Pamiętniki Robin Hooda cz. V – Iv de Brenne

„To było do przewidzenia – oświadczył ponuro Gantry – Robiłem co mogłem, ale sprawa czasami jest po prostu przegrana.”

Dooly, przyjaciel Melvina i Paula, zmarł mimo jego opieki i umiejętności zielarskich. Rany odniesione podczas ucieczki okazały się zbyt poważne.

W milczeniu wystrzeliliśmy nad jego grobem płonące strzały. Tak nakazywał stary obyczaj i co prawda Dooly nie był jeszcze pełnoprawnym członkiem naszej drużyny, ale mimo to był pierwszym z nas, którego pochowaliśmy. Wiedzieliśmy już, że jeszcze nie raz będziemy odprawiać tę ponurą ceremonię, żaden z nas jednak nie myślał rezygnować z walki. Nie tylko ja byłem już innym człowiekiem, dorosłym mężczyzną mimo wątłej jeszcze postaci nazbyt szybko wyrośniętego dzieciaka – inni również stawali się dorośli przez to, co się z nami działo.



Ta wojna, którą rozpoczęliśmy odbijając Johna z rąk kata, odbierała nam resztkę beztroskiego dzieciństwa i wprowadzała nas w męską dojrzałość szybciej, niż byśmy sobie tego życzyli. Nie tylko ja to widziałem. Trzydziesto, czterdziestoletni mężczyźni, przyłączający się do nas w obawie przed utratą życia lub wolności, słuchali pokornie mnie i moich przybocznych, choć na upartego mogliśmy być ich synami. Czasem zastanawiałem się, czy ja mam coś wypisanego na czole, że ludzie traktują mnie jak Mesjasza, uważałem to za prawdziwy zaszczyt, ale Gantry szybko ostudził moje nadzieje w tym względzie.

„Bycie wodzem to nie zaszczyt, a odpowiedzialność i póki tego nie zrozumiesz, będziesz głupim bachorem, nie żadnym tam Mesjaszem – rzekł szorstko – I w ogóle to mesjaństwo wybij sobie z głowy. Czeka cię mnóstwo pracy, jeśli masz zostać choćby przywódcą lokalnego buntu. To nie to samo, co wygłupiać się na wiejskiej zabawie.”

Ten zgorzkniały druid był mi prawdziwym mentorem i skarbnicą wszelkich mądrości. Z każdym dniem przywiązywałem się do niego bardziej, niby do ojca, którego opieki byłem pozbawiony i którego ledwie pamiętałem. Również i on mnie lubił – mówił, że przypominam mu jego samego z czasów młodości. Trzeba przyznać, że uczył mnie ostro, ale miało to swoją wartość. Byłem coraz silniejszy, a i w walce mieczem stawałem się z wolna nie lada przeciwnikiem. Ja byłem coraz lepszy, i moi ludzie byli coraz lepsi. Było też o nas coraz głośniej.

Naszym szpiegiem w okolicy był David. Od małego głodujący, a za to tęgo popijający, nie rósł tak szybko jak powinien, nie wyglądał nawet na swoje dwanaście lat i mógł swobodnie włóczyć się, gdzie chciał. Kto by tam zwracał uwagę na jakiegoś zabiedzonego szczeniaka? Pełno ich wszędzie. Dzięki wiadomościom uzyskanym za jego pośrednictwem udało się nam jeszcze parę razy rozpędzić żołnierzy, nękających wieśniaków i zdobyć trochę pieniędzy. O tym, jak to wszystko przyjmował Szeryf, dowiedziałem się pewnego dnia, gdy Davie wrócił ze swej zwykłej włóczęgi i odwołał mnie na stronę, dając tajemnicze znaki. W pierwszej chwili nie wiedziałem, czy można w ogóle z nim rozmawiać, gdyż nazbyt intensywnie buchał oparami, mogącymi powalić wołu, jednak zdołał jakoś sklecić to, co chciał mi przekazać:

„Guy Gisbourne czeka nad strumieniem.”

„Zdemaskował cię?” spytałem z niepokojem.

„Skąd. Wiem to od Quentina. Podobno chadza tam codziennie i czeka na ciebie.”wyjaśnił mi chłopiec.

No tak, wizyta u Quentina tłumaczyła jego stan. Posłałem małoletniego pijaczka spać, a sam wybrałem się nad strumień. Jeśli Guy tak uparcie na mnie czekał, powód musiał być poważny, inaczej szkoda by mu było zachodu. Przede wszystkim obszukałem okolicę. Nie, nikt się tu nie czaił, Guy był sam. Siedział nad strumieniem i ciskał weń małe kamyki. Gdyby mi David nie powiedział wcześniej, że to on, mógłbym go nie poznać, bo w żołnierskim hełmie z nosalem i lekkim półpancerzu wyglądał tak samo jak inni żołnierze.

„Witaj, Guy.”pwiedziałem, podchodząc do niego.

Spojrzał na mnie koso i wstał, obciągając widoczny spod półpancerza pikowany kaftan.

„Co wyście narobili…”rzekł z beznadziejnym smutkiem w głosie.

„Ostatnio czy w ogóle?” spytałem.

„I ostatnio, i w ogóle. Szeryf was nienawidzi, a szczególnie ciebie, Robin. Najpierw porywasz mu narzeczoną, potem rabujesz jego pieniądze…”

„Wolnego, Guy – przerwałem mu – Marion wcale sobie nie życzyła takiego mariażu, a jeśli chodzi o pieniądze, to raczej on je zrabował wiernym poddanym króla Ryszarda.”

Guy machnął ręką.

„Jesteś buntownikiem przeciw legalnej władzy – rzekł z naciskiem – Gubisz nie tylko siebie, również tych, co ci zaufali, w tej liczbie lady Marion. Więcej gubisz nawet tych, którzy niewiele mają z tobą wspólnego!”

„Kogo masz na myśli?”

„Pamiętasz tego francuskiego rycerza, który rywalizował z tobą o Złotą Strzałę? Ktoś jakoś powiązał ciebie z nim, nie wiem czemu i doniósł o tym Szeryfowi. Pomówienie było absurdalne, ale Szeryf jest taki wściekły, że byle co mu wystarczy. Kazał uwięzić tego rycerza. On oczywiście zaprotestował, i to tak gwałtownie, że padły trupy. Żołnierze zabili jego służącego i pazia, a jego zawlekli do lochów Nottingham.”

„Nawet dziecku niewinnemu nie darowali, psie syny.”szepnąłem ze zgrozą.

„To był wypadek – Guy najwyraźniej sam był zdegustowany tym, co się stało, ale starał się być lojalny wobec kolegów – Ponieważ Iv de Brenne nie chciał się do niczego przyznać, Szeryf kazał wziąć go na tortury, a że to nic nie dało, wtrącił go do oubliada, na powolną śmierć.”

„Oubliad? Jaki oubliad?” spytałem, odwracając oczy, by nie zdradził mnie ich wyraz.

„No, przecież ta zakratowana dziura w korytarzu do lochów.”odpowiedział mi niecierpliwie Guy.

To mi wystarczyło. W mgnieniu oka moja pięść wylądowała na jego podbródku, ogłuszając go i powalając. Potem zarzuciłem sobie bezwładnego Guya na ramiona i zaniosłem go do naszej warowni.

„Na miłość Boską…!” zaczął na nasz widok John, wstrząśnięty bardziej nawet niż oczekiwałem, ale przerwałem mu natychmiast. Nie miałem czasu na jego zrzędzenie.

„Zwiążcie go i dobrze pilnujcie – powiedziałem – Czterech ludzi ze mną. Są ochotnicy?”

„Znalazłoby się kilku, ale do czego?” spytał Scarlett, popatrując to na mnie, to na nieprzytomnego Gisbourne’a.

„Musimy przedostać się do zamku i wyciągnąć stamtąd tego Francuza, co nam pomógł – odparłem, zakładając pospiesznie zdjętą z Guya zbroję – Nie mówcie mi tylko, a jak? A dlaczego? Bo na to będzie czas później.”

Scarlett uniósł ręce w geście poddania.

„Ja idę.”rzekł.

„Ja też.”przyłączył się do niego Stutely.

Oprócz nich zdeklarowali się jeszcze Ralf i Alfred, wyruszyliśmy więc bez ociągania. Jeśli to, co powiedział mi Guy, było prawdą, Iv de Brenne miał bardzo mało czasu. Oubliad to coś okropnego, to miejsce, w którym się umiera bez ratunku. Wiedziałem, gdzie jest oubliad, o którym powiedział Guy – kiedyś go widziałem, a zawsze miałem dobrą pamięć. Nasza wyprawa była na zdrowy rozum nie tyle nawet szaleństwem, co czystym samobójstwem, jednak nie kierowałem się rozumem, a sercem. Ten francuski rycerz cierpiał z naszego powodu, byliśmy mu winni ratunek. Nie mogłem mieć pewności, czy nie jest już za późno – mogło być, ale musiałem spróbować. W uzbrojeniu Guya mogłem dostać się do zamku zupełnie otwarcie, a wtedy pozostałby już tylko problem, jak wyjść. Problem niebagatelny, tak prawdę mówiąc, ale postanowiłem z góry nie układać żadnego planu, a postąpić tak, jak mi w decydującej chwili podpowie intuicja. Gantry zawsze mówił, że powinienem jej słuchać.

Pod samym zamkiem natknęliśmy się na oddział szeryfowej straży. Wzięli mnie za Guya, dzięki czemu mogliśmy ich zaskoczyć, a zaskoczywszy rozbroić i powiązać jak barany. Moi kompanioni przebrali się za strażników i teraz mogliśmy wejść do zamku już właściwie bez przeszkód. Przemaszerowaliśmy przez dziedziniec i weszliśmy do środka.

„Co teraz?” spytał szeptem Stutely, zionąc na mnie czosnkiem (nikt nie miał pojęcia, skąd u niego takie żydowskie gusta, ale fakt pozostawał faktem, że zajadał się czosnkiem i cebulą ze smakiem, który jednych z nas dziwił, a innych przyprawiał o mdłości).

„Chodźcie za mną do lochów – odparłem – Po drodze jest ten oubliad, o którym mówił Guy.”

Nie byłem całkowicie pewny, czy dobrze pamiętam położenie tego strasznego miejsca, w końcu widziałem je, będąc jeszcze niedorosłym pacholęciem, ale okazało się, że pamięć mnie nie zawiodła. Zakratowany loszek w podłodze był tam, gdzie myślałem – na korytarzu wiodącym do lochów. Znaleźliśmy go zatem, ale zaraz wyłonił się następny kłopot: jak go otworzyć? Klucza przecież nie mieliśmy.

„Zostaw to nam.”powiedział Ralf, skinął na Alfreda i obaj skierowali się pewnym krokiem do lochów.

Podczas gdy ja usiłowałem bezskutecznie dojrzeć przez kratę cokolwiek tam w dole, moi kamraci ogłuszyli grających w kości strażników i, zabrawszy jednemu z nich klucze, wypuścili wszystkich więźniów. Następnie wrócili do nas. Po krótkim przebieraniu zorientowaliśmy się, który z kluczy w pęku pasuje do kłódki i nie bez trudu otworzyliśmy ciężką kratę.

„Jest.”rzekł cicho Scarlett, świecąc w głab loszku zdjętą ze ściany pochodnią.

Musieliśmy się spieszyć. Lada chwila straż zamkowa mogła zostać zaalarmowana, a wtedy żegnaj pietrze! Było nas teraz co prawda więcej, gdyż niektórzy spośród uwolnionych przez Ralfa i Alfreda więźniów przyłączyli się do nas na ochotnika, ale i tak dostalibyśmy tęgiego łupnia. Nie mieszkając wyciągnęliśmy więc nieszczęsnego Francuza z nory, w której go zamknięto. Biedak wyglądał tak, jakby niewiele mu już było trzeba, Miałem wątpliwości, czy jest na tyle przytomny, by coś usłyszeć, odłożyłem więc wszelkie wyjaśnienia na później.

„Znikajmy stąd jak najszybciej – powiedziałem – Jeśli nas złapią, ze skóry obłupią, co też będzie nam się słusznie za partactwo należało.”

„No to w imię Boże.”rzekł Scarlett pobożnie, rozglądając się czujnie.

Wokół było cicho, słyszeliśmy jedynie przytłumione głosy zamkowych i spokojne kroki. Nikt o nas jeszcze nie wiedział.

„Szybciej.”ponagliłem swoich, zarzucając sobie bezwładne ciało na ramiona. Francuz był ciężki jak na takiego cherlaka, ale ja byłem teraz dużo silniejszy niż kiedyś. Puszczańskie życie albo zabija, albo wzmacnia człowieka i hartuje niczym stal. Poszliśmy korytarzem ku tylnej bramie. Za nami biegli ocaleni z lochu chłopi – obdarci, wychudzeni, zarośnięci, ale z dzikim ogniem w oczach. No, ci już nie mieli powodu, by kochać Normanów i ich rządy!

Przy samej bramie natknęliśmy się na oddział, który na nasz widok najpierw zgłupiał, a potem porwał się do mieczy. Szczęściem byliśmy za blisko, by zdążyli powyciągać je z pochew. Mieli też i oni szczęście, że nie mieliśmy czasu, by się z nimi bawić – obaliliśmy ich tylko i rzuciliśmy się do bramy, za którą ukryliśmy konie. Nie były oczywiście nasze, tylko żołnierskie – w lesie lepiej obyć się bez nich, bo mogą zdradzić kryjówkę rżeniem, które w leśnej ciszy niesie się daleko. Dobrze się składa, że koń, głupie zwierzę, z równą ochota niesie na grzbiecie swego pana i kogoś obcego.

Pościg ruszył za nami dopiero po chwili, potrzebnej dowództwu straży na wyrozumienie, co się stało. Ruszyli za nami wszyscy chyba żołnierze, których miał Szeryf na podorędziu, ale wykołowaliśmy ich jakoś. Tuż przy pierwszych drzewach w Sherwood porzuciliśmy konie, piechotą zmykając między drzewa. Zdążyliśmy już poznać tajemne ścieżki między rozlewiskami i kolczastymi zaroślami. Żołnierze nie mogli się z nami w żaden sposób równać, szczególnie, że bali się lasu, mając go za siedlisko wiedźm i czartów.

Kiedy dotarliśmy do warowni, byliśmy tak zachwyceni naszym zwycięstwem że śpiewaliśmy w głos ulubioną piosenkę Stutely’ego, prawda, że nieco swawolną. Zwycięstwo smakuje tak słodko jak miód, gdy zwycięża się w słusznej sprawie.

Iv był w strasznym stanie. Widać było, że Szeryf pastwił się na nim okropnie, chcąc wydobyć z niego wiadomości na nasz temat, co było tym głupsze, że Iv nie tylko nie był naszym przyjacielem, ale i niczego o nas nie wiedział. Gdyby Szeryf był trochę sprytniejszy, sam by się stuknął w ten głupi łeb i trochę pomyślał, że przecież taki pan nie będzie się bratał z byle banitami. Co prawda teraz, gdy leżał na jelenich skórach w naszej na wpół zrujnowanej twierdzy, nie wyglądał bardzo po pańsku. Sprowadzona przez Davida Hazel zajęła się nim, a ja poszedłem rozmówić się z Guyem, zamkniętym w piwnicy. Nie przyjął mnie zbyt przyjaźnie, czemu ostatecznie trudno się dziwić.

„Wybacz, Guy – przerwałem potok jego wymówek – Gdyby nie było zagrożone życie niewinnego człowieka, czy zrobiłbym coś takiego? Bez urazy, ale ty pierwszy powinieneś był pomyśleć o tym, żeby mu pomóc.”

„Jestem żołnierzem, nie bohaterem dla ubogich.”warknął Guy nieprzejednanie.

„Wyprowadzimy cię na gościniec – powiedziałem – Możesz powiedzieć, że napadliśmy cię i związaliśmy, ci żołnierze spod bramy poświadczą, że mamy taki zwyczaj. Nie sądzę, by ktoś cię o coś obwiniał.”

„Poczekaj, jeszcze się spotkamy – obiecał mi Guy ponuro – Odpłacę ci za to upokorzenie.”

Wyglądało na to, że mówi całkiem poważnie. Rzeczywiście, patrząc z jego punktu widzenia postąpiliśmy bardzo niepięknie i mocno nadszarpnęliśmy jego wiarygodność jako żołnierza. Miał prawo być zły.

„Jak chcesz.”powiedziałem i wyszedłem, by wydać odpowiednie polecenia.

Iv de Brenne leżał jak kłoda przez prawie dwa dni. Hazel poiła go różnymi ziołami i odmawiała setki modlitw (jeśli była rzeczywiście wiedźmą, to bardzo pobożną), ale Francuz odzyskał świadomość dopiero wieczorem drugiego dnia. Początkowo wodził po naszych twarzach swymi niesamowitymi oczami, potem spytał cicho:

„Jestem nadal w lochach?”

„Uchowaj Boże – odparłem spiesznie – Jesteś w Sherwood, wśród ludzi ci życzliwych. Jak się czujesz?”

„Podle.”mruknął Iv.

Nadal rozglądał się, choć już spokojniej. Mimo że wynędzniały, obdarty ze wszystkiego, co miał, i poraniony, ciągle budził nieokreślony szacunek, jaki zwykle ludzie okazują tym, którzy urodzili się jako „ci lepsi”. Zwykle śmiałem się z tego, ale ten Francuz naprawdę wyglądał tak, jakby był ulepiony z lepszej gliny. Szeryf nie zdołał złamać jego woli i pewnie właśnie dlatego kazał wtrącić go do oubliada, choć przecież nie miał przeciwko niemu żadnych dowodów.

„Czy Hector i mój paź…?” zapytał nagle.

Wymieniliśmy spojrzenia. Iv albo nic nie wiedział, albo stracił pamięć i nie bardzo byliśmy pewni, czy powinniśmy mówić mu o tym, co się stało. Tylko Scarlett, gruboskórna bestia, nie miał żadnych wątpliwości.

„Obaj nie żyją.”rzekł krótko.

Iv uniósł się na łokciach, potem opadł z powrotem na posłanie. Na jego wyrazistej twarzy odbiło się niewymowne zmęczenie i gorycz, której głębia zaskoczyła nawet mnie. Zdawałoby się, że powinien być już przyzwyczajony do tego, co może się zdarzyć pod rządami takich ludzi jak Szeryf Nottingham, był przecież od nas starszy, dużo podróżował i powinien mieć większe doświadczenie. Tymczasem wyglądało na to, że ma zamiar rozmazać się jak dziecko. Nie doszło do tego – a później mieliśmy się przekonać, że Iv nigdy nie płacze, że pomimo delikatnej aparycji i nawyków rodem z buduaru wielkiej damy jest żelaznym człowiekiem.

„Gawaine miał osiem lat – powiedział po chwili – Dopiero osiem lat… A Hector nosił mnie na rękach, gdy byłem mały i uczył po kryjomu przed ojcem, jak strzelać z łuku. Ojciec by tego nie pochwalił. Chamski sposób walki… Zawsze tak mówił. Jesteśmy inni, lepsi, reszta ma nam służyć i milczeć, ile tylko się da. Nie pozwalał nam nawet rozmawiać ze służbą, mieliśmy tylko wydawać rozkazy, albo pytać o coś konkretnego…”

„My?” Curly Will uniósł brwi, tak jakby czegoś zaczął się domyślać.

Francuz nie zwrócił na niego uwagi, wątpliwe nawet, czy usłyszał to pytanie.

Dopiero po dłuższym czasie zwalczył jakoś swe uczucia i ponownie spojrzał na nas.

„Dlaczego mi pomogliście? – spytał niespodziewanie – Czemu was wogóle obchodziło, co sie ze mną dzieje? Jesteście banitami, tacy jak wy żyją tylko dla siebie, co zresztą nie jest dziwne…”

„Co ty tam o nas wiesz? – przerwał mu brutalnie Simon – Jesteś zbyt zadufany, żeby choć spróbować nas zrozumieć.”

„Może i tak – zgodził się z nim Iv bez gniewu – Jednak powiedzcie, dlaczego?”

„Po prostu byliśmy ci to winni.”wyjaśniłem mu trochę szorstko.

Naprawdę nie wiedziałem, co o nim myśleć. Był jak z innego świata, nic nie rozumiał i mówił językiem, którego my nie rozumieliśmy. Byliśmy potomkami rodów szlacheckich, ale wychowaliśmy się wszyscy wśród plebsu, krótko mówiąc, i język, którego używaliśmy, był prostacki i wcale niewykwintny. Tymczasem mowa Iva przypominała ozdobne litery w bezcennej księdze – piękne to, ale trudno się taką księgę czyta.

„Nikt nie jest mi niczego winien. Co wy o mnie wiecie? Jestem wam obcy i nic mnie z wami nie wiąże.”mruknął Francuz po chwili.

„Jesteś niesprawiedliwy i do tego durny jak cały cielętnik – zniecierpliwił się Stutely – Teraz już wiąże.”

„Taki związek przyniósłby wam tylko nieszczęście.”

Ręce nam opadły. Na szczęście w tej samej chwili w komnatce zjawiła się Marion, niosąc garnuszek z mięsną polewką.

„Wszyscy wyjść – powiedziała surowo – Ja z nim porozmawiam.”

Przyjęliśmy jej polecenie z wdzięcznością i poszliśmy do naszej „sali biesiadnej”, gdzie John zdejmował właśnie z rożna upolowanego dziś rano jelonka. Mutch chorował od dwóch dni – w ogóle bardzo łatwo się przeziębiał. Wtedy Hazel miała pełne ręce roboty, aby postawić biedaka na nogi, zaś my byliśmy skazani na partaninę Johna. Na szczęście sarnią pieczeń trudno spaprać, można najwyżej przypalić.

„Jak myślicie, będzie się miał dobrze?” zapytał Stutely między jednym kęsem a drugim.

„On, tak – mruknął Scarlett kwaśno – Pytanie, jak my będziemy się mieli w jego towarzystwie. Bo chyba rozumiecie, że on musi zostać z nami?”

„Choleraby wzięła takie szczęście. Źle nam tu było bez niego?” zaklął Curly, który bardzo nie lubił Francuzów.

Kiedy był mały, jakiś gładki Francuz zbałamucił jego matkę i zabrał ze sobą do Francji. Ojciec Willa wychował syna i jego dwie siostry w fanatycznej nienawiści do wszystkiego, co francuskie. Na szczęście Will sam umiał myśleć, ale ziarno, raz zasiane w jego duszy, nie dawało się tak łatwo wykorzenić.

„Jeśli nie dostanie szczurzej gorączki, to pewnie przeżyje.”powiedział spokojnie John, nakładając sobie potężną porcje sarniny.

„Też pociecha.” Curly Will był nieprzejednany.

„Nie martw się, może jednak zachoruje…”

Nigdy nie rozgryzłem, czym jest naprawdę szczurza gorączka. Zapadali na nią więźniowie w lochach, a że nikt nie wiedział, skąd się bierze, ktoś wymyślił, że to od zapachu szczurów. Była wyniszczająca i prawie zawsze śmiertelna. Ludzie nią dotknięci przestawali jeść, obojętnieli na wszystko, w końcu kładli się i umierali. Podobno można było takiego uratować, gdy udało się zainteresować go czymkolwiek, ale nie wiem, czy to się komuś udało. W każdym razie Iv okazał się nadspodziewanie silny jak na takiego wychuchanego panicza i nie zachorował, ale też nie wstał od razu. Tortury, którym go poddano, wyczerpały jego siły i poraniły ciało, tak że upłynęły dwa tygodnie, nim po raz pierwszy odważył się sam wstać i wyjść na świat boży. Nie miał wiele sił, a prawdę mówiąc trzymał się ścian, gdy szedł, ale szedł. Widać było, że nie przywykł użalać się nad sobą, co było kolejną dziwną cechą – z jednej strony znać było po nim wysokie urodzenie, a tacy raczej przyzwyczajeni są do tego, by im usługiwano. Z drugiej znów strony Iv odtrącał wszelką usługę, radząc sobie sam, jak umiał. Nie była to kwestia dumy, raczej chyba obawy, żeby nie opuścić pancerza, którym się otaczał dla obrony przed światem. Chciał być sam i niczego nikomu nie zawdzięczać, ale los postanowił inaczej, stawiając go w sytuacji bez wyjścia. Chciał, czy nie chciał, musiał zostać z nami, gdyż w przypadku ujęcia przez żołnierzy groziła mu szubienica. Przyjął swój los, możnaby rzec, z rezygnacją, ale nie znaczyło to, by chciał zbliżyć się do nas bardziej, niż było to konieczne.

„Co zamierzasz?” spytałem go ostrożnie, siadając obok niego na mchu.

Spojrzał na mnie z pewnym zdziwieniem.

„Nie pozwolicie mi zostać? Za mało mi ufacie?”

„Nie to… Chodziło mi o to, że przecież nie zatrzymamy cię siłą, gdybyś uznał nasze towarzystwo za niegodne twojej osoby – roześmiałem się trochę sztucznie – Bardzo chcemy, żebyś został, ale czy ty tego chcesz?”

Wzruszył ramionami. We Francji nie uważają tego za objaw złego wychowania, nadużywał więc czasem tego gestu, co niektórym z nas działało na nerwy.

„Jakie ma znaczenie, chcę czy nie chcę? Na razie nie mam po prostu innego wyjścia – powiedział – Jako uciekinier będę ścigany w całym kraju. I pomyśleć, że przypłynąłem do Anglii w poszukiwaniu spokoju… Życie czasami mocno kpi z człowieka.”

„Przed czym uciekałeś?” spytałem, nim zdążyłem pomyśleć i zaraz zimny pot oblał mnie na myśl, że ten szlachetnie urodzony przybysz może się obrazić na taką obcesowość.

Zwykle nie przejmuję się tym, jakie na kim wywrę wrażenie i mówię to, co myślę, ale w obecności Iva od początku traciłem rezon. Nie dlatego, żeby zachowywał się wyniośle wobec mnie lub kogokolwiek innego – nie, nic z tych rzeczy. Po prostu taki już był, że w jego obecności każdy czuł się mały, choć bynajmniej się nad nikogo nie wywyższał.

„Kiedyś ci może opowiem… ale jeszcze nie teraz.”odpowiedział Iv, nie myśląc się obrażać.

Otaczająca go tajemnica musiała na razie zostać nierozwiązana, choć była warta rozwiązania. Co w końcu robił francuski arystokrata w Anglii, na dodatek bez orszaku sługusów i najwyraźniej bez grosza przy duszy? Nie wyglądał na zbrodniarza, a zresztą nawet gdyby nim był, to przecież rodzina i przyjaciele wyciszyliby sprawę. Zawsze tak się dzieje. Nawet przyjąwszy, ze musiałby uchodzić z Francji, to tutaj mógł zwrócić się do królowej Eleonory i byłby teraz na dworze w Londynie, a nie w Sherwood. To wszystko było szalenie intrygujące, ale że Iv nie był skłonny do zwierzeń, musieliśmy obejść się smakiem. Wkrótce zresztą polubili go wszyscy, nawet Curly Will, zaś Allan a-Dale, który wkrótce do nas dołączył, ochrzcił go mianem „Rycerz Smętnego Oblicza”, co bardzo wszystkim przypadło do smaku i szybko się przyjęło. O Allanie zaraz opowiem, gdyż jego niefortunny romans nie tylko połączył go z nami na zawsze, a jeszcze sprowadził do nas brata Tucka od Siedmiu Boleści.

Luiza „Eviva” Dobrzyńska

About the author
Technik MD, czyli maniakalno-depresyjny. Histeryczna miłośniczka kotów, Star Treka i książek. Na co dzień pracuje z dziećmi, nic więc dziwnego, że zamiast starzeć się z godnością dziecinnieje coraz bardziej. Główna wada: pisze. Główna zaleta: może pisać na dowolny temat...

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *