Paryż nie ma końca – 2 – La Dame Blanche

_DSC0010Edward delektował się tanim tytoniem, skręconym naprędce w wymiętą bibułę. Dym z koślawego papierosa szybkim strumieniem umykał przez uchylone okno, rozpuszczając się w rześkim powietrzu, gdzieś pośrodku osnutego mgłą Pont Royal. Papieros dodawał mu pewności, zmniejszając tym samym rozdrażnienie, jakie wywołała w nim rozmowa z Thomasem. – Cóż on może wiedzieć? – zapytywał sam siebie. – Może i ma tę przewagę w postaci publikacji, ale ha! ja nie popełniłem klasycznego banału. Posiadam świeżość umysłu, a przede wszystkim potrafię wyczuć nastroje społeczne… – rozmyślał, rozkoszując się nikotyną. Powyższy stan nie trwał długo.  Wraz z kurczeniem się papierosa malało ego mężczyzny Wydawało się, że cała pewność ulatuje z dymem, pozostawiając goz poczuciem nicości. I tak rozpoczął wewnętrzną walkę. Drapiąc się po głowie, chrząkając, rozważał, czy rzeczywiście powinien wziąć zasłyszane rady na warsztat, czy zwyczajnie puścić je mimo uszu. Dręczył się, robił szkice w myślach. Był pewien mocnych stron swojej literatury, jakie niewątpliwie stanowiły suche fakty, kontrastujące z dosadnymi opisami scen walki. Problem polegał na tym, z czego właśnie zdał sobie sprawę, że jego powieść pozbawiona była życia. Odganiając widmo frustracji, stanu typowego – jak sądził – dla twórców, sięgnął po wytarty, skórzany portfel. I chcąc zająć myśli czymś innym, skrupulatnie przeglądał jego zawartość. Pieniądze, które – wbrew opiniom głoszącym, iż Paryż to miejsce, gdzie można żyć za naprawdę niewiele – rozchodziły się bardzo szybko. Za kwotę, jaką miał miesięcznie do rozdysponowania, w gruncie rzeczy dało się przetrwać, ale na pewno nie żyć. Zwłaszcza w miejscu, w którym święto rozpoczynało się o poranku
i zatrzymywało jedynie na czas popołudniowej drzemki. Odpoczynek nie trwał długo. Nie dla pisarza, artysty potrzebującego przecież różnych bodźców, by tworzyć.

_DSC0004Przeliczył monety, potem zajrzał do bocznej kieszonki portfela. Nie znalazł tam ani jednego niezrealizowanego czeku. Przez chwilę rozmyślał nad swoimi finansami, ale niestety – ich stan się zgadzał. A co za tym idzie, po uregulowaniu czynszu i opłat za pralnię w ostatnim miesiącu nie zostało mu zbyt wiele gotówki. Ostatecznie jego twarz napięła się dopiero wtedy, gdy przesuwał w palcach ostatnie banknoty. Wciągnął głośno powietrze i podrapał się po skroni.

– Jutro powinienem dostać czek za artykuły do Florida Today. Starczy na kilka dobrych obiadów – powiedział, szarpiąc za uszy obojętne zwierzę, ale myślami zdążył już wrócić do nieukończonej strony maszynopisu, która zwisała z rolki z powodu braku inspiracji.

Uświadomił sobie, że same wojenne wspomnienia nie są wystarczające, by powieść zyskała miano wielkiej. Ani nawet, by książka zyskała miano powieści. Uznał, że potrzebuje natchnienia. Tylko gdzie go szukać? Paryż inspirował go nocami, doprowadzał do obłędu porankami i zniesmaczał popołudniami. Bywało, że i naprzemiennie.

– Jak przyjdzie czek, pójdziemy odnowić abonament u pani Beach – postanowił, zerkając przelotnie w lusterko kierowcy taksówki, gdzie napotkał jego zdziwione spojrzenie. – Kilka świeżych lektur dobrze mi zrobi – dodał w myślach.

Peugeot 190 S 1928W międzyczasie taksówka obrała kurs wzdłuż Rue de Rivioli, zostawiając za sobą zacienione skwery parku, gdzie inny z kolei, elegancko ubrany mężczyzna borykał się z dylematem wyboru między drobną kobietą w kusej sukience a beznogą kaleką z pokaźnym biustem.

Obserwując rozterki mężczyzny, Edward dogasił papierosa w przepełnionej popielniczce starego furgonu i myślał o słonecznej Florydzie. Spędził tam dwadzieścia cztery lata życia. Jakże inne były to lata… Każdego wieczoru zmywał z siebie odór wypatroszonych ryb, marząc o karierze futbolisty. Kopał piłkę z chłopakami z sąsiedztwa i nie opuszczał meczów lokalnej drużyny, które oglądał z gałęzi rosnącego przy pobliskim stadionie drzewa. Co niedziela chodził na plażę podglądać smażące się na słońcu, boskie ciało Cindy – córki szwaczki o kryminalnej przeszłości. Pamiętał, że zabierał ją na tańce i czasem, ale tylko gdy miał szczęście, udawało mu się skraść pocałunek dziewczyny. Dziś nie żałował. Poszedł na wojnę, nie obiecując pannie, że wróci, i choć w jego nozdrzach wciąż tliło się wspomnienie smrodu gnijących sardynek, z rzadka czytywał peany o wielkim Lou[1]. Paryż był jego domem.

Place_Vendome– Jesteśmy na miejscu – oznajmił kierowca, który całą drogę milcząco zerkał w lusterko, na odbicie poszarzałej twarzy Eda. W gruncie rzeczy zastanawiał się, czy jego pasażer to wariat czy bardzo samotny, nieszczęśliwy człowiek, który za powiernika ma jedynie tego dziwnego psa o długim tułowiu i krótkich nóżkach.

Wysiedli pod „La Rrévolution”, spelunką serwującą muzykę na żywo, mającą czelność nazywać się ”lokalem dla ludzi o wyszukanym smaku muzycznym”. I choć był dopiero wtorek, przed wejściem tłoczyły się trzy tuziny rozkrzyczanych paryżan, których znaczną część stanowili Amerykanie, Anglicy, kilku włoskich turystów i sześcioosobowa wataha francuskich studentów. Tak czy inaczej, wszyscy oni pochodzili z Paryża, bo każdy, kto choć przez chwilę mieszkał na „londyńskich przedmieściach”, stawał się rodowitym paryżaninem. Tak to już było.

– Lazare! – Edward, usiłując przecisnąć się przez tłum, zakrzyknął na młodego Francuza pilnującego porządku przy drzwiach wejściowych. – Lazare! – powtórzył, machając ręką nad głowami pijanych studentów.

– Ed! – odpowiedział z uśmiechem chłopak, gestem nakazując tłumowi rozstąpić się.

W efekcie Edwardowi z pewnym trudem udało się przepchnąć pod samo wejście. Przywitał się ze znajomym, wymieniając uścisk dłoni.

– Miło nam cię znowu gościć, ale Ed – Lazare spojrzał na radośnie merdającego ogonem starego jamnika – mówiłem ci ostatnim razem, że zwierząt nie wpuszczamy. To ekskluzywny lokal.

– Kiedy to on mnie tu ciągnie – zaczął się tłumaczyć Edward, rozkładając ręce.

– Przepraszam, nie mogę – odpowiedział z nerwowym napięciem na twarzy Lazare.

– Masz, odwróć wzrok, jakby co, biorę to na siebie – szepnął mu Edward do ucha, wsuwając kilka monet do kieszeni marynarki.

– A niech tam… – odparł Lazare – tylko pamiętaj, że obiecałeś zabrać mnie na ryby.

_DSC0017Weszli do środka zadymionego lokalu. W powietrzu oprócz nikotyny dało się wyczuć wyraźny zapach stęchlizny. Klub zaiste był zniszczony, czego nie dostrzegali starzy bywalcy. Ściany były odrapane, podłogi wytarte, a meble znajdowały się w niewiele lepszym stanie od tych, jakimi właściciele pchlich targów palili w piecach podczas ostatniej zimy. Nikt jednak nie widział pocerowanych portier, zniszczonych stołów czy powyginanych sztućców. Liczył się klimat. A ponadto zmyślna aranżacja, którą podkreślało słabe światło ażurowych lamp, połyskujących znad przykrytych kremowymi obrusami stolików.

Kiedy drzwi zamknęły się za Edwardem i jego psem, swój performance właśnie kończył oślepiony na wojnie Quentin. Niezauważany przez pijane towarzystwo starzec stanowił swoisty zabytek lokalu, istną perełkę, a może i pamiątkę po czasach świetlności Paryża. Oderwany od pianina wystrzałem pocisku pod Le Cateau-Cambrésis, powrócił do niego już jako inwalida. Kilka lat zajęło mu ponowne opanowanie klawiatury instrumentu. I teraz – jak mawiał – nie grał z nut, a z serca.

– Buddy, Buddy a ty gdzie? – Ed krzyknął za czworonogiem, który pomimo swojej kulawej łapy pędził teraz przez całą długość lokalu, jak gdyby spieszył się załatwić jakąś pilną sprawę.

Ed podjął próbę pościgu, poszturchując przypadkiem kilka siedzących osób. Szybko jednak zarzucił zamiar i udał się w stronę baru. Szedł powoli, bezskutecznie wypatrując wolnego stolika. Wszystkie miejsca były zajęte. Lokal istotnie pękał w szwach, a recitalowa publiczność zdawała się głośniejsza od Quentina, który wyrzucał z siebie rzewne frazesy o utraconej miłości, skądinąd zapodając fałszywe nuty.

– Ach, pan Baker! – usłyszał Edward za plecami – Jak to cudownie, że postanowił nas pan zaszczycić swoim towarzystwem. – Odwracając się, dostrzegł siwą kobietę w znoszonej granatowej sukience.

– Pani Le Marc… – odrzekł, całując podsuniętą mu pod nos dłoń w poszarzałej rękawiczce.

– Absolutnie musisz z nami usiąść, Edwardzie – powiedziała kobieta głosem nieznoszącym sprzeciwu. – Jest tu ktoś, kogo koniecznie musisz poznać!

– Czy to jakiś redaktor albo znany pisarz? – zapytał podniecony.

– Och, lepiej, panie Baker, znacznie lepiej!

A zatem dał się poprowadzić. Lawirując między ciasno upchanymi stolikami, nie spuszczał z oczu wypłowiałej fryzury pani Le Marc. Co rusz przepraszał lub prosił o wybaczenie, niezgrabnie przepychając się między gęsto usadzonymi gośćmi. – Czyżby to był jakiś wydawca? – zachodził w głowę. – Jeśli tak, to polegając na opinii starszej pani (jak
w skrytości ducha ją nazywał) w istocie podpisze z nim kontrakt.

power-gardner-king-sun-rises_opt Pani Le Marc nie była może wyrocznią w świecie sztuki, ale na pewno znała wszystkich, których wypadało znać w Paryżu lat dwudziestych. Kiedyś błyszczała na salonach, ciesząc się uznaniem i dobrą sławą. Dziś nosiła stroje, które tylko przypominały wszem wobec o tym, co przeminęło bezpowrotnie. Jej mąż, Serge Le Marc, był spadkobiercą ogromnej (jak mówiono) fortuny, odziedziczonej po ojcu. W czasach Belle Epoque jeszcze zyskał i zdawało się, że nikt, nawet sam Bóg nie jest w stanie odebrać mu jego milionów. Bóg może nie mógł, ale imperializm tak. A zatem zubożali „milionerzy” bawili się w podrzędnych lokalach, wśród ludzi, jakich dawniej nie zaszczyciliby spojrzeniem. Nadrabiając nie do końca wygasłymi koneksjami i nazwiskiem, które, choć obecnie posiadało zerowy sens, jaśniało blaskiem wspomnienia, znaczącego dziś więcej niż importowany kapitał.

Pani Le Mark i Edward dotarli do stolika, gdzie zastali znużonego Serge’a Le Marc oraz eleganckiego młodego mężczyznę w – na oko – drogim smokingu, o uroczej, śniadej twarzy i starannie wyprofilowanym wąsiku. „Kochaniutki” – bo takie miano zyskał tej nocy – zagadywał kobietę o nieodgadnionym dla Edwarda obliczu. Dama siedziała zwrócona do niego plecami, ale mógł ocenić, że była drobnej postury.

– Kochani moi, mam dla was niespodziankę! – pisnęła w typowy dla siebie trzpiotliwy sposób. – Wracając z pomieszczenia dla pań, spotkałam mojego drogiego przyjaciela, pana Bakera!

– Witaj Edwardzie – rzucił spokojnie Serge – przedstawiam ci Lady Sinceburry…

ab03cb76-a230-4b9b-a76e-1a4aeb39fc5f.file

Dama o modnie przyciętych jasnych włosach odwróciła się z wystudiowaną nonszalancją, ukazując bladą twarz, parę zielonych oczu i cieniutkie czerwone usta. Edward pochylił się z koślawą gracją, by ucałować jej rękawiczkę.

– …a także Lorda Archera – ciągnął Le Marc.

– Niezmiernie mi miło, panie?…

– Baker, Edward Baker – odpowiedział onieśmielony osobistościami Ed, który dotąd nie poznał żadnej lady ani lorda.

– Proszę wybaczyć, panie Baker – ukorzył się Lord Archer. – Niechże pan z nami usiądzie.

Edward został usadzony między Lady Sinceburry a panem Le Marc. Na scenę właśnie weszła Suza, ubrana w czerwoną sukienkę i sięgające do łokci czarne rękawiczki.

– Zgubiłem psa – przypomniał sobie nagle Edward.

– Bardzo mi przykro, panie Baker, kiedy to się stało? – strwożyła się Lady.

– Przed chwilą – odparł z głupia Edward, wpatrując się oniemiały w wypukłą pierś, chcącą najpewniej uwolnić się z więzów białej sukni.

– To tu wpuszczają zwierzęta? – zapytała, rzucając Lordowi pełne dezaprobaty spojrzenie, przy czym wielka diamentowa brosza zadrżała pod wpływem energicznego wciągnięcia powietrza, podnoszącego jej piersi jeszcze wyżej, ku szyi. Edward dawno już nie był mężczyzną.

– Kochaniutki, może przyniósłbyś nam odrobinę bąbelków – Lady zwróciła się do Archera.

– Wedle życzenia – skinął głową niczym pospolity sługus.

– Panie Baker, proszę, niech pan opowie o tej biednej psinie – zagadnęła słodko, przenosząc uśmiech z Archera na Eda.

– Buddy to poczciwe psisko, był ze mną na froncie we Włoszech, tam go przygarnąłem, wspierał mnie jak najlepszy przyjaciel.

– Jakaż to wspaniała historia! – Przyklasnęła Lady.

– Uwielbia muzykę… – ciągnął dalej, zachęcony jej entuzjazmem. – To on mnie tu dziś przyprowadził, jak każdego dnia, gdy występuje Suza. – Gestem wskazał na piękność
o kasztanowych włosach, śpiewającą właśnie „On les Aura”[2].

– To niewiarygodne! – Zachwycała się dama. – Muszę natychmiast poznać pańskiego psa, panie Baker. Proszę jutro do nas dołączyć na pikniku na Polach Marsowych.

– O tak, koniecznie! – Zawtórowała jej pani Le Marc.

– Są panie niezwykle uprzejme – odparł Baker.

2008_12_chanel1Lady Sinceburry promieniała, podśpiewując z całą salą słowa piosenki, które z wielkim entuzjazmem wyrzucała z siebie solistka. Edward patrzył na nią z nieukrywaną fascynacją, podczas gdy ona podrygiwała na krześle, radośnie klaszcząc w dłonie. Ale ta dama nie była pierwszej młodości, co zdecydowanie zdradzały zmarszczki pojawiające się wokół ust, gdy się śmiała, – czego jeszcze nie dostrzegał.

– Nie przypuszczałem, że zna pani francuski. – Edward był pod wrażeniem.

– Jak każda dama, toż to język salonowy. – Uśmiechnęła się przewrotnie. – Et toi, gentil soldat, T’auras toujours cet air aux lèvres. En attendant la croix des fièvres et la médaille du cholera[3]śpiewała z pasją.

– Ma pani bardzo ładną broszę, Lady Sinceburry – powiedział, chcąc na powrót zaskarbić sobie jej uwagę, gdy muzyka na chwilę umilkła.

– Ach, ten stary rupieć…– odparła z uśmiechem.

– Skoro taki klejnot jest dla pani rupieciem, musi być pani bardzo dobrze sytuowana… – Łatwo się nie poddawał, zadziwiając siebie samego śmiałością.

– Nigdy w życiu nie pracowałam – odpowiedziała, zasłaniając usta dłonią, jak gdyby było to coś niezwykle zabawnego.

– W takim razie pani mąż musi być majętnym dżentelmenem… – zasugerował, częstując się cygarem, zaproponowanym przez Serge’a.

– Nie, ja po prostu dobrze się rozwiodłam – ucięła..

W tym momencie Lord Archer powrócił z tacą pełną kolorowych likierów. Niczym profesjonalista odstawił ją uważnie na stół, dbając, by nie uronić ani kropli z tych delicji. Pokłonił się w czarujący sposób przed Lady Sinceburry i powiódł ją wprost pod scenę, gdzie kilka par wiło się w rytm „Cake walking babies from home”.

– Chyba nie uwierzyłeś? – zagadnął Le Marc, gdy jego żona odeszła od stołu, wypatrując jakiejś swojej znajomej.

– Ale w co? – zapytał Edward.

– W to, że jest taka czarująca – odparł Le Marc.

– A nie jest? – dopytywał Ed, patrząc, jak Lady Sinceburry roześmiana bryluje na parkiecie.

– Myślę, że jesteś w jej typie – dodał jego rozmówca po chwili.

Edward zaśmiał się serdecznie.

– Uważasz, że mam szanse przy Archerze, wymuskanym lordzie z wygolonym pedantycznie wąsikiem i smokingiem szytym na miarę?

– Ależ oni nie są razem – mówił Le Marc, delektując się cygarem i rozterką wewnętrzną Edwarda. – On jest mężem jej siostry.

– Siostry? – zdziwił się Edward. – To w takim razie gdzie ona jest?

– Jest w zaawansowanej ciąży. Szykuje się do wydania dziecka na świat – powiedział Serge, szczerząc zęby z cygarem w ustach.

Po chwili milczenia kontynuował:

– I co, nabrałeś się?

– Na to, że jest czarująca?

– Nie, na to się każdy nabiera.

– Więc na co? – pytał już lekko poirytowany Edward.

– Na jej arystokratyczny rodowód – odparł Le Marc.

– Przecież nazywa się Lady Sinceburry…– zauważył Ed.

– Taka moda – stwierdził lakonicznie Serge.

– Wybacz przyjacielu, ale nie rozumiem.

– Jej bogaty mąż puścił ją kantem. Zostawił dla młodszej – cmoknął Serge – ale Sinceburry miała dość oleju w głowie, żeby ich wcześniej przyłapać czy zaszantażować – wykonał nieokreślony gest ręką. – To jakaś dłuższa, mroczna historia, nie znam szczegółów… W każdym razie mówi się, że przy rozwodzie sporo z niego wycisnęła i…

– Biedna dziewczyna…– westchnął Edward.

– Sporo z niego wycisnęła – wyraźnie zaakcentował te słowa Le Marc. – A że każdy teraz chce być kimś, zwłaszcza że jej młodsza siostra złapała lorda, zgarniając prawdziwy tytuł – nasza Lady Sinceburry, a raczej powinienem rzec Anna Sinceburry, zmieniła imię na Lady, stając się niby arystokratką. Lady Sinceburry – dobre sobie, nie uważasz? Istna la dame blanche[4].

– Ta – odparł Edward, z jeszcze większą fascynacją patrząc na tańczącą kobietę.

 

[1] Henry Louis Gehrig – amerykański baseballista. W latach 20. i 30. zdobywca wielu rekordów w Major League. Gehrig został uznany najlepszym pierwszobazowym wszechczasów przez Baseball Writers’ Association.

[2] „Będziemy ich mieli” Francis Blanche; francuski generał, Philippe Petain, w rozkazie do wojsk walczących pod Verdun (1916); słowa te stały się hasłem całej Francji w czasie I Wojny Światowej.

[3] „A ty, dobry żołnierz, zawsze masz powietrze w ustach. Tymczasem krzyż gorączki i na cholerę Medal.”

[4] „Biała Dama” – trzyaktowa opera buffa z 1825 r. Libretto na podstawie powieści Waltera Scotta: „Guy Mannering or the Astrologer” napisał Eugène Scribe, a muzykę François Adrien Boieldieu. Jedna z postaci, Anna, udając zjawę, podstępem usiłuje odzyskać względy ukochanego.

Kamila Błeszyńska

Fotografię pochodzą z zasobów internetu, a także z  prywatnego archiwum Klaudii Kryszczuk

About the author
Kamila Błeszyńska
ukończyła Amerykanistykę na Krakowskiej Akademii, absolwentka Studium Literacko- Artystycznego Uniwersytetu Jagiellońskiego. Debiutowała w 2013 r. opowiadaniem „Róża Tudorów”, które ukazało się drukiem w antologii „Teorie Spisków”. Zdobyła kilka wyróżnień na konkursach poetyckich. Pasjonuje ją średniowieczna Anglia, zwłaszcza rola kobiet w spiskach i przewrotach politycznych. Inspiruje się Paryżem lat dwudziestych minionego stulecia. W jej torebce zawsze znajdziesz napoczętą książkę, a w szufladzie kilka świeżych tekstów.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *