Poruszenie. Popołudnie na stoku – Mostafa Mastur: tłumaczenie

– Feri, zatrzymaj się! To idealne miejsce, żeby łyknąć trochę araku. Umieram z pragnienia – odezwał się Szahram.
Zanurzył twarz we włosach Jasmin, szepnął jej coś do ucha i parsknął głośnym śmiechem. Ferejdun spojrzał w lusterko i zjechał na prawo. Zatrzymał samochód na stromym zboczu, po czym zaciągnął ręczny.

– Oto i nasz raj – powiedział.
Był początek jesieni, zimny wiatr hulał w wierzchołkach drzew rosnących wzdłuż jezdni.
– Szkoda, że nie ma z nami Mitry – odezwała się z przedniego siedzenia Parisa. Spojrzała na Eliasa. – Śpisz?

Elias siedział z głową opartą o szybę, dłonie trzymał na aparacie fotograficznym, zawieszonym na szyi.
– Dojechaliśmy? – Otworzył oczy.
– Idę poszukać jakiegoś dobrego miejsca. – Ferejdun ruszył w dół zbocza.
– A ja przyniosę lodówkę. – Szahram poszedł do bagażnika.

Parisa i Jasmin złapały się za ręce, żeby nie poślizgnąć się przy schodzeniu. Elias wysiadł z samochodu i zmrużywszy oczy, zapatrzył się w horyzont. Błądził wzrokiem po szczytach górskich, ciągle białych od śniegu. Po zboczu, na którym wypatrzył ukrytą wśród drzew sypiącą się, drewnianą chałupę. W końcu zatrzymał wzrok na niebie. Bezkształtna chmura na horyzoncie zakłócała jego harmonię.

– No, schodź wreszcie! Co tam robisz, królewiczu? Nieba nie widziałeś? – pośpieszał go Ferejdun.
Szahram wyciągnął się na ziemi i oparł głowę na kolanach Jasmin. Podniósł na wysokość ust małą, zieloną buteleczkę i przekrzywił ją:
– Piję za zdrowie Jasmin i Feriego, i Parisy, i Mitry. Za swoje zdrowie. Za mnie, za siebie i za mnie. Za tego wspaniałego faceta, którego nikt poza mną samym nie docenia. I łyk za zdrowie Eliasa, naszego przystojniaczka. W czasach, w których ludzie tak mało robią sobie z tego, co się dzieje za dnia, nasz królewicz chodzi roztrzęsiony z powodu jednego bzdurnego snu.

Chodziło o to, co przyśniło się Eliasowi trzy noce temu. Zagmatwany sen, w którym przemoczony do suchej nitki anioł próbuje mu przekazać wiadomość, wymachując skrzydłami. Szahram przechylił buteleczkę i czerwonawy trunek zaczął mu spływać do gardła. Trzymał ją tak, aż płyn wypełnił mu usta, a kilka kropli pociekło na spódnicę Jasmin. Ferejdun zarzucił ręce na szyję Parisy i utkwił wzrok w szklance w jej dłoni.

– Ja za to w pierwszej kolejności piję za zdrowie naszej pięknej bogini, Parisy. W drugiej kolejności za króla Eliasa, naszego mistyka. Oby mu jak najszybciej rozum wrócił i żeby on sam zszedł w końcu na ziemię. W trzeciej kolejności piję za zdrowie tej biednej zjeżdżalni, z którą mamy dzisiaj tyle frajdy.
– Jakiej zjeżdżalni, wariacie? Niczego takiego tu nie ma.
– Parisa, zabierz mu szklankę, zaczyna bredzić.
Elias wstał i zapatrzył się w dal.
– Idę zrobić kilka zdjęć. Niedługo będę.

Ferejdun spojrzał na Eliasa – wydał mu się rozmyty i niewyraźny, jakby patrzył na niego przez zamazaną szybę.
– Najpierw trzeba się wdrapać na górę. Wysoko, wysoko. A potem ruszyć w dół. Zjeeeechać. Wchodzenie na górę jest proste, za to schodzenie trudne. Ups, pomyłka, wchodzenie to męka, a schodzenie bułka z masłem. Pestka. W górę męka, w dół pestka. Jaki dziś dzień?
Przez chwilę wszyscy milczeli. Było cicho i tylko wiatr huczał w wierzchołkach drzew.
– Nikt nie wie, jaki dziś dzień? – Ferejdun powtórzył pytanie z pretensją w głosie.
– Załóżmy, że siódmek – zareagował Szahram. Co za różnica? Po cholerę nam to wiedzieć, jaki dziś dzień.

Podniósł butelkę na wysokość oczu i patrzył przez zielone szkło na Ferejduna. Jego twarz najpierw rozciągnęła się i spłaszczyła, a potem skrzywiła, tak że oczy wylądowały na nosie, a usta w miejscu oczu. Szahram parsknął śmiechem i usiadł. Zaśmiewał się do łez.
– Niech ci będzie, siódmek. Chociaż dla mnie nie ma różnicy. Czy piątek, czy wtorek, czy siódmek, wszystkie dni są takie same. Od rana do południa nie pozostaje nic innego jak wdrapywać się na tę zjeżdżalnię, ale wystarczy, że zadźwięczy azan , i wszystko się zmienia. Wraz z azanem zaczynamy zjeżdżać w dół. Tak jakbyśmy z nadejściem południa zaczynali ześlizgiwać się z prędkością światła w noc. Draństwo. Dla mnie każdy dzień to taka zjeżdżalnia…

Drogą przejechał z dużą prędkością samochód, hałaśliwa muzyka dobywająca się ze środka zagłuszyła ostatnie słowa Ferejduna.
– A co ty o tym myślisz, Pari? Zgadzasz się? – spytał Ferejdun.
Parisa zabrała pustą szklankę z jego ręki i odstawiła na ziemię.
– Z czym mam się zgadzać?

Znowu zapadło milczenie. Tym razem na tyle długie, że wszyscy zapomnieli, o co spytała, nawet ona sama.
Elias dotknął drewnianych ścian rozlatującej się leśnej chałupy. Jej właścicielce, która stała w progu, powiedział, że chciałby zrobić kilka zdjęć domu. I jej też. Jej i domowi razem.

– Mnie? – uśmiechnęła się. Poprawiła ciemne okulary przeciwsłoneczne i naciągnęła mocniej chustkę na głowę. Ustawiła się na tle domu. Elias zrobił krok do tyłu, żeby złapać odpowiedni kąt. Stanął na kamieniu i patrzył przez obiektyw na dom i stojącą przed nim kobietę. Przez chwilę czuł się, jakby fotografował modelkę w Paryżu.
– Proszę się nie ruszać! Świetnie! Skończyłem.

Podszedł bliżej i zrobił kilka portretów swojej modelki. Sfotografował zamknięte okno. I znowu kilka ujęć twarzy starej kobiety. Tym razem z plamami cienia, które ułożyło na niej światło dnia. Kiedy skończył, był zlany potem, jakby zdobył stromy szczyt albo co najmniej przeniósł wielki głaz. Zawiesił aparat na szyi i zapatrzył się na wierzchołek góry.
– Jak tylko wywołam zdjęcia, wyślę je pani.

Wzrok jego padł na ciemne szkła okularów kobiety i nagle zrozumiał. Dotarło do niego coś oczywistego i poruszającego zarazem. Zrobił krok w tył i poczuł, że jeszcze nigdy w swoim życiu nie zachował się tak idiotycznie. Jego głupota była oczywista jak to, że szczyty gór są pokryte śniegiem, że chmura błąka się po niebie, że wiatr hula w górach, a nawet to, że ma na nogach buty.
– Elias, ty nasz królu, zrobiłeś jakieś zdjęcia? – spytała w samochodzie Jasmin.
– God damn! – zawołał Ferejdun, wyrzucając zieloną butelkę za okno.
– Dobrze się tam bawiłeś, na górze?

Elias zdjął aparat z szyi i popatrzył na drewniany dom na zboczu góry. Dom przypominał brązową spraną plamę na jednolitej zielonej połaci lasu.

– Jasmin zadała ci pytanie, księciuniu. Upolowałeś coś? – odezwał się Szahram, kiedy samochód ruszył.
– Zamknijcie się wszyscy – wyszeptał Elias tak cicho, że tylko on sam usłyszał swój głos. A potem uważnie otworzył aparat, by światło mogło prześwietlić film.

Mostafa Mastur, zbiór opowiadań: Tehran dar baad az zohr, wydawnictwo Czeszme, 2010.
Tłumaczyła: Joanna Hrehoruk

About the author
Joanna Hrehoruk
absolwentka iranistyki Uniwersytetu Warszawskiego. Tłumaczka języka perskiego. Interesuje się współczesną literaturą perską. Jej pasją są języki obce, których chętnie się uczy oraz podróże, do Iranu i nie tylko.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *