnie sprawdzając, czy mam w torebce klucze i krople do oczu. – Nie powiem ci.

– Nie pozwalam ci opuścić tego mieszkania – oznajmił.

– Och, kochanie – westchnęłam. Czułam się winna. – To nie w twoim stylu.

Drżąc lekko, odsunął się od drzwi, by zrobić mi przejście. Skulony, oparł się o ścianę i założył ręce na piersi, patrząc na mnie wilgotnymi i bardzo ciemnymi oczami. Wspaniały Tem.

Kiedy przekroczyłam próg, usłyszałam za sobą dźwięk zasuwanego rygla.

– I co? – zapytał, jak tylko otworzyłam drzwi, po czym natychmiast wycofał się do środka. Stał w przedpokoju – jego oczy ciemniejsze, a sylwetka bardziej przygarbiona niż kiedykolwiek. Gdyby ktoś mi powiedział, że nie ruszył się stamtąd przed całe 127 minut, podczas których mnie nie było, gotowa byłabym uwierzyć.

– I nic – odparłam z wysiłkiem. Przyznam, że byłam roztrzęsiona, nie mogłam jednak pozwolić, by moje zdenerwowanie udzieliło się Temowi.

– Byłaś…? – wycedził raczej niż powiedział.

Szybko przytaknęłam. Nie miałam najmniejszego zamiaru opowiadać mu o urzędzie, którego ściany w bladożółtym kolorze cuchnęły moczem albo budziły z nim na tyle silne skojarzenia, że już od samego patrzenia na nie zbierało się na mdłości. Nigdy nie przestanie mnie dziwić, że nawet teraz, gdy nasz kraj prze ku przyszłości, dysponując coraz to doskonalszymi urządzeniami i technologiami, archaiczna infrastruktura nadal rozkłada się pod naszymi stopami, chodnikiem, torami kolejowymi, szkołami i Urzędem Rejestracji Pojazdów. Tak czy inaczej, Tem nigdy nie dowie się o miejscu, do którego poszłam, o buczącej maszynie przypominającej z wyglądu tani bankomat (naprawdę nie było ich stać na nic lepszego?) ani o chłodnych przyciskach klawiatury, na której wystukałam swój numer ubezpieczenia społecznego po odczekaniu ponad czterdziestu pięciu minut w kolejce z innymi żądnymi Poznania. Było pomiędzy nami coś w rodzaju milczącego, pełnego powagi braterstwa – z pewnością nie tylko ja je odczułam. A jednak starannie, umyślnie i desperacko unikałam patrzenia na twarze innych kolejkowiczów, kiedy odchodzili od maszyny i opuszczali pomieszczenie. Rozpacz czy ulga? Wolałam nie wiedzieć. Musiałam zrobić to, po co tu przyszłam. Ciekawe, jak wyglądała moja własna twarz, kiedy wpatrywałam się w kartkę, którą wypluł dla mnie automat, składałam ją na pół i szłam w kierunku wyjścia.

Tem wyciągnął rękę z rozpostartymi palcami – drżącą, lecz zdecydowaną.

d51bc9e979336c5b6157eb0ded9cb321

– Okej, daj mi to – powiedział. Zabrzmiało to lekko, niemal młodzieńczo, wiedziałam jednak, że były to cztery najtrudniejsze słowa, jakie w życiu wypowiedział. Postanowiłam, że nigdy więcej nie oskarżę go o brak odwagi. I pogratulowałam sobie, że prosto z urzędu poszłam w stronę kanału, zatrzymałam się nad jego chorobliwie zielonkawymi wodami, raz jeszcze zerknęłam tam na otrzymany karteluszek, podarłam go na jak najmniejsze kawałki (choć właściwie od początku był to ledwie świstek) i wrzuciłam je w cuchnącą przemysłową breję. Wydawało mi się wtedy, że tak właśnie powinnam postąpić, a teraz wiedziałam już, że miałam rację. Tem nie powinien mieszkać pod jednym dachem z tym skrawkiem papieru.

– Nic nie mam – odparłam pogodnie.

– Nie masz? – wysapał, zawieszony pomiędzy radością i niepewnością. – Czy to znaczy, że zmieniłaś…?

Biedny Tem.

– Nie. Miałam – szybko mu przerwałam, zanim zapuścił się za daleko. – Miałam, ale wyrzuciłam.

Wpatrywał się we mnie i czekał.

– Po zapamiętaniu, rzecz jasna.

Patrzyłam, jak ucieka z niego powietrze.

– Pieprz się – powiedział. – Sorry, ale pieprz się.

– Tak – odpowiedziałam współczująco. – Wiem.

– O tak, wiesz – wściekał się, czepiając się pojedynczego słowa. – Ty wiesz! Ty wiesz!

Miotał się, pieklił, chwytał mnie za ubranie, łkał, prawie się na mnie przewrócił. Poprowadziłam nas oboje z przedpokoju w stronę starej kanapy.

Kiedy wreszcie się uspokoił, był odmieniony. Być może inny niż kiedykolwiek.

– Powiedz mi – zażądał spokojnie, ledwie słyszalnym głosem.

– Jesteś pewien? – zapytałam. Mój własny głos zabrzmiał zbyt dobitnie, zbyt twardo. Pomyślałam, że jestem potwornie irytująca – z tym moim uporem, by wiedzieć. Brzydziłam się sobą, tak samo, jak jakaś część Tema brzydziła się wtedy mną. Nagle wydało mi się całkiem prawdopodobne, że popełniłam katastrofalny błąd. Rodzaj błędu, który może zrujnować resztę mojego życia.

Tem przytaknął i spojrzał na mnie spokojnie.

Okropnie się wystraszyłam. Ja, która tak zuchwale dążyłam do odkrycia prawdy, teraz nie śmiałam nawet wykrztusić daty.

Tem ponownie skinął głową, opanowany i bezgranicznie nieszczęśliwy. Miałam obowiązek mu powiedzieć.

– 17 kwietnia… – zaczęłam.

Ale zanim zdążyłam dokończyć, Tem wrzasnął. – Przestań! – krzyczał, zatykając sobie uszy palcami i tracąc uprzedni spokój. – Przestań, przestań! Nieważne! Nie chcę wiedzieć! Nie chcę! Nie chcę!

– OKEJ! – zawołałam, wystarczająco głośno, żeby usłyszał mnie przez zaciśnięte palce. Poczułam się samotna – strasznie samotna – dusząc w sobie tę wiedzę. 17 kwietnia 2043 roku – tatuaż wypalony w moim mózgu. Ale tak ma być. Tak wybrałam. Tem chciał, by mu tego oszczędzić i miał do tego prawo.

2.

Taka długość życia była w porządku. Niewystarczająca. Ale czy kiedykolwiek jest wystarczająca? Dobra na tyle, żeby trochę pożyć. Popracować, wychować dzieci, może poznać jednego czy dwóch wnuków. Jednak zdecydowanie przykrótka. Krótsza od przeciętnej. Tak, za krótka. Ale nie tragicznie krótka.

W gruncie rzeczy mogłam więc żyć jak każdy inny. Jak Tem. Beztrosko i z dnia na dzień, oddając się błahostkom, pozbawiona perspektywy, nierzadko zapominając, że nie jestem nieśmiertelna. A jednak skłamałabym, mówiąc, że minął choćby jeden dzień, w którym nie pomyślałabym o 17 kwietnia 2043 roku.

W ciągu pierwszych kilku lat mniej więcej w połowie miesiąca dopadał mnie wisielczy nastrój. Przez parę dni leżałam w łóżku, opatulona kołdrą, ze ściśniętym sercem. Tem przynosił mi płatki śniadaniowe i herbatę. Ale kiedy urodziły się dzieci, nie miałam już czasu na takie luksusy. Zaczęłam więc obchodzić 17 kwietnia na bardziej dyskretne sposoby. Kupowałam sobie drobne prezenty – tabliczkę gorzkiej czekolady albo pęczek żonkili. Z czasem pozwalałam sobie na nieco bardziej wykwintne gesty – nową sukienkę, popołudniowy kieliszek szampana w kameralnym barze. 17 kwietnia zawsze czułam się ekstrawagancka. Zostawiałam 25% napiwku, rozdawałam napotkanym włóczęgom pięciodolarowe banknoty. Bo przecież „nie zabierze się wszystkiego do grobu” i takie tam.

Tem usilnie próbował zapomnieć to, co ode mnie usłyszał, jednak za każdym razem, gdy nadchodził 17 kwietnia, wyczuwałam tę jego świadomość, subtelny błysk w jego spojrzeniu, czułość wymieszaną ze złością. – Aha – mówił, wpatrując się w żonkile o nieco już zwiotczałych łodygach, gdy pojawiałam się w drzwiach mieszkania. – O to chodzi.

Rezerwowałam dla nas stoliki w modnych restauracjach. Planowałam weekendowe wypady. Były to przyjemności, na które w ciągu roku zwykle sobie nie pozwalaliśmy.

Tymczasem moje lipcowe urodziny, stale lekceważone, coraz bardziej traciły na znaczeniu.

Tem wzdychał i pakował podręczną walizkę. W chłodzie wczesnej wiosny, popijając kawę, siadaliśmy w bujanych fotelach na ganku pensjonatu na wzgórzu. Tem okazał mi wielką wyrozumiałość – choć dla niego był to najgorszy dzień w roku, świetnie to ukrywał. Chodziliśmy na spacery. Jedliśmy lody. Małe, śmieszne plasterki na nasze zbolałe dusze.

Postronnemu obserwatorowi moje życie wydałoby się pewnie zwyczajne, a nawet bezbarwne. Z mojego punktu widzenia było jednak bogate – złożone i bogate. Zdaję sobie sprawę, że na pozór to nic specjalnego: rodzina 2+2, praca w biurokracji, długie małżeństwo, przeciętna liczba radości i smutków. Było jednak tyle chwil, wręcz niezliczonych… Mycie małych dziecięcych główek, spacery z parkingu do biura w rozbrzmiewające ptasim śpiewem piątkowe poranki, zapach karku Tema w środku nocy. Co tu wiele mówić. Nie chcę być sentymentalna, ale to nie są drobiazgi. Jak głosi mantra naszych czasów: „Im głębiej żłobi nas cierpienie, tym więcej radości może pomieścić serce”*. Nie czas to ani miejsce, żeby zagłębiać się w szczegóły wzlotów i upadków, poronień, wypadku samochodowego, separacji i tego, co stało się z moim bratem. Powiem tylko, że moim zdaniem jest w tych słowach wiele prawdy.

17 kwietnia. Przeżyłam tę datę trzydzieści jeden razy, zanim dowiedziałam się o 17 kwietnia 2043 roku. Czy to nie potworne uświadomić sobie, że tyle razy przeżyliśmy już datę naszej śmierci, ocierając się o nią co roku wraz ze zmianą kartki w kalendarzu? I czy potworność ta nie traci nieco ze swej wzniosłości, jeśli obedrzeć ją z tajemnicy przez to, że już wiemy, a tym samym kolejne dni uwolnione zostają od ciążącego na nich dotąd piętna śmierci?

Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie.

17 kwietnia 2043. Wiedza o tym dniu wzbogaciła moje życie. I zarazem je zubożyła. Żałowałam tej świadomości. I jednocześnie czułam się za nią wdzięczna.

Nigdy nie byłam typem skoczka bungee czy spadochroniarza, jednak w pewnym sensie żyłam teraz odważniej niż inni. Odważniej niż, dajmy na to, Tem. Wiedziałam, kiedy bać się śmierci, owszem, ale wiedziałam też, kiedy się jej nie bać. Chodziłam do sklepu spożywczego podczas kwarantanny. Pracowałam ochotniczo w szpitalu. Prowadziłam samochód w czasie śnieżycy i jeździłam w lunaparku tak rozklekotaną kolejką, że Tem nie wpuściłby na nią dzieci.

Muszę jednak przyznać, że 31 grudnia 2042 roku był dla mnie strasznym dniem.

– Wszystko w porządku? – zapytał Tem, kiedy dzieci już wyszły. Zaprosiliśmy wszystkich na ostatnią kolację roku: dzieci, ich małżonków i sześciomiesięczne potomstwo syna – naszego radosnego jak skowronek pierwszego wnuka. Przy stole nasza promienna córka i jej nieśmiały mąż ogłosili, że w sierpniu spodziewają się dziecka. Pośród hucznych toastów i okrzyków radości nikt nie zauważył, że tylko ja nie wiwatowałam. To dziecko, z którym minę się zaledwie o cztery miesiące. Ból był nie do zniesienia. Nie byłam w stanie mówić. Patrzyłam na nich jak przez szybę, kiedy wymieniali uściski i przebijali piątki.

– O Boże, Ellie – z bólem powiedział Tem, opadając na kanapę w ciemnym salonie. – O Boże.

– Nie – skłamałam, siadając obok niego na kanapie. – Jeszcze nie w tym roku.

Tem przytulił mnie mocno, z taką ulgą, że poczułam, jak bardzo jestem okrutna. Nie mogłam znieść samej siebie. Wstałam i niepewnym z przestrachu krokiem pokuśtykałam do łazienki.

– Ellie? – zapytał Tem. – Kulejesz?

– Stopa mi ścierpła – ponownie skłamałam, zatrzaskując za sobą drzwi.

Stałam w łazience, skulona nad umywalką, wpatrując się w swoją twarz w lustrze tak długo, aż przestała wyglądać jak moja twarz. W ciągu następnych trzech i pół miesiąca weszło mi to w niesmaczny, dezorientujący i trudny do wyplenienia nawyk.

Poza tym, że coraz częściej zdarzało mi się wpadać na siebie w lustrze łazienkowym, byłam coraz lepsza w ukrywaniu mojego strachu. Przed Temem, a czasem nawet przed samą sobą. Posadziliśmy cebulki. Kupiliśmy torbę chłodzącą na letnie pikniki. Udawałam i udawałam. Przyjemnie było udawać.

Jednak kiedy 10 kwietnia Tem zapytał, co planowałam na tegoroczny wypad, zasłona opadła. Zważywszy na okoliczności, nie zrobiłam, oczywiście, żadnych planów na siedemnastego. Uwięziony dotąd w moim żołądku strach wydostał się na zewnątrz, obejmując całe moje ciało naprzemiennymi falami zimna i gorąca.

W panice spojrzałam ponad stołem na Tema, który otwarcie się we mnie wpatrywał, w ten sam pełen oczekiwania, chłopięcy sposób, w jaki patrzył na mnie przez niemal cztery dekady naszego wspólnego życia. Tem i ja – mieliśmy wiele szczęścia w miłości.

– Tem – wykrztusiłam.

– Dobrze się czujesz? – zapytał.

I wtedy to do niego dotarło.

– Do diabła, Ellie! – wrzasnął. – Dlaczego musiałaś…?

Wciąż nie znałam odpowiedzi – tak samo jak te wszystkie lata temu.

Po cichu odeszłam z pracy, złożyłam papiery, a Tem wziął tydzień wolnego. Każdą jego minutę spędziliśmy razem. Zaprosiliśmy żyjące w błogiej nieświadomości dzieci na brunch poza domem. (Tuliłam do siebie niemowlę i zmuszałam je, by pozostało na moich kolanach, nawet gdy wierciło się niemiłosiernie i marudziło, próbując wyswobodzić się z moich objęć, aż w końcu musiałam oddać je matce, czując, że wraz z nim wyrywa się kawałek mojego serca). Każdy napotkany obiekt – stacja benzynowa, drzewo, płyta chodnikowa – uświadamiał mi, że kiedy mnie zabraknie, to wszystko nadal tam będzie, jak gdyby nigdy nic. Kochaliśmy się z Temem częściej niż w ciągu ostatnich dwunastu miesięcy razem wziętych. Na krótką chwilę orgazmu czułam się zawieszona i nieśmiertelna, a kilka razy nawet, leżąc w łóżku w popołudniowych promieniach słońca, miałam poczucie nieskończoności. Co jeszcze robiliśmy? Trzymaliśmy się pod kołdrą za ręce. Gotowaliśmy razem fettuccine alfredo i sprzątając kuchnię, słuchaliśmy razem naszego ulubionego programu w radio. Wycierałam naczynia zieloną ściereczką – ciepłą i wilgotną.

3.

17 kwietnia 2043 roku rano byłam na wpół zdziwiona, gdy moim oczom ukazało się światło dnia. Była szósta cztery, a ja wciąż żyłam. Struchlała, bojąc się poruszyć choćby mięsień, zastanawiałam się, w jakich okolicznościach przyjdzie po mnie śmierć. Miałam chyba nadzieję, że będzie litościwa i zabierze mnie w spokojnym śnie, wczesnym rankiem. Poszukałam wzrokiem Tema, ale nie było go obok mnie w łóżku.

– Tem! – zawołałam.

Pojawił się w drzwiach, ze zgrozą wypisaną na twarzy, zanim zdążyłam wypowiedzieć końcowe „m”.

– Tem – powiedziałam zarazem płaczliwe i z radością. Wyglądał tak miło, stojąc z dwoma kubkami kawy w swym przedpotopowym, niemowlęco niebieskim szlafroku.

– Myślałem, że umierasz! – wykrzyknął.

„Myślałem, że umierasz”. Zabrzmiało to niczym figura retoryczna. Ale powiedział to tak dosłownie, tak bardzo dosłownie, że aż wybuchnęłam krótkim, ostrym śmiechem.

Co to będzie? Zawał, udar mózgu, upadek z piwnicznych schodów? Miałam ochotę zostać w łóżku, z głową wspartą na ramieniu Tema. Może tym sposobem udałoby mi się jakoś przebrnąć przez ten dzień. O dziesiątej wciąż jednak żyłam i czułam się niespokojna, zuchwała. Po co tu leżeć, kwiląc nad własnym losem, jeśli to, co ma przyjść, przyjdzie tak czy inaczej.

– Chodźmy – powiedziałam.

Tem spojrzał na mnie z powątpiewaniem.

– Nie jestem przecież chora ani nic z tych rzeczy – odrzuciłam kołdrę, wstałam i wciągnęłam wygodne dżinsy.

Świat zewnętrzny wydawał się bardziej niebezpieczny; mogła tam być naderwana gałąź, zepsuty żuraw, rozpędzona ciężarówka zjeżdżająca z drogi na chodnik. Ale przecież równie dobrze mogło mnie to dopaść w domu – zawieruszona trutka na szczury, kawałek mięsa utkwiony w gardle, śliska powierzchnia wanny.

– Okej – powiedziałam, wychodząc za próg. Pełen wahania Tem podążał tuż za mną.

Szliśmy, rozglądając się na prawo i lewo, wyjątkowo świadomi otoczenia. Podejrzliwi. Ostrożna w kontaktach ze światem, czułam się jak nowo narodzona. To był taki mało śmiertelny dzień. Żonkile. Tem wypowiadał piękne, podniosłe frazy, które znakomicie sprawdziłyby się jako ostatnie słowa dla mnie przeznaczone, podczas gdy tym, co naprawdę chciałam usłyszeć, były codzienne, rzucane na odczepne półsłówka (ileż to razy Tem odpowiedział mi „Co?”, cierpliwie, z irytacją albo z roztargnieniem, kiedy mamrotałam coś z drugiego pokoju), więc w końcu musiałam go poprosić, żeby przestał.

– Stresujesz mnie – powiedziałam.

Ja cię stresuję? – zakpił. Przestał jednak mówić w podniosłym stylu. Pospacerowaliśmy i wypiliśmy kawę, jeszcze trochę pospacerowaliśmy, zjedliśmy lunch i usiedliśmy na ławce w parku. Każdy kolejny moment niczym szok. Usiedliśmy w innym parku, wypiliśmy kolejną kawę, znów pospacerowaliśmy i zjedliśmy obiad. Za każdym razem, gdy moim oczom ukazało się nasze odbicie w szybie, musiałam się obejrzeć. Kim była ta wiekowa para – łysiejący, powłóczący nogami facet uwieszony na ramieniu babci w workowatych dżinsach? A jednak, choć oboje mocno się postarzeliśmy, moje zmysły wciąż były bystre i młode, wyjątkowo wrażliwe na smak kawy, kolor wiosennej trawy czy stłumione głosy dzieci dobiegające z placu zabaw. Czułam beztroskę, a zarazem odwrotność beztroski, jak gdybym wyczuwała aktywność sejsmiczną pod ławką, na której siedzieliśmy, gapiąc się na latawce. Czy to nie dziwne, że ten dzień przypomniał mi moje pierwsze chwile z Temem trzydzieści osiem lat temu?

Popołudnie przeszło w spokojny, błękitny wieczór oświetlony idealną połówką księżyca, a my siedzieliśmy na naszym malutkim ganku, patrząc na sunące wzdłuż ulicy samochody. Czasami powietrze aż buzowało ukrytym niebezpieczeństwem, a innym razem było tylko powietrzem. Jednak w momencie, kiedy zdawałam sobie sprawę, że było tylko powietrzem, na nowo zaczynało buzować ukrytym niebezpieczeństwem.

O 11:45 byliśmy już w domu i trzęsąc się z nerwów, myliśmy zęby. Temowi szczoteczka wpadła do ubikacji. Wyciągnęłam ją dla niego. Upadnę nieprzytomna na ziemię? A może zginę z ręki uzbrojonego włamywacza?

A może to była pomyłka? Powróciwszy myślami do tego skromnego urządzenia, cienkiego skrawka papieru i chłodnych klawiszy klawiatury, rozkoszowałam się wizją, której unikałam latami. Nagle wydało mi się prawdopodobne, że wystukałam niewłaściwy numer ubezpieczenia, zamieniając jedną z cyfr. Albo że nastąpił jakiś biurokratyczny błąd spowodowany, dajmy na to, wewnętrzną usterką maszyny. A może pomyliły mi się daty – może chodziło o 13 kwietnia 2047 roku? Jeśli uda mi się przeżyć 17 kwietnia 2043, gdzie będą leżeć nowe granice mojego istnienia?

Drżącymi rękami umyłam szczoteczkę Tema pod gorącą wodą z kranu. To nie ja będę zalegać w aptecznej alejce, rozmyślając nad kolorem potencjalnego zamiennika.

Staliśmy, patrząc na siebie nawzajem w lustrze łazienkowym. Tym razem nie pogrążyłam się w swoim odbiciu. Tem, patrzyłam na Tema – to właśnie robiłam.

Dlaczego nigdy nie przyszło mi na myśl, że to coś może zabić i jego?

Przez te wszystkie lata ani razu nie wzięłam pod uwagę takiej możliwości. A przecież to mógł być meteoryt, bomba, trzęsienie ziemi albo pożar.

Oderwałam oczy od Temowego odbicia i przygarnęłam do siebie prawdziwego Tema. Przylgnęłam do niego jak do skały, a on odpowiedział mi tym samym.

Odliczyłam dziesięć pełnych napięcia sekund. Puls w jego szyi.

– Może byśmy…? – zapytałam.

– Co? – szybko odpowiedział Tem, niemal z nadzieją, jak gdybym proponowała rozwiązanie.

– No nie wiem – odparłam. – Poszli do łóżka? Już dawno powinniśmy spać.

– Spać! – odpowiedział Tem, jakbym powiedziała coś zabawnego, lecz nie był w stanie się roześmiać.

11:54, 17 kwietnia 2043 roku. Oboje żyjemy i mamy się dobrze. Ale lepiej nie wybiegać za daleko w przyszłość. Zostało jeszcze sześć minut.

Tłumaczenie: Anna Bajor-Ciciliati

© Helen Phillips

Tłumaczenie © Anna Bajor-Ciciliati

http://www.tracksandframes.com

*

 „The deeper that sorrow carves into your being, the more joy you can contain”, [za:] Khalil Gibran, „Prorok” („The Prophet”), tłum. Wanda Dynowska,  Madras 1954, „Cedr i Orzeł”. Poezja libańskiego autora zyskała sobie wielką popularność w Stanach Zjednoczonych na fali ruchów kontrkulturowych lat 60.  Liczne aforyzmy zaczerpnięte z tomu „Prorok”, wydanego po raz pierwszy w USA w 1923 przez Wydawnictwo Alfred A. Knopf, zapisały się na stałe we współczesnej angielszczyźnie. (przypis tłumacza)

Phillips-photo (1)

Helen Phillips, absolwentka Yale University i Brooklyn College, jest autorką zbioru miniopowiadań „And Yet They Were Happy” (Leapfrog Press, 2011), powieści przygodowej dla dzieci „Here Where The Sunbeams Are Green” (Random House Children’s Division/Delacorte Press, 2012) i powieści dla dorosłych “The Beautiful Bureaucrat”. Mieszka w Nowym Jorku, gdzie pracuje jako wykładowca creative writing w Brooklyn College.

pełny wachlarz emocji odczuwanych w obliczu śmierci z wyjątkiem nadziei

Od tłumaczki:

Phillips wychodzi w swej pracy od koncepcji czasu jako niepohamowanej siły, która powoli i systematycznie strąca człowieka w niebyt. Idea osadzenia fabuły „Poznania” w technologicznie zaawansowanej przyszłości pozbawionej tajemnicy ostatniego dnia i godziny jest prosta, a zarazem oryginalna i praktyczna, ukazuje pełny wachlarz emocji odczuwanych w obliczu śmierci z wyjątkiem nadziei towarzyszącej chorobie czy innej potencjalnej katastrofie. Świadomość konkretnego i nieprzekraczalnego terminu wymusza zupełnie nową perspektywę – przerażające widmo, które dotąd ledwie majaczyło na horyzoncie, bezkształtne i nieokreślone, staje się bowiem na tyle rzeczywiste, że nie ma już od niego ucieczki.

About the author
Anna Bajor-Ciciliati
magister kulturoznawstwa UŁ, tłumaczka portugalskiego i angielskiego, publicystka. Autorka serii tekstów poświęconych kulturze brazylijskiej, opublikowanych w latach 2006-2013 na łamach "Didaskaliów" i "Formatu". Prowadzi w sieci anglojęzyczny blog filmowo-muzyczny "Tracks & Frames" (http://www.tracksandframes.com).

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *