Pan Tau i tysiąc dziwów

Za czasów PRLu, gdy obowiązywały zupełnie inne zasady przy kwalifikowaniu filmów do programów telewizyjnych, na polskich ekranach brak było seriali amerykańskich. Ameryka była wrogiem i kropka. Zamiast tego polskie dzieci dostawały dużą porcję seriali europejskich, i to bardzo dobrych – francuskich, angielskich, radzieckich i czeskich. Przepraszam, CZECHOSŁOWACKICH. Jednym z nich była przemiła bajeczka „Pan Tau”. Mało kto zdawał sobie wtedy sprawę z tego, że powstał on na motywach powieści znanego czechosłowackiego pisarza Oty Hofmana. W dodatku powieści o fabule bardzo luźno związanej z serialem. Książka „Pan Tau i tysiąc dziwów” nadaje się zarówno dla starszych dzieci jak i dla całkiem dorosłych, zawiera bowiem refleksje, nad którymi warto się pochylić choć na chwilę.

 

Szeregowy detektyw Anderson pracuje w nowojorskiej policji. Pewnego dnia jego szef, Quincy, wyznacza mu zadanie, które na pozór zdaje się być absurdalne. Ma on mianowicie odnaleźć… ludzika, który czasem jest duży, a czasem mały, nie mówi ani słowa i umie czarować. Szef policji bynajmniej nie zwariował, po prostu nie chce narazić się najbogatszemu człowiekowi w kraju, panu Violi Elektro, którego ukochana siedmioletnia wnuczka, Klaudia, płacze za swą zgubą. Anderson, choć ma własną opinię na temat takiego poszukiwania, nie śmie wyrazić swego zdania i zaczyna – choć niechętnie i ze wstydem – szukać śladów Pana Tau, w którego istnienie początkowo nie wierzy. Ślad prowadzi do Europy, przez Włochy, Holandię do Wiednia, a potem Prahy. Detektyw szybko orientuje się, że ten dziwny człowieczek, aczkolwiek trudno w to uwierzyć, musi istnieć, gdyż o jego istnieniu przekonane są zupełnie poważne osoby. Nie tylko pan Viola, który ostatecznie mógł po prostu ulegać wyobraźni wnuczki, ale również Collins, słynny kosmonauta, który twierdzi jak najpoważniej, że to właśnie ten ludzik uratował misję „Apollo 37”. Wierzy w niego również zielonooka Vivian, reporterka mody, która postanawia prowadzić śledztwo wśród ludzi najbardziej kompetentnych, gdy chodzi o bajkowe wydarzenia – wśród praskich dzieci…

Przeurocza książka, obecnie prawie całkiem zapomniana w naszym kraju, przenosi czytelnika do świata, w którym magia i codzienne życie mieszają się ze sobą za sprawą tajemniczego Pana Tau w nieodłącznym czarodziejskim meloniku. Kim on jest, nie wiadomo i czytelnik nie dowiaduje się tego do samego końca. Nie jest to jednak takie ważne. Istotne jest, że psy z małego schroniska znajdują w dzień Wigilii nowe domy, że tatuś Emila wypuszcza karpia do Wełtawy, a małe dziewczynki dostają kociaki i króliki zamiast pluszaków. Przesycona ciepłem opowieść świąteczna chwyta za serce i zawiera wiele istotnych prawd życiowych. Ważne, że delfin ucieka z filmu a pan Viola zmuszony jest odbyć podróż bez swej książeczki czekowej i portfela poznając na nowo świat, o którym zdążył dawno zapomnieć. Czytelnik dowiaduje się, że szklana kulka z dzieciństwa bywa ważniejsza od diamentu, a na wigilię można otworzyć pudełko sardynek. To też ryby.

Niepowtarzalną atmosferę tej powieści dla dzieci małych, dużych i całkiem starych tworzy przede wszystkim język, używany przez autora, prosty, a jednocześnie gładki i elegancki. Choć książka jest o Panu Tau, to jak na ironię jego jest w tej historii najmniej. Bohaterami są młody detektyw i reporterka mody. To niemal gotowy materiał na romans, nie na książkę dla dzieci! A jednak są oni wspaniali w swych rolach. Również dobór postaci drugoplanowych jest godny uwagi – kosmonauta, bogaty przedsiębiorca, sfrustrowany nauczyciel, chciwy właściciel biura rzeczy znalezionych, zwyczajna rodzina i cała masa dzieciaków, które właśnie w okresie Gwiazdki bardziej wierzą bajkom niż przez cały rok. A przecież akcja „Pana Tau” toczy się właśnie w okresie przedświątecznym i w święta. I opowiada o tym, co bezpowrotnie tracimy, dorastając i ucząc się, że marzenia i bajki są głupie.

 Dla dodatkowego zainteresowania Czytelników przytaczam na zakończenie wstęp do książki – powie więcej niż jakiekolwiek moje wywody.

 Wtedy w ogóle nie widziałem, jak nadszedł. Siedziałem nad kratą kanału, w który wpadła mi szklana kulka, gdy pojawił się w czarnej marynarce, z kwiatem w butonierce. Uśmiechnął się, podważył parasolem kratę i bez jednego słowa zakręcił melonikiem.

Nie widziałem też, jak odszedł.

Miałem wtedy sześć lat.

Pod kratą kanału leżały trzy szklane kulki. Piękniejsze od tej, którą zgubiłem.

Potem zapomniałem o Panu Tau Meloniku Bajce Dziwach Czarach, który przychodzi, kiedy jest ci smutno.

Nie dlatego, że nigdy nie było mi smutno.

Jakoś tak.

To się zdarza.

Po prostu urosłem, nauczyłem się czytać i pisać, i kłamać, i nosić długie spodnie, a także palić papierosy i liczyć pieniądze, za które mógłbym sobie kupić wszystkie zabawki, o jakich marzyłem, gdy byłem chłopcem, ale już ani jednej nie kupiłem.

To szczególne, że…

Że dorośli…

A te kulki też zgubiłem.

Gdzieś. Kiedyś.

W kieszeni mam list gończy za Panem Tau, a ta książka opowiada o tym, jak go szukałem. Jak szukając go objechałem świat dookoła, a znalazłem w chwili, kiedy był całkiem blisko.

A wszystko przez to, że nauczyłem się czytać i pisać.

I że zgubiłem te trzy szklane kulki, które w słońcu jarzyły się kolorami tęczy…

Ocena: 5/5

Tytuł: „Pan Tau i tysiąc dziwów”

Autor: Ota Hofman

Język oryginału: czeski

Oprawa: twarda

Rok wydania: 1977

Wydawnictwo: Nasza Księgarnia

About the author
Technik MD, czyli maniakalno-depresyjny. Histeryczna miłośniczka kotów, Star Treka i książek. Na co dzień pracuje z dziećmi, nic więc dziwnego, że zamiast starzeć się z godnością dziecinnieje coraz bardziej. Główna wada: pisze. Główna zaleta: może pisać na dowolny temat...

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *