Pani Zima

Pani Zima uśmiecha się lekko, wykrzywiając swoje wąskie, bladoniebieskie wargi, wyglądające jak sople lodu, a jej uśmiech przypomina pęknięcie – cienki jak rysa na szkle, oszczędny, zapowiada coś nieprzyjemnego. To wcale nie jej wina, Andersen taką ją odmalował, ludzie w to uwierzyli, a ich wiara stworzyła coś, co wymknęło się spod kontroli.

Stworzyła oszałamiająco piękną, otuloną kosztownymi futrami, ubraną po królewsku w jedwabie i aksamity kobietę o sercu z lodu i smutnym spojrzeniu; kogoś o oczach błyszczących jak węgle, obramowanych długimi zamarzniętymi rzęsami, skrzącymi się w promieniach słońca; o strojach wykończonych z gotycką dbałością o szczegóły, koronki, zapięcia, ukazujące nieuległość, haftki, marszczenia, dodające wyniosłości, diamenciki zdobiące materiał, a wyglądające jak łzy; o włosach ułożonych w misterne fryzury przez wiatr i niepogodę; wreszcie kogoś, kto mógłby zaistnieć tylko we śnie, nie należącym do tych pozbawionych strachu. Wiara ma to do siebie, że tworzy, a jej twory zazwyczaj odbiegają od intencji twórców.

Ona czeka. Pragnie wiosny, pragnie promieni słonecznych, które głaskałyby jej twarz i ciepła, które stopiłoby lód, który nosi w sercu, a który widać w jej uśmiechu, nawet kiedy stara się nim kogoś oczarować. Potrafi też czarować oczami, swoim spojrzeniem dumnej, niezależnej kobiety, której należy się połowa świata, nawet jeśli w środku jest zraniona, wypaczona, brakuje jej czegoś i nie może sobie przypomnieć, o czym nie pamięta.
Zapomniała o Kaju i o Gerdzie, a dokładniej – to ludzie o nich zapomnieli. Byli w końcu tylko małymi dziećmi, nic nie znaczącymi, a jedyną ich bronią była miłość. A ród ludzki zawsze interesowali tylko silni, mający władzę, potężni, zupełnie różni od małego, nic nieznaczącego człowieczka.
Jednak nic nie jest takie proste i, nawet jeśli nie została pokonana, została zraniona. Tak samo, jak w adersenowskim oryginale zraniony był Kai. Jego baśniowy odłamek lustra, tkwiący w sercu, powędrował do jej serca, już wtedy zimnego i nieczułego, niemalże martwego. Wywarło to na nią wpływ, jakiego nie mogło wywrzeć nic innego – zaczęła pragnąć, zaczęła tęsknić, zaczęła czuwać nocami, nie mogąc zasnąć. Nie mogła tylko odpowiedzieć na pytanie, czego tak bardzo chce.

Posiadała wszystko – wielki zamek na niezamieszkanym pustkowiu, gdzie miała samotności, ile tylko zapragnęła, zimny wiatr i śnieżycę za służących, śnieg i lód za podwładnych, mogących spełnić każde, nawet najbardziej wymyślne życzenie, kufry pełne złotych monet i klejnotów, błyszczących jak samo słońce. Była wolna, potężna, bogata. Ciągle jej czegoś brakowało.
Jeździła nocami po bruku opuszczonych ulic ludzkich miast. Chodziła po nich za dnia, podróżując na płatku śniegu, malując palcem na szybach skomplikowane wzory i powodując dziwny, irracjonalny strach w otaczających ją ludziach, którzy jej nie widzieli, nie wiedzieli nawet, że istnieje. Czuli ją, wyczuwali swoim szóstym zmysłem. I bali się strasznie, ale mniej niż powinni. Za mało, żeby uciec do swojego domu i siedzieć w nim przez resztę dnia.
Może gdyby matka tego dziecka była mądrzejsza lub bardziej wrażliwa na strach, Pani nie znalazłaby tego, czego całkiem nieświadomie szukała. Może tak. A może i nie.

Pani Zima kochała towarzystwo ludzi. Uwielbiała zaglądać w ich twarze, szukając na nich śladu miłości, którego nigdy nie znajdowała – widziała nienawiść, przerażenie, czasami najwyżej obojętność. Wydawało jej się, że to normalne uczucia dla człowieka i nie rozumiała, kiedy rzucali się sobie w ramiona i całowali policzki, jakby potrafili kochać, a nie tylko pragnąć. Nie widzieli jej, a ona czuła się samotna i opuszczona nawet w środku przeludnionego miasta. Otaczały ją nieruchome, ciepłe, ale pozbawione wyrazu sylwetki, których pragnęła, nie wiedząc zupełnie, dlaczego zimno tak kłuje ją w piersiach. I tylko czasem jakieś dziecko ją dostrzegło, spojrzało, chciało się przytulić, póki nie poczuło zimna, bijącego od całej jej postaci. Wtedy najczęściej uciekały i kryły się w materiale matczynej spódnicy. Dla małych dzieci nie ma bezpieczniejszego miejsca.

Uwielbiała też przejeżdżać przez środek miasta swoimi saniami, zaprzęgniętymi w mrok i chłód. Postrzegała to jako tryumf, jako wygraną nad ludźmi, schowanymi w bezpiecznych domach – skrytymi tam przed nią. Szczególną radość sprawiało jej obserwowanie zamarzających bezdomnych, niewinnych w gruncie rzeczy ofiar walki natury z ludzkością. Ludzie, jak powtarzała sobie, widząc ostatnie tchnienie wydawane przez ofiarę, są z góry skazani na porażkę, nie ma się co nad nimi litować. Ja, Pani Zima, mogłabym zamrozić ich wszystkich, zmienić w lód tę ich gorącą, szumiącą pięknie i butnie krew, ale wolę poczekać na korzystniejszą sytuację. Na moment, w którym nie będą się mogli bronić, dokładnie taki, jak ten.

Czasami straszyła kupców, podróżujących z karawanami, nagłym podmuchem wiatru, który unosił sypki śnieg do góry i nie chciał pozwolić mu opaść, ograniczając widoczność. Widziała nadzieję na ponowne ujrzenie drogi i powtarzała swoją sztuczkę tak długo, aż ta nadzieja umierała, powoli, po kawałku. I kiedy widziała, że nic z niej nie zostało, jechała dalej, swoimi wspaniałymi saniami, szybszymi od podmuchów mroźnego wichru. Była okrutna i bawiła się ludźmi, myśląc, że na nic lepszego nie zasługują.
Nie potrafiła kochać. Nie znała nawet słowa „miłość”. Nie brakowało Jej tego albo tak przynajmniej sądziła. Do czasu.

Bawiła się często dziećmi, które potrafiły ją dostrzec. Rysowała im mróz na oku lub ustach, a wtedy zaczynały rozumieć Jej świat i, tak jak ona, mogły panować nad śniegiem, gradem, wichurą i lodem. Ale to szybko mijało, o wiele za szybko, a jej ta zabawa nigdy się nie nudziła i mogła w nią grać bezustannie. Dzieci wydawały jej się wtedy takie śmieszne, bezradne i zagubione w swoich możliwościach, których ogrom nagle na nie spadał, a one nie potrafiły z niego korzystać. Dla niej było to tak normalne i oczywiste, jak dla nich oddychanie.
Pewnego dnia spotkała dziwnego chłopca, który spojrzał na nią, zupełnie przypadkowo, szukając swojej matki. Był zagubiony i samotny zupełnie jak ona, ale w jego spojrzeniu było coś, co sprawiło, że poczuła ciepło tuż pod swoim zamarzniętym sercem. Obserwowała go później, przepuszczając przez filtr swoich czarnych, iskrzących się jak śnieg w mroźną noc oczu. Miał wspaniałe włosy, ciemne jak skrzydło kruka, białą skórę, przypominającą lód i oczy, w których błyszczał wieczny ogień. Był bardzo zdolnym dzieckiem,  bardzo spostrzegawczym i widzącym o wiele za dużo. Parę razy niemalże ją wypatrzył, choć starała się pozostać niezauważona. Bała się go i jednocześnie ją przyciągał w dziwny, niewytłumaczalny dla niej sposób.

Mieszkał z trzema innymi ludźmi – starszą kobietą, starszym mężczyzną i młodszym chłopcem. Patrząc na jego zachowanie, domyśliła się, że kocha kobietę, o którą od razu poczuła się zazdrosna, że nienawidzi skrycie mężczyzny i chce przed nim chronić chłopca. Popełniła swój pierwszy błąd, kiedy zignorowała tych dwóch, skupiając się na jego relacjach z kobietą, którą szybko znienawidziła. To ona mogła jej odebrać tego chłopca. Czuła okropny, dławiący ją gdzieś głęboko gniew za każdym razem, gdy rozmawiali, uśmiechając się, a jej wściekłość powodowała lawiny w górach i śnieżyce w miastach. Oszczędzała tylko miasto swojego wybranka, nie chcąc zrobić mu krzywdy.

Jej ukochany dorastał. Widziała ten bolesny, znienawidzony proces, widziała, że staje się powoli dorosłym. Dostrzegała ślady dorosłości w kąciku jego ust, kiedy się uśmiechał i w ruchach smukłych dłoni. Jako dorosły nie będzie w stanie jej zobaczyć, a ona już nigdy nie będzie mogła go dotknąć. Dlatego którejś nocy zwabiła go do swoich sań, wiatr tak długo wył pod oknami jego pokoju, aż chłopiec usłyszał zew i przyszedł do niej, poruszając się jak we mgle. Wtedy namalowała mu znak na czole, a on spojrzał na nią całkiem czysto i jasno. Widziała zachwyt w jego oczach, widziała w nich swoje piękno, swój majestat i siłę, i coś złego, co w sobie miała, z czego była stworzona, ale co zepchnęła daleko w podświadomość, aż to zło zaśmiało się z uciechy. Jakby chciało powiedzieć, że od tego momentu ten chłopiec będzie jej. Pocałowała go w swój znak, pieczętując go w ten sposób, potem w oboje oczu, pozwalając dostrzec cały świat, tak jak ona go widziała, martwy i lodowo błękitny, a następnie w jego doskonałe, ciepłe usta, żeby tak jak i ona mógł rozkazywać siłom natury.
Wywiozła go na swoje pustkowie i dała mu najlepszy pokój w swoim pałacu. Zadbała, żeby niczego mu nie brakowało, a on swoim oddechem ogrzewał pomieszczenia, w których mieszkała. Rankiem zaprowadzała porządek na świecie, sprowadzała śnieg i mróz, pilnowała świata, ale te czynności szybko jej brzydły. Zaniedbywała burze śniegowe i podmuchy lodowatego wichru.

Miała przy sobie swojego chłopca, jedynego, wybranego, cudownego i nie potrafiła myśleć o niczym poza nim samym. Godzinami głaskała jego twarz, idealną, jakby wyrzeźbioną z lodu, dotykała jego drobnych kości, odznaczających się wyraźnie pod skórą. Chłopiec przytulał się do niej, nie protestując, nie wyrywając się, bo zdążył zapomnieć o reszcie świata, o swoich rodzicach i o bracie, którego kiedyś kochał ponad wszystko. Dzień w dzień wylegiwał się w łożu, okrytym puchową pierzyną, nie było mu zimno i mógł bawić się we władanie zimą, a obok niego znajdowała się Pani, która swoim pięknem i dumą przerastała wszystko, co do tej pory widział. Kiedy był samotny, nagle cudownie znajdowała się przy nim i przeganiała zły nastrój. Dawała mu wszystko, o co ośmielił się poprosić i nigdy nie była na niego zła, ale zawsze uśmiechała się do niego w dziwny, niepokojący sposób.

Chłopiec nie wiedział, że Pani się w nim zakochała i nie odda go światu za nic, że będzie już wiecznie do niej należał. Znajdował się w sidłach – sidłach kogoś pięknego, pełnego siły i potęgi, ale jednak w niewoli. Nie wiedział też, że każdego wieczora jego ojciec znęca się nad jego ukochanym bratem, tak jak zazwyczaj znęcał się nad nim, a jego brat ma o wiele więcej lat niż wtedy, kiedy go opuszczał. Pani bała się, że jej ukochany zestarzeje się i umrze, więc razem z pocałunkiem w czoło, zamrażając jego umysł, zamroziła też jego wiek, który miał już na zawsze pozostać taki sam.

Którejś nocy Pani Zima przyszła do niego, wtuliła się w jego młode, gorące ciało i tak już została, grzejąc się jego wewnętrznym ciepłem. Łudziła się, że to stopi jej serce. Jednak było ono pokryte wiecznym lodem, zranione kawałkiem lustra, nie chciało się tak łatwo poddać i nie mogło zostać rozmrożone tak łatwo. Ciało chłopca i te noce, spędzone razem, ogrzewały tylko jej ciało, które powoli, pomału topniało. Tak samo topniał jej rysunek, zrobiony za szybko na czole chłopca i przypieczętowany pocałunkiem. Nie zauważyła zmiany w jego zachowaniu, bo patrzyła na niego jak na swojego ukochanego – wyidealizowanego, wspaniałego i zawsze takiego samego. Zawsze kochającego ją z całego serca. Popełniła straszny błąd. Zapomniała, że chłopiec pokochał ją dzięki zaklęciu, które nie będzie trwało wiecznie, że jej pieczęć można złamać, używając jedynej siły tego świata, jakiej nie pojmowała, a z pałacu pośrodku niczego – uciec. Uwierzyła za bardzo w siebie, w siłę miłości idealnej, która często zwodzi nawet ludzi, a co dopiero ich nędzne, kruche twory, choćby i sto razy silniejsze, ale nie rozumiejące uczuć.

Chłopiec zaczął przypominać sobie życie, które kiedyś prowadził, życie pełne bólu i smutku, ale w otoczeniu innych ludzi, nie Pani Zimy, pięknej, ale okrutnej i potrafiącej dotykiem zmienić w sopel lodu. Przypomniał mu się inny chłopiec, którego miał chronić, którego powinien był bronić przed ojcem. Nie wiedział, biedny, że jego ojciec już od dawna leży pod zlodowaciałą ziemią, a brat przeżył te wszystkie lata, wierząc, że jego brat uciekł i teraz nie żyje, a najprawdopodobniej już nigdy go nie zobaczy. Miał za to żonę, dzieci i gromadkę wnucząt, które wypełniały swoim śmiechem każdy dzień, tak że zapominał o żalu do swojego brata – zapominał o nim w ogóle. Chłopiec nie wiedział też, że on wcale się nie zmienił, nie urósł ani centymetra od chwili, w której zabrała go z domu Pani. Nie wiedział, że zaklęła go na więcej niż jeden sposób i złamanie tej klątwy będzie niemalże niemożliwe.

Parę tygodni po dniu, w którym zaczął się budzić i wyrywać spod zaklęć Pani, umarł jego brat, otoczony swoimi dziećmi i wnukami, a żona pocałowała go w czoło i zamknęła jego powieki. Zrobiła dla niego to, co powinien zrobić najstarszy mężczyzna w rodzinie, bo ten odszedł wiele lat temu. Chłopiec w jednej chwili przypomniał sobie o wszystkim i poczuł straszną pustkę w sercu, tuż obok tęsknoty za rodziną oraz gniewu. Kiedy Pani przytuliła się do niego jak zawsze i zaczęła całować jego policzki, chcąc pożywić się jego ciepłem, pozwolił na to. Ona, zdziwiona jego brakiem reakcji, przygryzła jego wargę i wypiła trochę jego krwi, razem z nią zyskując odrobinę życia, życia kalekiego i niepełnego, ale na swój sposób ludzkiego. Chłopiec, czując jej zęby na swoich ustach, krzyknął, odepchnął ją, uderzył w brzuch, a kiedy osunęła się na ziemię, szeleszcząc lodowymi koronkami, uciekł.

Razem z krwią, o czym nie wiedziała, do jej żył napłynęło życie. Poczuła jego uderzenie, jakby naprawdę jej dotknął, co nie powinno się było wydarzyć – zawsze była zbyt silna, zbyt twarda, by czuć czyjąś złość. Nie rozumiała tego, ale rozumiała doskonale, że ją zostawił. Poprosiła cicho i słabo wiatr, swojego najlepszego sługę, żeby rozpętał straszną burzę śnieżną, a jej przyniósł następnego dnia ciało chłopca, który musi zginąć tej nocy. To miała być kara za jego nieposłuszeństwo. Kobieta, już nie do końca Pani, wierzyła, że będzie potrafiła go później ożywić i zmusić do posłuszeństwa – lub znajdzie sobie innego człowieka, którego będzie w stanie pragnąć.

Przez całą noc nie mogła zasnąć. Brakowało jej ciepła ciała, które do tej pory zawsze było przy niej, choć nigdy by się do tego nie przyznała. Nie chciała uwierzyć w to, jak bardzo przywiązała się do tego człowieka. Zdawało jej się, że ściany pałacu trzeszczą pod wpływem nieznanej jej siły, ale nie wierzyła w to. Nikt nie mógł jej zagrozić w pałacu na pustkowiu. Równo o północy trzask lodu ją przestraszył, zaniepokoił, zawołała swoich służących, ale ci jej nie odpowiedzieli. Nie wiedziała, co to znaczy. Nie wiedziała nic.

Następnego dnia wiatr przyniósł ciało jej ukochanego, pomarszczone, postarzałe, ciało człowieka, którym mógłby stać się jej chłopiec, gdyby pozwoliła mu żyć. Pani, która nie była już Panią, a żywą istotą, zapłakała nad jego pięknym ciałem, które widywała na co dzień i pożegnała się z tym, które było prawdziwe. Płakała dalej, nie potrafiąc przestać, a razem z nią płakał cały jej piękny pałac. Ściany z lodu topiły się i malały w oczach, śnieg zmieniał się w wodę, a ta zaczynała tworzyć strumyczki i płynąć w świat. Nadchodziła odwilż i kobieta to zrozumiała.

Pani zyskała życie, pijąc krew chłopca, a łzy, które nad nim wylała, roztopiły jej serce, z którego wypadł też kawałek lustra. Zniknął ciężar na piersiach, zniknęła też jej władza. Chwilę później kobieta uśmiechnęła się lekko i roztopiła, dołączając do pozostałości swojego pałacu i swojej potęgi.

About the author
Dagmara Przymus
obecnie ze wszystkich sił stara się ukończyć swoje wymarzone liceum i przyzwoicie zdać maturę, żeby w odległej przyszłości móc zostać dumną studentką farmacji. W międzyczasie pochłania hurtowo książki (głównie fantastykę) oraz seriale, a także okazyjnie pisze i tłumaczy opowiadania fanowskie. Wielbicielka Wielkiej Brytanii oraz prawie wszystkiego, co z nią związane (aczkolwiek przyznaje, że jedzenie tam mają okropne).

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *