Pamiętniki Robin Hooda, cz. VII – Nowy Szeryf

Od przyłączenia się do nas braciszka Tucka minęło trochę czasu. Byłoby przesadą twierdzi, że wziął nas wszystkich za łby, ale trzeba przyznać, że pewnych spraw pilnował. Zaganiał nas do modlitwy w niedziele, i często prawił nam kazania na temat naszych występków, szczególnie, gdy dobrze popił. Właził wtedy na stół i gromił nas stamtąd tak, że było go słychać na milę wokoło. Polubiliśmy to nawet, choć Iv czasem tłumaczył mu z niepojętą cierpliwością:

– Tuck, po pierwsze, w kazaniu nie używa się wulgarnych wyrażeń, po drugie na zakończenie takowego mówi się ‘amen’, a nie jak ty ‘a teraz pocałujcie mnie wszyscy w zadek’, po trzecie zaś z ambony, nawet jeśli jest nią stół w zbójeckiej norze, schodzi się dostojnie, a nie zjeżdża z przeproszeniem prosto na dziób.

– Co ty możesz o tym wiedzieć? Byłeś w klasztorze? – burczał na niego Tuck, przeważnie cierpiący wtedy od potwornego kaca i nieskłonny do żartów.

Iv dawał więc sobie spokój i zajmował się czymś innym, a miał trochę zajęć – przede wszystkim uczył nas, jak posługiwać się mieczem i tarczą. Okazało się to dużo trudniejsze, niż początkowo przypuszczaliśmy. Iv uczył się tej sztuki od dziecka, więc to, co dla niego było oczywiste i równie łatwe jak zapięcie kaftana, my musieliśmy mozolnie ćwiczyć. Marion chciała pobierać te nauki razem z nami, ale Iv sprzeciwił się temu stanowczo.

– Jak będę nauczał przędzenia a tkania, to cię poproszę, ale oręż pannie nie przystoi. – oświadczył.

Co prawda Marion sprała go za to po gębie i zrobiła takie piekło, że nasza siedziba aż się trzęsła, ale nic nie zwojowała. Nasz Francuzik miał swoje zasady, zresztą zupełnie głupie, bo w naszych czasach i kobieta powinna umieć walczyć, nawet Tuck to przyznawał. Ale że rozmowa z Ivem często przypominała gadanie do obrazu, nie próbowaliśmy go przekonywać. Polubiliśmy go zresztą, a mimo wszystko i Marion go lubiła, choć na co dzień był zgorzkniały, zamknięty w sobie i melancholijny. Dziwiło to nas trochę, zwłaszcza, że był za młody na to, lecz pomału przywykliśmy. Można rzec, że mieliśmy za dużo innych zmartwień, żeby jeszcze przejmować się humorami Iva, który przecież poza tym był niezgorszym kamratem. Umiał pić i bić, zwłaszcza to drugie, bo nikt, nawet John, nie potrafił zdzierżyć mu na rękę. Nieprawdopodobną siłę równoważyło to, ze w gruncie rzeczy miał łagodny charakter – odnosiło się wrażenie, że walczy z konieczności. Konieczność zaś zachodziła coraz częściej, bo nasze działania nie przysparzały nam przyjaciół wśród żołnierzy i rycerstwa. Gantry uprzedzał mnie o tym, wiedziałem więc, że im dalej, tym będzie gorzej. Musiałem dorosnąć. Przewodziłem rebeliantom, odpowiadałem za to, by mieli co jeść i nie trafili na szubienicę, a poza tym było coś jeszcze gorszego. Oto chłopi zaczęli pokładać we mnie całkiem idiotyczne zaufanie, co sprawiło, ze czułem się w obowiązku lecieć im w dyrdy na pomoc przy każdej okazji, a to było diabelnie męczące. W końcu nie byłem jeszcze nawet całkiem dorosłym, a już miałem być jakimś zbawcą uciemiężonego narodu – śmiech doprawdy, a najśmieszniejsze, że ludzie naprawdę w to wierzyli. Byłoby mądrzej, gdybym się tak tym nie przejmował, ale nie umiałem, włóczyłem się więc po okolicy, zbierając wiadomości o tym, co źle się dzieje i gdzie. Potem uderzaliśmy, pomagając krzywdzonym i denerwując coraz bardziej żołnierzy Szeryfa.

– Tak ma być. – mówił Gantry z powagą, ucząc mnie walki wręcz, bezszelestnego chodzenia po lesie i mnóstwa innych rzeczy. Był bardzo wymagającym preceptorem, a gdy nie przykładałem się odpowiednio do nauki, musiałem wysłuchiwać wielu cierpkich słów. Wracałem po takiej nauce niemal na uszach, taki byłem skonany, a moi towarzysze nie próbowali nawet zgadywać, gdzie byłem i z kim.

Jedynie Stutely był gorszym powsinogą niż ja, choć on z innych powodów. Ilekroć wracał z jakiejś samotnej wyprawy, braciszek Tuck łajał go strasznymi słowy, na co Will odpowiadał zawsze jedno:

– Człowiek nie jest z drewna, ojczulku.

Ha, zapewne, że nie jest, ale Stutely przesadzał z udowadnianiem tej prostej prawdy. Nawet w zimie biegał dziesięć mil przez zaspy lub roztopy, by spędzić trochę czasu z tą czy z inną wiejską dziewoją. Nie twierdzę, że reszta mojej bandy składała się z samych świętoszków, ale taki Will był tylko jeden – rozpustnik, jakich mało. Gwoli sprawiedliwości trzeba dodać, że dziewczyny wariowały po prostu na jego punkcie. Nic dziwnego, z taką urodą i zapałem musiał być ich wymarzonym księciem, i korzystał z tego, ile sił! A miał ich sporo.

– Will, do cholery, ja wiem, że człowiek nie jest z drewna, ale z żelaza chyba też, do cholery, nie. – dziwował się nieraz John, nie bez pewnej zazdrości.

Stutely rozkładał na to bezradnie ręce, bo i sam nie wiedział, czemu jest taki jurny. Jeśli chodzi o mnie, to mocno podejrzewałem, że po prostu odziedziczył to po dziadku, z którego był taki kogut, że aż przezywano go w całym hrabstwie Percy Zerwiwianek. Nie znałem go, a i Will nie, ale starsi ludzie powiadali, że z wyglądu Stutely był jego wiernym portretem – no i nie tylko z wyglądu.

Oprócz tej niewinnej zresztą słabości Stutely nie posiadał poważnych wad, za to mnóstwo zalet i wszyscy go lubili. Nawet Tuck, choć na sam jego widok wrzeszczał:

– Will, do spowiedzi, ale już!

nie potrafił obejść sie bez niego, gdy dłużej był nieobecny. Kręcił się wtedy i pomrukiwał do siebie, jakby coś zgubił lub czegoś mu zabrakło.

Tego dnia Stutely też był nieobecny, ale tym razem dlatego, że ja sam wysłałem go na przeszpiegi. Sprytny i ostrożny (gdzieżby się narażał bez potrzeby, skoro wiódł takie wesołe życie) byłby wymarzonym materiałem na zwiadowcę naszego oddziału, gdyby był trochę bardziej zdyscyplinowany. Ale że nie był, to dość rzadko korzystałem z jego usług. Jak powiedziałem, był ostrożny i dlatego zdziwiło mnie niepomiernie, że tym razem złamał kardynalną zasadę i wrócił nie sam. Towarzyszył mu jakiś jegomość na wózku, zaprzężonym w małego konika.

– Co to za niewyraźna postać? – zdziwił się półgłosem Ralf.

– Nie widzisz? Żyd jakiś. Po co ten idiota Will go tu sprowadził? – Alfred wyraźnie był nie tyle zły, co bardzo zaskoczony.

W tej chwili wyszła z warowni Marion. Ledwie spojrzała na przybysza, a pisnęła z radości i rzuciła mu się na szyję.

– Saul Czarnobrody! – zawołała – Nie myślałam, że aż tu mnie znajdziesz!

– Oj, panieneczko, jak dobrze, że panienka żyje – z bliska widziałem, że był już dość stary i to mogło tłumaczyć nieco te poufałości – I jak ślicznie panience w męskim stroju… Szkoda, że matka panienki nie może zobaczyć, jak dzielnie jej córka daje sobie radę…

– Robin, to rządca naszego majątku – zwróciła się do mnie Marion – Znam go od zawsze. Ale co się stało, że pofatygowałeś się aż do Sherwood, Saul?

Żyd zdjął czapkę i otarł czoło. Był prawie łysy, ale przy jego czarnym zaroście nie robiło to złego wrażenia. Wyglądał na poczciwego kupca, rzeczywiście trudno było go podejrzewać o sympatyzowanie z banitami.

– Książę Jan skonfiskował majątek panienki – rzekł – Zmyliłem jego ludzi, załadowałem na wózek wszystkie pieniądze, jakie były w domu i klejnoty nieboszczki lady Roweny, no i uciekłem. Udało mi się tu dotrzeć, a z gościńca zgarnął mnie ten młodzieniec w zielonym stroju. Wytłumaczyłem mu, że wszystko, co mam na wózku, to majątek panienki Marion, wtedy zgodził się mnie tu zabrać.

Zrzucił z wozu kilka sztywnych od brudu szmat i ukazał nam spory kufer. Po otwarciu ujrzeleśmy, że w środku jest pełen złotych monet, na których widok oko nam zbielało.

– A to klejnoty. – Saul wyciągnął spod ławeczki ozdobną szkatułkę i wręczył ją Marion.

– Marion jest bogata. – zaopiniował z pełną powagą David.

– Nie gadaj głupot. To należy do nas wszystkich – powiedziała Marion zdecydowanie – Robin, niech chłopcy odniosą ten cały interes do skarbca.

Saul usiadł i otarł swą okrągłą twarz z potu. Był bardzo zmęczony i widać było, że cała sprawa dużo go kosztowała. No pewnie! Wiadomo nie od dziś, że Żydzi dużo lepiej znają się na drobnym handlu niż na wojaczce, a tu ten starozakonny zmuszony został do nie lada wyczynu. Nie dość, że zamydlił oczy ludziom Szeryfa, to jeszcze dotarł do nas przez lasy, niezbyt przecież bezpieczne. Oprócz nas były i inne bandy, przeważnie zdesperowane i zawsze uzbrojone. Pomyślałem, że ten Saul wygląda raczej na tchórza i nie spodziewałbym się po nim takiej odwagi. W późniejszych latach nieraz stykałem się z ludźmi, którzy w ogóle nie wyglądali na to, czym byli…

– Ajaj, panienko – westchnął – Panienka to jak cały pan Fitzoooth. On, błogosławionej pamięci, też nienawidził ucisku i niesprawiedliwości. Zawsze gotów był walczyć w obronie tego, w co wierzył. Panienka wybaczy, ale żal, że nie miał syna, tylko córkę… Mężczyzna taki jak on powinien mieć syna, no ale cóż. Wiadomo, że trzy rzeczy: bogactwo, szczęście i potomstwo, nie zależą ani od mądrości, ani od pobożności.

– Marion starczy za dwóch chłopaków – odezwał się Iv niespodziewanie – Jak mi wymierzyła policzek, to mało nie straciłem słuchu. Na wyprawach krzyżowych zdarzają się damy, które wojują wspólnie z mężami. Królowa Eleonora również pojechała ze swym pierwszym mężem, świętej pamięci królem Ludwikiem, i Maurów się nie ulękła…

– Tu też się nikogo nie boi. Zwłaszcza romansować się nie boi… – powiedział Allan a Dale i źle zrobił, bo Iv, ryknąwszy:

– Stawaj mi tu!

zaczął gonić go z dobytym mieczem. Nasz bard wrzasnął przeraźliwie, zasłonił głowę lutnią i zaczął uciekać. Allan, jak to poeta, do walki nie bardzo był zdatny, natomiast biegał jak zając, tak, że żaden z nas nie był w stanie go dogonić. Nawet Curly Will, chudzielec o bezwstydnie długich nogach, zostawał za nim daleko w tyle. Gdy organizowaliśmy zawody, górowaliśmy nad Allanem w każdej dziedzinie, ale podczas biegów przegrywaliśmy sromotnie. Cóż, zawsze był to jakiś talent u tego niezguły. Iv nie mógł zatem dogonić Allana i posiekać go za znieważenie królowej, choć Bogiem a prawdą, to o romansach Alienor z Akwitanii nie wiedział tylko kostur Gantry’ego, a i to nie na pewno, więc nie było się o co obrażać. Jakieś dwa lata temu, gdy jeszcze nie śniło mi się nawet o tym, że będę banitą, podsłuchałem, jak stryj opowiadał przy kielichu swoim przyjaciołom:

– No więc jak księżna żaliła się królowej Eleonorze, że książę Jan ją zaniedbuje, to wiecie, co Miłościwa Pani odpowiedziała? Najspokojniej rzekła, żeby księżna znalazła sobie kogoś, kto zaniedbywać jej nie będzie, bo w końcu mało to rycerzy przy dworze? A każdy z nich gotów usłużyć damie w, he he, potrzebie, nie?

Miałem ochotę powiedzieć o tym Ivowi, ale wolałem go nie drażnić. Wiedziałem dobrze, że Allana najwyżej spierze po tyłku płazem miecza, bo przecież nie zrobi krzywdy takiej ofermie, to byłoby sprzeczne z jego rycerskim honorem.

– I jak, wodzu? – spytał mnie Simon, podnosząc ciężką jak piorun skrzynkę, której dwóch innych nie dałoby rady – Do skarbca z tym interesem, jak Marion każe, czy co?

– Na razie tak – zgodziłem się – Potem postanowimy, co dalej. David, nie wytrzeszczaj tak oczu, a ruszaj do Nottingham. Dowiedz się, co tam mówią o Marion i jej dobrach. Może to jakieś nieporozumienie?

– Takie jak to, że król Ryszard w niewoli, a jego brat rządzi się, jak chce. – David nie potrafił odmówi tej uwagi, ale posłusznie ruszył. W Nottingham ani nigdzie nikt nie zwracał uwagi na obdarte, chłopskie dziecko, a on dzięki temu wszędzie się wcisnął i wszystko podsłuchał. Lubił te swoje wyprawy, głównie dlatego, że zawsze udawało mu się wycyganić od kogoś (lub ukraść) trochę wina, a nawet gorzałki. Wracał zwykle okrutnie pijany, ale nie zdarzyło się, by zapomniał, po co go posłaliśmy.

Tym razem wrócił szybciej niż zwykle, w dodatku prawie trzeźwy, co niepomiernie nas zaskoczyło.

– Stary Szeryf wyciągnął kopyta! – zawołał już od progu – Teraz rządzi nowy. Młody, przystojny i straszna podobno świnia. Nazywa się Randall Valmont i ma młodą żonę, Francuzkę imieniem Anais, ledwie piętnastoletnią, ale strasznie ponoć rozwydrzoną.

W tym momencie zerknąłem przypadkiem na Iva i zdziwił mnie wyraz bólu, który przemknął w jego oczach. Zaraz potem Iv pochylił głowę nad mieczem i zaczął go polerować kawałkiem aksamitu. Nie był to zabieg konieczny, gdyż cała broń, należąca do Iva, i tak była wypolerowana niczym zwierciadło. Miał bzika na tym punkcie. Zmilczałem. Ostatecznie nie powinienem wtrącać się w osobiste sprawy tego Francuza (no i akurat by mi pozwolił i akurat by mi coś powiedział). Zaraz zresztą zapomniałem o Ivie, gdyż Stutely załamał ręce i wydał przeraźliwy okrzyk.

– Co ci? Ktoś cię dziabnął w zadek? – ofuknął go John.

– Ach, to straszne – zawodził Will rozpaczliwie – Jeśli ten drań się ożenił, to co się stało z Martą? O moja biedna siostra…

Wreszcie zrozumiałem. Marta Stutely była cioteczną siostrą Willa i dość dawno uciekła z domu do kochanka. Teraz przypomniałem sobie, że… miał na imię Randall. No tak. Byłbym współczuł Willowi, ale jakoś nie wyobrażałem sobie Marty w roli nieszczęśliwej ofiary – to było tak nonsensowne, ze mimo woli się roześmiałem. A Stutely odwinął się i tak strzelił mnie w pysk, że nakryłem się nogami jak pierwszy lepszy.

– Czyś ty na rozum upadł?! – wrzasnąłem, zbierając się z podłogi – Twoja siostra to taka sekutnica, że jeśli ten Randall zatrzymał ją przy sobie, to należy tylko współczuć tej Francuzicy, którą zawlókł do ołtarza! Dobrze pamiętam, że trzęsła całym waszym domem i nawet twój ojciec kładł po sobie uszy, gdy zaczynała jazgotać!

– Milcz! To moja siostra! – Will zamierzył się ponownie na mnie, i to tak wściekle, że pospiesznie zrejterowałem w kąt. Stutely kochał Martę, może dlatego, że ona jedna po śmierci jego matki traktowała go z pewną czułością i zawsze stawała po jego stronie, gdy coś nabroił. Nie przypuszczałem jednak, że nie jest w stanie myśleć na jej temat rozsądnie – ostatecznie dziewczyna sama uciekła z domu do Valmonta (zresztą ku wielkiej uldze sir Stutely’ego, który zupełnie nie umiał sobie z nią poradzić)

– Tylko spokojnie – powiedziałem, usiłując zachować jakieś resztki godności – Jeśli tak ci na tym zależy, pójdę do Notingham z Davidem i spróbuję wyniuszyć co nieco. I tak muszę zajrzeć do Charleya. Nie, Will, wiem, co chcesz powiedzieć. Pójdziemy tam tylko we dwóch. Łatwiej będzie nam się prześlizgnąć, niż gdybyśmy poszli całą bandą.

Prawdę mówiąc, całą bandą to już wtedy nie byłoby łatwo pójść, gdyż rozrosła się mocno. Ale większość „nowych” to byli prości, niezbyt mądrzy ludzie. Potrafili słuchać i słuchali, lecz mały był z nich pożytek, gdy trzeba było pomyśleć. Dlatego też żadnego z nich nie wysyłałem na zwiady, ani tez żadnego nie posłałem z prostą stopsunkowo sprawą do wspomnianego Charleya.

Charley był kupcem bławatnym, życzliwym dla nas z racji swego pochodzenia i właśnie u niego chciałem zamówić większą ilość zielonego sukna. Nasze ubrania były już prawie w strzępach, potrzebowaliśmy nowych, a ja miałem pewien plan. Już dawno myślałem, czy by nie ubrać nas wszystkich w jednakowe stroje, głównie zresztą dlatego, że zielonobrązowe kaftany wtapiałyby się pięknie w szatę lasu, pozwalając nam lepiej kryć się przed niepożądanym okiem. Było między nami dwóch krawców, a zresztą nie baliśmy się próbować czegoś nowego. Uszyć te szmatki mogliśmy więc sami, ale sukno musieliśmy kupić. Nie utkalibyśmy go we własnym zakresie, a właściwe ufarbowanie nie udałoby się nam pewnie nawet na Sądzie Ostatecznym.

– Dlaczego idziesz tam sam? – zaczął labidzić Will Scarlett, który lubił mi towarzyszyć i zawsze utrzymywał, że jest „moim przybocznym” – cokolwiek miało to znaczyć.

– No przecież ktoś musi mnie zastępować – powiedziałem, kładąc mu rękę na ramieniu – Dlatego zostajesz. Obaj nie możemy iść. Gdyby coś mi się stało, ty dowodzisz.

Teoretycznie moim zastępcą nadal był Mały John. W praktyce jednak trudno byłoby go tak nazwać, gdyż odznaczał się dziwną niechęcią do wydawania poleceń i pilnowania dyscypliny. Scarlett cieszył się autorytetem w naszej zbieraninie i miał, że tak powiem, duszę wodza – był więc lepszym kandydatem do tej roli. Moja przemowa przekonała go, choć dalej miał nos na kwintę. Widać bardzo chciał przejść się do miasta i poznać nowego Szeryfa. Zapytałem go o to wprost.

– Jasne, że tak – odparł – Ciekawie byłoby zobaczyć, kto teraz sobie do nas postrzela. Powiem szczerze, że stary Szeryf już mi się znudził. Z góry można było przewidzieć, co zrobi i kiedy. Do bani z takim przeciwnikiem.

– Bodaj ci język usechł, ty kretyński bałwanie. – Marion trzepnęła go po karku ze złością. Sama też nie przepadała za starym Szeryfem, tym bardziej, że ten narzucał się jej wcale niedwuznacznie i dość ordynarnie. Zawsze jednak była zdania, że lepszy stary diabeł niż nowa miotła, cokolwiek przez to rozumiała.

Co było robić? Zarzuciłem na siebie płaszcz z kapturem, wypchnąłem Davida za drzwi i wyruszyliśmy, żegnani życzeniami powodzenia od tych, których mijaliśmy. David skakał koło mnie jak piesek, uradowany tą wycieczką, choć dopiero co odbył tę drogę w te i wewte. Ten dzieciak miał naprawdę niespożyte siły i mam wrażenie, że bardzo mnie lubił. Mogliśmy we dwóch iść całkiem spokojnie, gdyż na wszelki wypadek włożyłem zapasowy habit Tucka, za duży na mnie i za szeroki, ale po przepasaniu sznurem zupełnie do przyjęcia. Żołnierze nie zaczepiali podróżujących gościńcem mnichów, nawet wtedy, gdy mieli w stosunku do nich jakieś podejrzenia – na przykład, że świątobliwy braciszek coś zwinął. Woleli nie narażać się władzy duchownej. Co do Davida, to umówiliśmy się z nim, ze się nie znamy i w ten sposób czuliśmy się obaj zupełnie bezpieczni.

Tak jak oczekiwałem, przekroczyliśmy bramę miasta nie niepokojeni. W Nottingham rozdzieliliśmy się – ja poszedłem do Charleya, zaś David na zwiady. Załatwiłem sprawę bardzo szybko. Charley obiecał mi, że najpóźniej za tydzień będzie miał dla nas to sukno, przyjął zadatek i pogadał ze mną bardzo uprzejmie. Niestety, niewiele wiedział o tym, co działo się w zamku, a że z natury nie by wścibski, to i plotek na ten temat nie znał. Prosto od niego udałem się więc do jaskini lwa, czyli do samego zamku. Po drodze zdjąłem habit mnicha i oddałem go Davidowi, który bardzo szybko odnalazł się przy mnie i miał taką minę, jakby zdobył mnóstwo informacji.

– Idź do Quentina i tam na mnie czekaj – przykazałem mu, nie dając na razie dojść do słowa – Pogadamy później. Ja wkręcę się jakoś na zamek i spenetruję, co i jak.

– Złapią cię. – zawyrokował David po namyśle.

– Akurat złapią. Nie na darmo wziąłem czapkę, taką jaką noszą chłopi. Gdy naciągnę ją na oczy, sam diabeł mnie nie pozna.

Powiedzmy, że w mojej pewności siebie była pewna przesada, ale pomysł był dobry. Miałem na sobie takie niemożliwe łachy, że gdy uzupełniłem je tą czapką, rzeczywiście zrobiłem się niepodobny do siebie. A Charley powiedział mi przynajmniej jedno – że obecny Szeryf przywiózł ze sobą swoją gwardię i swoją służbę, zaś dawnych ludzi starego Szeryfa wyrzucił na zbitą twarz. W duchu przyznawałem mu rację. Byli tak nieudolni, że nie zasługiwali na nic lepszego. Strzec się musiałem jedynie Guya, który został przez niego zatrzymany na służbie, może dlatego, że jako rodowity Francuz przypadł od razu do gustu pani Szeryfowej. A może też i z innych powodów.

Pokręciłem się trochę przy wejściu dla dostawców. Wiedziałem, że wcześniej czy później podjedzie tam jakiś ładowny wóz, no i nie pomyliłem się. Podjechał wóz wyładowany kapustą, workami z kaszą i czymś tam jeszcze, a woźnica, złażąc z kozła, skinął na mnie rękojeścią bata.

– Pomóż przenieść to do zamkowej kuchni, przypilnuję, żebyś dostał dobry posiłek. – powiedział, gdy podszedłem.

– Pokornie dziękuję, panie. – wymamrotałem i zabrałem się raźno do roboty. O posiłek mi nie szło, ale w zamkowej kuchni mogłem dowiedzieć się czegoś o Marcie Stutely, dla której urządziłem tę wariacką wyprawę. Zabawne było to, że nawet gdybym ją zobaczył, to pewnie bym jej nie poznał – ostatni raz ją widziałem, gdy miałem siedem lat. Został mi tylko w pamięci niewyraźny obraz wysokiej, mocno zbudowanej dziewoi z długim blond warkoczem.

Wnosząc chyba dziesiąty worek byłem już porządnie zmachany, ale nie rezygnowałem. Niedługo miałem być wolny, a wtedy mógłbym pomyszkować w poszukiwaniu Marty, nie zaczepiany przez nikogo. Po kuchni kręcili się żołnierzem, nie było wśród nich jednak ani jednej znajomej twarzy. Poza tym nie interesowali się byle chłopkiem, raczej patrzyli, co by tu złasować. Kucharz wrzeszczał na nich, próbował ich przeganiać – niewiele to dawało. Wygladało na to, że wszystko w porządku, ale pech to coś, czego nie można przewidzieć, jak zawsze mawiał Mutch. Zawracając po ostatni worek zderzyłem się dosłownie z jeszcze jednym z nich, i to tak gwałtownie, że spadła mi owa nieszczęsna czapka. I podwójny pech: ten żołnierz należał jeszcze do starej gwardii i znał mnie bardzo dobrze. No i wykazał się znakomitą orientacją.

– Trzymać go, to Robin Hood!  – zawołał, chwytając mnie za kark.

Trzepnąłem go na odlew i wyskoczyłem na korytarz, ale zewsząd już nadbiegali zaalarmowani jego krzykiem strażnicy i regularni żołnierze. W mgnieniu oka odcięli mi drogę, no i znalazłem się niespodziewanie w nad wyraz zgrabnej pułapce.

 

About the author
Technik MD, czyli maniakalno-depresyjny. Histeryczna miłośniczka kotów, Star Treka i książek. Na co dzień pracuje z dziećmi, nic więc dziwnego, że zamiast starzeć się z godnością dziecinnieje coraz bardziej. Główna wada: pisze. Główna zaleta: może pisać na dowolny temat...

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *