Polski język, trudny język

Język polski jest jednym z trudniejszych języków świata. Podobno zostawiamy w tyle nawet Chiny i Japonię. Jednak czy ten fakt może stanowić wymówkę dla osób, które niekoniecznie przejmują się poprawnością językową?

1362138638_6uizqh_500

Zauważyłam ostatnio, szczególnie w Internecie, dziwną przypadłość jątrzącą nasz naród już od jakiegoś czasu. Mam na myśli ortograficzną ignorancję, która dotyczy głównie polskiej młodzieży. Nie wiem, kogo obarczyć winą, bo czynników jest wiele, sądzę jednak, że głównym są szeroko pojęte media. Począwszy od prezenterów telewizyjnych i polityków, których znajomość ortografii woła o pomstę do nieba (wszyscy pamiętamy prezydenta Komorowskiego łączącego się w „bulu i nadzieji” z Japonią), a na świadomym promowaniu braku poprawności skończywszy. Przykład? Reklama oferty telefonii komórkowej o nazwie „Trzy miej na Święta”, która automatycznie kojarzy się ze słowem „trzymaj”. Chwytliwe, zapada w pamięć i w tym właśnie problem, bo dzieci chłoną takie rzeczy jak gąbka, a są zbyt małe, żeby wyłapać grę słów. Idą do szkoły/przedszkola i powtarzają, często nieświadomie, i nikt tego nie kontroluje. Rodzice także rzadko kiedy zdają sobie sprawę z problemu, bo zalewające nas zewsząd seriale paradokumentalne (które swoją drogą wypuszcza teraz każda stacja telewizyjna, bo to łatwy pieniądz), w których poprawnością językową również nikt nie grzeszy, tylko utwierdzają w przekonaniu, że „skoro większość tak mówi, to tak na pewno jest”. Kolejny przykład: nie tak dawno temu wybrałam się do kina na najnowszą disneyowską animację. Jak mogłam się spodziewać, z racji na dość wczesną godzinę seansu, salę dzieliłam z uczniami klas 1-3. Oczekując na seans, nie chciałam marnować czasu, więc chwyciłam za książkę i zaczęłam czytać, zerkając znad niej co chwilę, i co zauważyłam: dzieciaki biegające i tłoczące się wokół dopiero co wystawionego ogromnego, kartonowego standu promującego bajkę „Skubani”. I niby wszystko w porządku, ale hasło reklamowe nieco mnie zmierziło. „Nie chcem, ale lecem” (pominę już kwestię parafrazowania hymnu polskiego, która pojawia się w zwiastunie filmu). I tak się ciągle zastanawiam, czy to naprawdę było potrzebne. Przecież „nie chcę, ale lecę” też się pięknie rymuje. Ja rozumiem, że to nawiązanie do słynnego „nie chcem, ale muszem” Wałęsy, jednak nie wydaje mi się, żeby ośmiolatki zdawały sobie sprawę z tego zagrania, a zamiast tego robią co? Chłoną, chłoną, chłoną. Jak gąbka. I to ta z mikrofibry albo celulozy, co to bez problemu wypije półtorej szklanki wody i dla tej gąbki nie ma różnicy, czy to jest woda mineralna za dziesięć złotych, dwa czy zwykła kranówa z przerdzewiałych rur.

Kolejna sprawa to Internet, który jest dosłownie wylęgarnią wszelkiego rodzaju błędów – tak ortograficznych, jak merytorycznych, logicznych, fleksyjnych, frazeologicznych… lista ciągnie się bez końca. Wdzięczni powinniśmy być w głównej mierze tak zwanym memom, których twórcy dosłownie prześcigają się w co wymyślniejszych i błędnych zapisach. Memy to zjawisko szalenie popularne wśród młodzieży, a przez to wszechobecne, co zaś robi młodzież, która za szkołą nie przepada, za książkami ani trochę, ale za to spędza całe dnie przed komputerem? Chłonie. Chłonie te wszystkie bzdury i bardzo chętnie powtarza. Najpierw w formie żartu, a z czasem błędna forma uzyskuje status normy. A co z prawym altem? Teraz praktycznie nikt już go nie używa, dlaczego? Z lenistwa. A przecież pomiędzy „wodą” i „wódą” jest ogromna różnica. I o ile w realnym świecie taki nastolatek jeszcze jako tako pozwoli się poprawić, to w Internecie staje się to niemożliwe, bo „wszyscy tak teraz mówią”, „przecież i tak rozumiesz, o co chodzi, to po co się czepiasz”, „o, polonistka/grammar nazi się odezwała, idź nauczać gdzie indziej”. Takie dziwne nastały czasy, kiedy za dbanie o poprawność językową człowiek zostaje wyśmiany, podczas gdy to właśnie teraz, gdy Polska naprawdę nie ma czym się zbytnio chwalić, należy o ten język dbać szczególnie, bo na ten moment to jedna z niewielu rzeczy, która nam pozostała. Co śmieszniejsze, nawet osoby nazywające siebie patriotami, robią byka na byku, używając przekleństw zamiast przecinków, ale spróbuj tylko zwrócić uwagę – albo obrzuci cię przekleństwami, z których istnienia nawet nie zdawałeś sobie sprawy, albo zacznie tłumaczyć się „dyslekcją”. W tym drugim przypadku zwykle odpuszczam sobie dalsze dyskusje, bo a) „dyslekcja” nie istnieje i b) większość dyslektyków (takich ze stwierdzoną dysleksją i opinią od psychologa), których znam, ciężko ćwiczy, żeby tych błędów jednak nie robić, więc jeśli ktoś tłumaczy się „dyslekcją”, w najlepszym przypadku jest ortograficznym ignorantem, w najgorszym – idiotą.

Wrócę jeszcze na moment do książek. Jak wiadomo wszem i wobec, książki w Polsce tanie nie są. Ba! powiedziałabym nawet, że książka w tych czasach to rarytas. Weźmy na przykład bardzo popularną ostatnio serię „Pieśni lodu i ognia” George’a R.R Martina, według której powstał znany serial telewizyjny „Gra o tron”. Jeden tom takiej przyjemności kosztuje nas pięćdziesiąt złotych, a warto nadmienić, że tychże tomów mamy jak na razie osiem (w wersji oryginalnej pięć). Książki drożeją, a ich treść niestety ubożeje. Mam tu na myśli zarówno fabułę, jak i kwestie techniczne, czyli edycję i korektę tekstu. Czytam sporo i odnoszę wrażenie, że o ile edycja jest jeszcze widoczna, to korekta jest rzeczą znikomą, a czasem nawet jedynie umowną. Bywa, że błędy są niewielkie, bywa, że wśród zawiłego, długiego tekstu trafi się kilka niewielkich, odrobinę kłujących w oczy nieprawidłowości, jestem w stanie to zrozumieć. Ale gdy w niedługiej i niezbyt ciekawej książce czytam o mężczyźnie, który „opatrznie” zrozumiał swoją lubą, to czuję się nie delikatnie ukłuta w oko, ale dźgnięta po samą mózgownicę i szlag mnie jasny trafia. Są rzecz jasna wydawnictwa, które trzymają poziom, są też gatunki, które trzymają poziom (weźcie do ręki książkę sci-fi i romans paranormalny, zaręczam, że różnica w korekcie będzie kolosalna), ale to są naprawdę wyjątki. Nie rozumiem, dlaczego tak się dzieje, przecież za książki płacimy grube pieniądze, a w zamian otrzymujemy niespójną papkę.

Wstyd mi. Jest mi wstyd za autorów książek, za polityków, aktorów, wydawnictwa, młodzież i dorosłych, którzy albo wolą ignorować problem, albo go zwyczajnie nie dostrzegają, co jest chyba jeszcze gorsze. Jest mi wstyd, że w tak trudnych czasach jesteśmy w stanie walczyć własną piersią o wolność w Internecie, a sami siebie okradamy z tego, co najpiękniejsze.

Katarzyna Kińska

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *