Pamiętniki Robin Hooda, cz. IV – U nas straszy

Czas płynął, a moja banda rozrastała się. Ostatnim nabytkiem było trzech chłopów, skazanych za kłusownictwo, którzy podjęli udaną próbę ucieczki z konwoju. Jeden z nich został poważnie ranny podczas ucieczki i Hazel kiwała tylko nad nim głową. Nawet Gantry, biegły w opatrywaniu ran, nie dawał mu wielkich szans. Jego towarzysze, Melvin i Paul, wyszli właściwie bez szwanku, jeśli nie liczyć paru siniaków. Od nich właśnie dowiedziałem się o transporcie złota, wysyłanym do Londynu przez Szeryfa. To złoto, to były podatki zebrane od okolicznej szlachty, która z kolei wycisnęła pieniądze od swoich nieszczęsnych poddanych. Zwykła kolej rzeczy i nie byłoby nad czym debatować, gdyby nie fakt, że od razu zaświtała mi w głowie myśl, by zwrócić pieniądze tym, od których pochodziły. Wydało mi się to najuczciwsze. Co innego uczciwe podatki, zbierane przez prawowitego władcę, a co innego krwawe daniny, wymuszane przez znienawidzonego uzurpatora.


„Pomysł nie jest zły – zawyrokował John, wysłuchawszy mnie – Ale ta przesyłka będzie chroniona przez silny oddział żołnierzy. Jak chcesz ich pokonać?”
To nie było głupie pytanie. Moi chłopcy,choć po całych dniach ćwiczyli różne sposoby walki, nie byli jeszcze gotowi, a żaden z nich oprócz Johna i może Simona nie mógł jeszcze mierzyć się z wyszkolonym żołnierzem. Siłą na pewno nie pokonalibyśmy oddziału straży, musieliśmy zatem wymyślić jakiś podstęp – najlepiej taki, by nie narażać się zbytnio.
„Myślcie wszyscy – zachęciłem kompanów – Trzeba zrobić coś takiego, żeby żołnierze nie byli w stanie nas pokonać.”
„Spoić ich?” zaproponował David pijaczyna i oblizał się.
„Wytruć?” poddał Scarlet.
„Bez żartów. Realne plany poproszę.”ofuknąłem ich.
„Czep się wozu. Ty jesteś naszym dowódcą, sam coś wymyśl. My jesteśmy od słuchania.”obraził się Scarlet. Zawsze był drażliwy.
„Myślę – zaczął z wolna Ralf – Myślę, że powinniśmy jakoś odciągnąć ich od wozu z pieniędzmi, zabrać łup i w nogi. Walka nie leży w naszym…”
„Interesie – dokończył Alfred widząc, że jego przyjaciel jak zwykle zgubił nagle wątek – Walka mogłaby zakończyć się tak albo owak, a nam zależy, by zdobyć te pieniądze i wyjść z tego cało. Dobrze mówię?”
„Aż za dobrze. A więc: jak możemy bez walki pokonać uzbrojonych żołnierzy?” zadał zasadnicze pytanie Curly Will.
Marion, zajęta zszywaniem rozdartego kaftana, spojrzała na nas.
„Takimi konwojami dowodzi zazwyczaj Gerry the Bold – powiedziała – To bliski kuzyn Szeryfa. Gdyby coś zagroziło jego życiu, żołnierze musieliby ustąpić, gdyż Szeryf nie darowałby im jego śmierci.”
„Co baba zna się na wojowaniu?” burknął Scarlet.
„Chyba zna się lepiej niż ty, bo to, co powiedziała, jest genialne – rzekł John – Jeden z nas musi jakoś podejść kapitana i przyłożyć mu nóż do gardła… Kłopot w tym, że to nie będzie łatwe.”
„A czy ktoś obiecywał, że będzie? Musimy dopracować ten plan. Dziękuję ci, Marion.”powiedziałem.

Marion uśmiechnęła się w odpowiedzi, a ja poczułem, że za jej uśmiech gotów byłbym nie tylko napaść na wóz ze złotem, ale i spalić pół Nottingham. Byłem w wieku, w którym miłość uderza na człowieka jak grom i sprawia, że człowiek głupieje – ale najciekawsze było to, że nawet sam przed sobą nie przyznawałem się wtedy do swoich uczuć.

Naradzaliśmy się jeszcze długo, a wynikiem tej narady był plan, wymagający od nas wszystkich mnóstwa odwagi, sporo zręczności i odrobiny głupoty. Jak duża musiała być ta „odrobina” zrozumieliśmy, gdy wypatrzyliśmy żołnierzy. Byli to sami zaprawieni w bojach wojacy, dobrze uzbrojeni, w hełmach i napierśnikach, podczas gdy my byliśmy w samych szmatach. Zaatakowanie żołnierzy strzałami nie miałoby wielkiego sensu, gdyż strzały z naszych łuków nie przebiłyby dobrych zbroi, stracilibyśmy tylko niepotrzebnie czas i element zaskoczenia, tak bardzo ważny. Na szczęście nie wyglądało na to, by żołnierze spodziewali się jakiegoś ataku, i słusznie, gdyż mało kto byłby na tyle głupi, żeby narażać się Szeryfowi i, co gorsza, księciu. Na to mogła sobie pozwolić taka banda jak nasza, ale oprócz nas żadnej w okolicy nie było.

Do wykonania głównej części planu wybraliśmy Stutely’ego, najzwinniejszego z nas. Innych rozmieściłem po obu stronach drogi, a sobie wyznaczyłem najniebezpieczniejsze zadanie – miałem zatrzymać konwój na dość długą chwilę, by Stutely mógł skoczyć na grzbiet konia kapitana Gerry. Mogłem mieć tylko nadzieję, że wszystko pójdzie zgodnie z planem, bo jeśli Gerry zrzuciłby Willa po prostu na ziemię, w następnym momencie lego ludzie posiekaliby mnie na strzępy. Musiałem wziąć tę część roboty – jako przywódca po prostu nie mogłem przerzucić tego na czyjeś barki. Nie mogę powiedzieć, że się nie bałem – w późniejszych czasach przywykłem do tej roboty, ale to było pierwszy raz. Trzeba przyznać, że gdy żołnierze mnie zobaczyli, zwolnili od razu i otoczyli wóz z pieniędzmi ciaśniejszym kręgiem. Nie byli więc tacy zadufani w respekt, jaki budzą.

„Wielmożni panowie, stać! – krzyknąłem – Ta droga jest niebezpieczna! Dżuma, tyfus, olbrzymi, piraci!”
„Niby co to ma znaczyć, kmiotku?” kapitan Gerry podjechał bliżej mnie, nie tyle przestraszony, co zaciekawiony moimi słowami. O to mi chodziło. Miałem go tam, gdzie chciałem.
„To znaczy, że… a kuku!” z tymi niezbyt mądrymi słowami zrzuciłem okrywający mnie płaszcz i chwyciłem konia za uzdę. W tej samej chwili Stutely zsunął się z drzewa i spadł na koński zad. Z trudem utrzymał się na nim, nie wiem jak, bo już zjeżdżał. Cudem jakimś zachował równowagę i chwycił żołnierza ramieniem za szyję. Gerry nie stracił rezonu, choć był oczywiście bardzo zaskoczony i omal nie stało się to, czego się obawiałem. Na szczęście Stutely zdążył przytknąć ostrze sztyletu do szyi kapitana, dokładnie między napierśnikiem a podbródkiem.

„Ani drgnij, słodziutki, bo wbiję ci tę szpilkę w słowicze gardziołko.”
powiedział wesoło. Zawsze traktował wszystko jak zabawę i któregoś dnia mogło się to na nim zemścić, ale nam wszystkim sposób bycia Willa raczej imponował. Przynajmniej wtedy.
Kapitan Gerry zamarł. Wiedział dobrze, ze w takiej sytuacji nie ma co udawać bohatera i postanowił ulec. Tak było najbezpieczniej, co nie zmieniało faktu, że był wściekły.
„Wszyscy skończycie na szubienicy – obiecał nam ponuro – Szeryf wam na pewno nie daruje takiej napaści.”
„Sie zobaczy – zahuczał John, wychodząc z krzaków – Bierzcie broń tych szmaciarzy, chłopcy, i nie zapomnijcie o skrzynce, którą tak pieczołowicie otaczają.”

Żołnierze, posłuszni swemu dowódcy, pozwolili się rozbroić. Po raz pierwszy mieliśmy okazję przekonać się, że wystarczy dobrać się do dowódcy, żeby zbaraniał cały oddział, choćby największy. Była to wiedza bardzo przydatna.
Zabrawszy, co trzeba, znikliśmy pospiesznie w lesie, zabierając ze sobą kapitana. Gerry the Bold nie był nam oczywiście potrzebny do szczęścia, ale bardzo się przydał jako tarcza przeciwko pościgowi. W połowie drogi puściliśmy go wolno – żaden z nas nie był za tym, by mordować bezbronnego, choćby i wroga.

Łup przeszedł nasze oczekiwania. Po krótkiej naradzie ustaliliśmy, że pieniędzy nie możemy zatrzymać dla siebie. Należały do ludzi, z których Szeryf zdzierał skórę, zatem należało je rozdać. Zajęło nam to ładne parę dni, ale opłaciło się. Z dnia na dzień z tematu do pogawędek przy kuflu staliśmy się prawdziwymi bohaterami ludowymi, bo też, co tu ukrywać, niejednemu te pieniądze dosłownie ratowały życie. Wieśniacy chyba nigdzie nie są bogaci, z nielicznymi wyjątkami, a tam, gdzie rządzi władca bez skrupułów, są jeszcze dwa razy biedniejsi i na przednówku mrą z głodu. Gdy tak chodziliśmy od wsi do wsi i patrzyliśmy, jak rozjaśniają się oczy pełne rozpaczy, a ku naszej okropnej konfuzji starzy ludzie nas, bandę smarkaczy, całują po rękach jak zbawców, poczuliśmy, że to jest właśnie nasze powołanie. Sprawdzało się to, co powiedział mi Gantry:
„Bohaterem człowiek się nie rodzi, człowiek do tego dorasta.”

Czuliśmy teraz, że Bóg powierzył nam misję opieki nad tymi ludźmi, których dotychczas nie miał kto bronić. Nie przeczę, że też poczuliśmy się ważni, a to nam bardzo odpowiadało. Ludzie patrzyli na nas z uwielbieniem, choć nieco dziwił ich zarówno nasz młody wiek, jak i to, że jest z nami dziewczyna, przebrana w męski strój. Marion nie dała się bowiem przekonać, ze takie sprawy nie są dla niewiast i dopięła swego, jak to kobieta. Ponieważ żołnierze też ją widzieli, nie miałem wątpliwości, że o wszystkim powiadomią Szeryfa i odczuwałem jakąś przewrotną przyjemność na myśl, jak ten stary knur się wścieknie.

Wracaliśmy już do domu, gdy w jednej ze wsi, położonej tuż pod Sherwood, natknęliśmy się na scenę sądu. Szeryfowy rządca z kilkoma żołnierzami „wymierzał sprawiedliwość” za niezapłacone podatki, ukryte dochody i tym podobne rzeczy, w większości drobiazgi bez znaczenia. Karą była zwykle chłosta lub konfiskata czegoś, krowy czy kozy, choć też dwóch chłopów stało już pod strażą, która miała ich odprowadzić do więzienia. Widać przeskrobali coś większego. Mimo że byliśmy zmęczeni kilkudniową wędrówką, sprawnie podzieliliśmy się na dwuosobowe grupy i zaszliśmy żołnierzy ze wszystkich stron. Ja podszedłem do stołu, na którym rządca zapisywał wymierzone kary i tak kopnąłem w blat, że wyleciał jak z procy, a stół oczywiście rozsypał się jak wiązka chrustu. Sam się zdziwiłem, że nabrałem takiej siły. Moi kompani rzucili się na żołnierzy atakując ich znienacka naszymi pałkami. Powstał nieprawdopodobny harmider. Rządca fiknął kozła do tyłu razem ze stołkiem, na którym siedział. Walka nie trwała zbyt długo – żołnierzy było tylko kilku i zostali zaskoczeni naszym atakiem. Dokonawszy swego obdarliśmy ich z odzieży i wygoniliśmy na drogę w takim, mało dostojnym, stanie, nie zapominając oczywiście o odebraniu im wszystkiego, co zdążyli zabrać wieśniakom. Rządca podwinął poły swej szaty i pognał za nimi, jakby nie był urzędnikiem w starszym wieku, a zającem. We wsi chłopi turlali się ze śmiechu, widząc takie upokorzenie swych prześladowców.

„Dobra, śmiech śmiechem – powiedział wreszcie sołtys – Ale co będzie, jak oni wrócą? Wy pójdziecie sobie w diabły, a my zostaniemy.”
„Powiedzcie, że nie macie z naszym przybyciem nic wspólnego, bo Robin Hood zawsze pojawia się bez wezwania tam, gdzie dzieje się niesprawiedliwość.” doradziłem mu.
„To wy jesteście bandą Robin Hooda? No to nie dziwota, że się Szeryfa nie boicie. Dziękujemy wam, bardzo nam pomogliście.”sołtys podniósł zgubiony przez rządcę rejestr kar i podatków, i przyjrzał mu się. Nie umiał czytać, ale wiedział, że ten dokument może być niebezpieczny.
„Spal to – powiedziałem, widząc, że oczekuje mojej rady – A w razie czego śmiało zwalaj całą winę na nas. My gwiżdżemy na Szeryfa.”
„Wam łatwo. Mieszkacie w lesie.”sołtys uścisnął mi rękę i na tym skończyła się nasza wizyta w wiosce.

Do warowni dotarliśmy już śmiertelnie zmęczeni i głodni jak psy. Bardzo byliśmy ciekawi, co też zostawiony na straży naszych pieleszy Mutch przygotował, ale ku naszemu zaskoczeniu nic nie wywęszyliśmy. Mutch siedział pod wielkim dębem i wyglądał na śmiertelnie przerażonego.
„Co ci, chłopie?” spytał John ze zdumieniem, potrząsając nim.
„W tej warowni jest duch – jęknął Mutch – Ja tam więcej nie wejdę.”
„Co takiego?” zdumiałem się.
„Bredzisz – rzekł stanowczo David – Mieszkam tu od lat i nigdy żadnego ducha nie widziałem, nawet po pijanemu.”
„Przejdą ci te fochy, jak zmarzniesz.”dorzucił Scarlett wzgardliwie.
„Nie sądzę. Siedzę tu już trzeci dzień.”odpowiedział mu Mutch z rozpaczą.

To już zabrzmiało alarmująco. Mutch nie był tchórzem, choć trzeba przyznać, że wierzył we wszystkie możliwe zabobony: niczego nie zaczynał w piątek, trzynastki bał się jak ognia, zbierał każdą podkowę, jaką znalazł i za żadne skarby świata nie przeszedłby pod drabiną. Trzeba też przyznać bezstronnie, że podobnym przesądom ulegali także i inni spośród nas. Ducha jednak nikt z nas do tej pory nie widział, choć taki na przykład Stutely oddałby prawe ucho, aby zobaczyć cokolwiek, co przy pewnym wysiłku wyobraźni można by uznać za ducha.

„Dosyć tych głupstw – powiedziałem energicznie – Właź tam i przygotuj nam coś do żarcia, bo inaczej sam staniesz się duchem.”
Moje słowa podziałały na Mutcha trzeźwiąco, wstał więc i w naszym towarzystwie wszedł do środka, rozglądając się bojaźliwie. Myśmy też czuli się niewyraźnie pod wpływem jego słów, ale warownia była milcząca i spokojna jak zawsze. Nic nie wskazywało na to, by pod naszą nieobecność zagnieździł się tu jakiś upiór, choć z drugiej znów strony… Mało to ludzi potopiło się na moczarach? Któryś z nich mógł po śmierci nabrać ochoty na straszenie w starej twierdzy. Nic się jednak nie działo, doszliśmy więc do wniosku, że Mutch miał jakieś przywidzenia i nie mówiliśmy już o tym. Zjedliśmy to, co nasz kucharz naprędce przygotował, choć oczy nam się kleiły, i dopiero potem położyliśmy się spać.

Następnego dnia nikt już nie pamiętał o rewelacjach Mutcha. Od kilkudniowego maszerowania na piechotę porobiły nam się bąble na pościeranych stopach i Mutch musiał sprowadzić Hazel, by nam pomogła. Leśna wiedźma sporządziła dla nas jakąś smarowankę z sadła borsuka i sproszkowanych ziół, kazała moczyć nogi w gorącej wodzie i poradziła, żebyśmy następnym razem ukradli sobie jakieś konie. Dodała też, że tylko idiota może ważyć się na taką wędrówkę, nie będąc do niej odpowiednio zaprawionym. Musieliśmy przyznać jej rację. Trwało kilka dni, zanim mogliśmy swobodnie chodzić i przestaliśmy kuleć przy każdym kroku. Przez ten czas Hazel, Mutch i Marion, która dla niepojętych powodów ucierpiała najmniej, opiekowali się nami jak dziećmi. Kiedy nasze nogi zagoiły się już jako tako, zaczęliśmy ćwiczenia ze zdobyczną bronią. Jak powiedział Gantry, kto nie ćwiczy, ten nie umie, a my, mało liczni, musieliśmy stać się o niebo lepsi od żołnierzy, jeśli chcieliśmy stanowić dla nich naprawdę groźnych przeciwników. W końcu nie mogliśmy mieć pewności, że za każdym razem uda nam się tak samo gładko pokonać wyszkolony oddział wojska. Oprócz polowania i drobnych zajęć domowych zajmowało nam to cały dzień.

Gdzieś drugiej nocy po naszym ozdrowieniu wyrwał nas wszystkich z posłań przeraźliwy wrzask. Wyskoczyliśmy na korytarz, przerażeni, że to Szeryf znalazł naszą kryjówkę, ale nie. To był Stutely, który chcąc wyjść na chwileczkę na coś się natknął.

„Du…duuuch!!!!!!” wył, szczękając zębami, póki John, zniecierpliwiony, nie przyłożył mu po łbie od serca.
„Za co?” rozżalił się Will, siadając pod ścianą.
„Za głupotę! – wsiadł na niego John – Co to za ryki po nocy? Jak chcesz się bać, to bój się po cichu!”
„Łatwo ci mówić… Nie wiesz, jak ja się przeraziłem. To było strasz…” Stutely zatrząsł się jak osika na silnym wietrze, a ja podrapałem się w łepetynę.

Stutely nie bał się duchów. Prawdę mówiąc, to zawsze marzył o spotkaniu jakiegoś. To, co go przeraziło, na pewno nie było przywidzeniem.
„Chodźmy spać – zaproponowałem – Jutro naradzimy się, co z tym robić. Jeśli tu jest jakaś zjawa, będziemy musieli pozbyć się jej. Nie mam zamiaru spędzać życia w nawiedzonej ruinie.”
W tej chwili z innej części warowni rozległ się rumor, a następnie krzyk, jaki trudno sobie wyobrazić. Tym razem wrzeszczał Alfred, mający niesamowitą zdolność do krzyczenia bez przerw na nabranie tchu. Nikt nie wie, jak on to robił, ale efekt był porażający.
„Tego już za wiele.”mruknąłem, pędząc w stronę, z której dochodził ów przeraźliwy dźwięk.

Alfred leżał na podłodze pod schodami na strych, obok szczątków odłamanej poręczy. Trząsł się jak w ataku bagiennej febry.
„Wiwiwidziałem go…”pisnął, gdy nas zobaczył, przestając na szczęście wrzeszczeć jak opętany.
„Takie duże, białe i leciało na ciebie?” upewnił się Stutely.
„Właśnie tak.”przyświadczył Alfie, dzwoniąc zębami.
„Bierzcie pochodnie – nakazałem z rezygnacją – Przeszukamy warownię. Cokolwiek tu jest, dziś musimy to zobaczyć.”
„Nie wystarczy, że już trzech z nas to widziało? Powinniśmy się przeprowadzić, a nie łazić tu z pochodniami.”mruknął Scarlett ze złością, ale nie ośmielił się na otwarty bunt.

Ja też byłem po cichu zdania, że powinniśmy stąd uciekać, tyle, że nie wiedziałem dokąd. Na drzewo? Bałem się jak wszyscy, ale czułem, że jeśli uda mi się zobaczyć to coś na własne oczy, przestałbym się bać. Zawsze to, co nieznane, wywoływało we mnie większy lęk niż to, co już znałem, choćby najgorsze. Inni podporządkowali się bez słowa – cokolwiek czuli, nie rozwodzili się nad tym. To było śmieszne, ale… może uznali, że ich obronię, jakby coś się działo? W każdym razie zaczęliśmy przeszukiwać warownię. W grupie czuliśmy się silniejsi i baliśmy się trochę mniej. Było coś upiornego już w samym tym, że przeszukiwaliśmy warownię z pochodniami, w milczeniu, w nocnej ciszy, przerywanej z rzadka poświstem wiatru za oknami. Dla naszych uszu brzmiało to naprawdę upiornie.

Szedłem oczywiście na samym przedzie i kiedy zobaczyłem tę wielką, białą, falującą plamę, lecącą wprost na mnie, upuściłem pochodnię i skoczyłem w tył. Wpadłem na Johna, który cofnął się, nadepnął na nogę Ralfowi, a ten wrzasnął:
„Mater Dei, moje odciski!”
I trzasnął go w głowę swoją pochodnią, która szczęśliwie zgasła.
„Bałwany! Banda zafajdanych smarkaczy! – rozdarł się John z oburzeniem – Czego wyście się przestraszyli?!”

Na parapecie jednego z okien siedział ogromny, biały puchacz. Gapił się na nas okrągłymi ślepiami, które zdawały się zajmować całą jego głowę i otwierał haczykowaty dziób, najwyraźniej chcąc nas odpędzić.
„Rany, to zwykła sowa.”jęknął za moimi plecami David.
„Puchacz.”poprawił go Melvin, który znał się na ptakach jak mało kto.
„Ach, wy bohaterowie.”zaśmiała się Marion.
Uderzyło mnie to, że ona od początku nie wykazywała strachu przed rzekomym duchem, choć, jak pamiętałem, na widok zwykłej myszy potrafiła wskoczyć na ławę. Czyżby wcześniej wiedziała, że to tylko nazbyt wyrośnięte i bezsensownie białe ptaszysko? Nie bardzo wiedziałem, co mam powiedzieć, ale czułem, że coś powiedzieć muszę, jako przywódca.
„Pewnie ma tu gdzieś gniazdo. Trudno, żebyśmy to przewidzieli. Białe sowy to wielka rzadkość, tym bardziej puchacze. Muszą się ukrywać, by inne ptaki ich nie zadziobały – powiedziałem – I akurat nam musiała się taka ofiara losu trafić…”
Odwróciłem się i potoczyłem surowym wzrokiem po swojej ogłupiałej drużynie.
„Wszyscy do łóżek – oznajmiłem głośno – I żeby mi żaden nie śmiał nawet westchnąć, jasne? Po raz ostatni najadłem się za was wstydu.”
W ten sposób zostawiliśmy puchacza, siedzącego na oknie jak kto głupi, i poszliśmy spać, kończąc w ten sposób noc pełną wrażeń.

Nie pamiętam, żeby od tej pory którykolwiek z nas zdradził się z wiarą w duchy.

Luiza „Eviva”  Dobrzyńska 

About the author
Technik MD, czyli maniakalno-depresyjny. Histeryczna miłośniczka kotów, Star Treka i książek. Na co dzień pracuje z dziećmi, nic więc dziwnego, że zamiast starzeć się z godnością dziecinnieje coraz bardziej. Główna wada: pisze. Główna zaleta: może pisać na dowolny temat...

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *