Pamiętniki Robin Hooda – CIEŃ PRZEZNACZENIA

Tydzień po naszej ucieczce w lasy zdecydowaliśmy, że David powinien pójść na przeszpiegi do Nottingham. Tylko on jeden mógł to zrobić bezpiecznie – nikt nie zwracał uwagi na obdartego wyrostka, takiego samego jak dziesiątki innych wiejskich chłopców. Przez ubiegły tydzień jakoś oswoiliśmy się ze swoją nową sytuacją i nikt nie myślał już płakać, choć w głębi serc tęskniliśmy za rodzinami. Głównie dlatego posłaliśmy Davida do miasta – chcieliśmy wiedzieć, czy u nich wszystko w porządku, choć nikt nie powiedział tego głośno.

David wrócił po południu, ku naszemu zaskoczeniu nie tylko trzeźwy, ale i poważny jak nigdy dotąd. Zasypaliśmy go pytaniami.

„Odczepcie się – powiedział, gdy udało mu się dojść do głosu – Niech Robin idzie nad strumień przy trzech dębach. Czeka tam na niego Guy Gisbourne, on wszystko powie.”

Guy był naszym przyjacielem, choć służył Szeryfowi. Wiem, że brzmi to dziwnie, ale tak właśnie było. Ten nieco tylko starszy od nas chłopak Francuz, urodzony i wychowany w Anglii, był miłym, nieco za chudym, przeciętnie przystojnym chłopcem o tak wykwintnych manierach i języku, że czasem nie rozumieliśmy tego, co mówił. Nie potrafił wyrażać się inaczej – miał to we krwi i rady na to nie było. Debatowaliśmy przez chwilę, czy można mu zaufać, i w końcu postanowiliśmy zaryzykować. Ostatecznie Guy był prawie jednym z nas i wydawał się być organicznie niezdolny do czegoś takiego jak zdrada – zresztą faktycznie tak było. Podobnie kryształowej natury ze świecą szukać, nie umiał nawet ołgać kogo. Podziwialiśmy go, ale i podśmiewaliśmy się trochę, bo każdy z nas gotów był zawsze krętaczyć i zmyślać, ile wlezie. Nie robiliśmy tego z chęci oszukiwania ludzi, a raczej z przemożnej potrzeby ubarwienia nieco szarego życia.

„Co słychać w mieście, Guy?” spytałem, podchodząc do przyjaciela, który stał nad strumykiem, ciskając w jego bystry nurt kamyki, podnoszone z brzegu.

Guy spojrzał na mnie udręczonymi, jak mi się wydało, oczyma. Mimo że chudy i niezbyt urodziwy, był bardzo lubiany przez dziewczęta właśnie ze względu na te oczy : wielkie, brązowe, niezwykle łagodne, o niesamowicie ciepłym spojrzeniu. Stutely zawsze żartował, że są „psie”, i rzeczywiście przypominały oczy jakiegoś przyjacielskiego, spokojnego kundla, nie takiego z psiarni czy łańcuchowego, ale takiego leżącego przy palenisku w chacie jakiegoś staruszka.

„Robin, Robin, coś ty narobił – westchnął – Wiem, że tej twojej żałosnej bandzie uwolnienie skazańca mogło wydawać się znakomitym żartem, ale zapewniam cię, że nikt się nie uśmiał.”

„Zaraz zaraz – przerwałem mu – To wcale nie był żart. John to nasz przyjaciel i kłusuje tylko dlatego, że poplecznicy Szeryfa wszystko mu zabrali. Nie zasłużył na śmierć.”

„To, czy zasłużył, to nie wasza sprawa – rzekł Guy z naciskiem – Za kogo się uważacie? Myślicie, ze co? Że w kilku pokonacie Szeryfa albo nawet księcia Jana? Co wam się śni? Macie źle w głowie, powinno sie was przykuć na łańcuchu do ściany, przynajmniej nikomu byście już nie zaszkodzili.”

„A niby komu zaszkodziliśmy?” czułem już wzbierający gniew i urazę, na co zresztą Guy nie zwrócił żadnej uwagi.

„Jeszcze pytasz? – warknął – Zapomniałeś widocznie, że macie rodziny. Po waszym wybryku Szeryf skonfiskował ich majątki pod pozorem zorganizowanego spisku, twojego stryja kazał powiesić, a wszystkich innych wygnał. Nie wiem, na ile to prawda… podobno jednak żołnierze Szeryfa zasadzili się na nich w lasach i mało kto uszedł z zyciem. Gdzie są, nikt nie wie. Pytałem Szeryfa, ale znasz go, burknął tylko, żebym nie zadawał niepotrzebnych pytań, to nie dowiem się niepotrzebnych rzeczy.”

Siadłem tam, gdzie stałem, czując się tak, jakby zwalił sie na mnie jakiś ogromny ciężar, a jednocześnie ktoś podciął mi kolana od tyłu. Guy przyglądał mi się ponuro, ale jego oczy nieco już straciły na ostrości spojrzenia i powoli odzyskiwały zwykłe im łagodne ciepło.

„Nie załamuj się – powiedział wreszcie – Nikt nie widział zwłok, a ludzie gadają różne rzeczy, więc ostatecznie jedyną ofiarą może okazać się twój stryj. Dyskretnie przepytywałem tu i tam i jedyny pewnik to ten, że wszyscy gdzieś przepadli. Do diabła, Robin, gdybym choć wcześniej cię znalazł…!”

„Daj spokój, Guy, pewnie niczemu byśmy nie zapobiegli – wychrypiałem, nie poznając własnego głosu – Biedny stryj Mathew… Zawsze powtarzał, że wpędzę go do grobu i, jak widać, nie pomylił się. Do diabła, nie mogłem przewidzieć, że jakiś żołdak ściągnie mi kaptur z głowy, i to w dodatku taki, który mnie zna!”

Guy zakasłał i kopnął jakiś kamyk.

„Jest jeszcze coś – rzekł – Są tacy, którzy opowiadają, że zjawił się wreszcie Człowiek W Kapturze, wiesz, ten z saskich pieśni i legend. Szeryf chyba obawia się, że możesz stać się bohaterem uciskanych przez niego biedaków, więc jeśli cię schwyta, możesz nie liczyć na cud. Zanim coś powiesz: nieważne, czy masz dane na to, by kimś takim zostać, ważne, że on się tego obawia. Tu nigdy nie było zbyt spokojnie, wiesz, ludzie ciągle się burzą, więc jeszcze mu potrzeba ożywionego mitu. Przecież on odpowiada za porządek w hrabstwie przed księciem Janem, postaw się na jego miejscu.”

„Też coś – żachnąłem się – Mam się stawiać na miejscu tego wieprza?”

„Wieprz czy nie, jest dla ciebie śmiertelnie niebezpieczny, więc trochę pomyśl, nim następnym razem coś zmalujesz. Najlepiej zabierz kompanów i przenieście się gdzieś daleko, choćby do Szkocji.”poradził mi Francuz.

Nie odpowiedziałem od razu. Musiałem pozbierać myśli, a te wirowały w mojej biednej głowie niczym rój wściekłych os.

„Nie mogę być przywódcą ludowym – jęknąłem w końcu – Jestem jeszcze dzieckiem… Ale uciekać nie będę. Tu się urodziłem, i jeśli mam umrzeć, to tu.”

„Ambitne plany, i życzę szczęścia. Na mnie nie licz, nie będę się narażać.” Guy ze złością szmyrgnął w sam środek nurtu jeszcze jednym kamykiem. Naprawdę był zły. Nawet trudno mu było się dziwić. Zawsze pakowaliśmy go w jakieś kłopoty, nie bacząc na to, że właściwie nie należał do naszego ludu i nasze sprawy były mu obce. Lubił nas i usiłował kryć, co nieraz kończyło się dla niego awanturami, a nawet chłostą. Teraz, gdy miał już te swoje dwadzieścia lat i należał do przybocznych Szeryfa, nie należało oczekiwać, by chciał ciągnąć tak kłopotliwą przyjaźń, szczególnie w tych okolicznościach. W tym momencie. Muszę przyznać, najmniej mnie to obchodziło. Ciągle czułem się jak człowiek, który dostał w głowę czymś ciężkim i nie może przyjść do siebie. Jak zwykle bywa w takich sytuacjach nie czułem bólu, a jedynie oszołomienie i słabość, wciąż nie pozwalającą mi wstać na nogi. Guy nagle ulitował się nade mną.

„Posłuchaj, Robin – rzekł, już prawie serdecznie – Szeryf od dawna chciał pozbyć się saskich rodzin szlacheckich z Nottingham, a ty dostarczyłeś mu znakomitego pretekstu. Jednak gdybyś tego nie zrobił, znalazłby inny, to tylko kwestia czasu. Zastanów się teraz poważnie nad sobą, bo jeśli nie podejmiesz jakiejś decyzji, reszta twoich dni może być boleśnie krótka.”

Poklepał mnie po ramieniu i odszedł, zostawiając mnie z przeraźliwym pomieszaniem w głowie.

Nie wiedziałem, co robić. Powinienem wrócić do warowni, ale na samą myśl o tym, że musiałbym stanąć oko w oko z moimi przyjaciółmi, którym David już pewnie opowiedział wszystko, poczułem mdłości. Nie wiedziałem, co mam robić – to, co się wydarzyło, było niczym zły sen, z którego nie mogłem się obudzić. Jedyne, co wiedziałem na pewno, to to, że nie obudzę się z niego już nigdy. Zaciskałem zęby w bezsilnej złości i narastającej we mnie chęci odwetu. Tylko co mogłem zrobić, sam, a nawet z tymi kilkoma rówieśnikami, równie niewyszkolonymi w walce i zdezorientowanymi jak ja? Nagle coś sobie przypomniałem – Gantry, ten stary dziwak. Nie wiem czemu, ale poczułem mocną pewność, że tylko on może mi pomóc i zerwałem się z ziemi.

Jak odnalazłem chram, nie wiem – pewnie jakoś zapamiętałem widzianą tylko raz drogę, bo jakoś nie zabłądziłem ani nie utopiłem się w bagnie, co na zdrowy rozum powinno nastąpić. Stary druid siedział przy ognisku i rzucał w płomienie drobione w palcach suche gałązki i jakieś liście. Dym pachniał odurzająco i kłębił się niczym gęsta mgła.

„A więc już jesteś – mruknął Gantry, nie patrząc na mnie – Co masz mi do powiedzenia?”

Od dziwnego dymu kręciło mi się w głowie, przeżyty wstrząs też robił swoje, razem wziąwszy ledwie trzymałem się na nogach.

„Zgadzam się na twoje warunki – wymamrotałem – Ucz mnie, jeśli tego chcesz. Zrobię wszystko, by ludzie za mną poszli.”

Gantry prychnął wzgardliwie.

„Przed tobą długa droga – powiedział, odwracając się ku mnie i mierząc mnie płonącymi jak oczy dzikiego zwierzęcia oczami – Czy naprawdę jesteś zdecydowany? Będziesz musiał słuchac mnie jako swego mistrza, i nauczyć się odwagi, opanowania, i siły w obliczu najgorszego.”

„Zrobię co każesz, jeśli tylko zechcesz mnie uczyć.”odparłem.

Druid wyciągnął z ogniska rozgrzany pogrzebacz i przyglądał mu się w zadumie.

„Bycie przywódcą to trudna rzecz – mruknął po chwili – A bycie przywódcą wyjętym spod prawa… Mało kto to wytrzyma, a z ciebie jeszcze dzieciuch. Nie wiesz, co to życie, nie umiesz panować nad sobą ani rozsądnie myśleć. Jako przywódca musiałbyś przede wszystkim rozumieć, o co walczysz i dlaczego, wiedzieć, że prawdziwym wrogiem jest książę Jan, nie Szeryf…Nie wiem, czy nie szkoda mego czasu.”

„Udowodnię ci, że się nadaję!” krzyknąłem.

Gantry spojrzał na mnie szyderczo.

„Jesteś odwazny i zdecydowany? – spytał – Wziąłbyś do reki to żelazo na potwierdzenie swych słów?”

Jeszcze nie skończył mówić, gdy chwyciłem koniec pogrzebacza i ścisnąłem w garści. Do tej pory nie wiem, jak to się stało, że w pierwszej chwili w ogóle nie poczułem bólu. Dopiero, gdy Gantry siłą otworzył mi palce i bez słowa zaczął opatrywać poparzone miejsca jakąś maścią, mało się nie zsiusiałem – wiem, jak to brzmi, ale to prawda.

„Jestes zbyt impulsywny – stary owinął mi rękę jakimś gałgankiem – Gdy zagoi ci się dłoń, będziesz miał lekcje walki prawą dłonią, na razie wracaj do swoich ludzi. Rozmawiać też musisz umieć, przekonasz się jeszcze, że to podstawa. Przyjdź do mnie jutro, zaczniemy naukę posługiwania się lewą dłonią, przynajmniej ją rozćwiczysz. Nie ma złego bez dobrego, choć na drugi raz nie bierz wszystkiego tak dosłownie.”

Położył mi po ojcowsku dłonie na ramionach.

„Jeszcze jedno, Robinie Locksley – rzekł – Od tej pory jesteś dorosły. Już nigdy nie będziesz taki, jak twoi rówieśnicy.”

Wracałem do warowni jak odmieniony. Gantry miał rację, czułem się o całe wieki starszy, niż dziś rano. Chłopcy zauważyli wprawdzie moją owiniętą rekę, ale o nic nie pytali, zajęci własnym cierpieniem. Davie pijaczyna oczywiście wszystko im powiedział i prawdę mówiąc zaskoczyło mnie to, że żaden nie czynił mi wyrzutów. Już samo to było znamienne, i poczułem się jeszcze gorzej. Nie okazałam jednak tego po sobie. Rozumiałem już słowa starego druida, choć smakowały mi gorzko: oto już nigdy nie miałem być taki jak kiedyś, odtąd już zawsze miałem patrzeć na swych przyjaciół jak ktoś starszy od nich o wiele lat i odpowiedzialny za ich życie.

Musiałem stać się silny i wytrzymały, więc Gantry kazał mi biegać po lesie do upadłego, podnosić coraz cięższe głazy, uczył mnie też, co było ogromnie cenne, walki mieczem. Nie tylko tego – również moje umiejętności łucznicze, wbrew oczekiwaniom, nie wzbudziły jego zachwytu. Pod jego kierunkiem uczyłem się więc, jak strzelać na ślepo, kierując się dźwiękiem, i jak wypuszczać kilka strzał naraz. Początkowo tak jedno, jak i drugie wydało mi się absurdem, ale… Gantry okazał się wspaniałym nauczycielem i wierzył we mnie bardziej, niż ja sam. Nie tylko on. Moi przyjaciele, gdy zażądałem od nich wyboru między odejściem a przyłączeniem się do mnie w walce przeciwko Normanom, zachowali się tak, jakby byli pewni tego od samego początku. Nawet John, dużo od nas starszy i doświadczeńszy, przyjął całą sprawę nadspodziewanie spokojnie.

„Jak chcesz – powiedział – Zginąć na szubienicy za kłusownictwo czy za ludowe ideały to dla mnie jeden diabeł. Stawiam jednak pewien warunek: musisz mnie pokonać w walce. Jeśli ci się to nie uda, zostawiam sobie prawo wypowiedzenia ci posłuszeństwa w każdej chwili.”

„Zgoda – odparłem – Walka wręcz czy na pałki?”

John zarechotał, jakbym mu opowiedział jakiś znakomity żart.

„Jakie wręcz, dzieciaku? Zgniótłbym cię jak komara. Jasne, że na pałki. Wejdziemy na kładkę nad strumieniem i który pierwszy spadnie, ten przegrał.”

John uwielbiał takie pojedynki – prawdę mówiąc, był w nich diabelnie dobry i mało kto mógł mu sprostać. Mimo to kiwnąłem głową aprobująco. Wiedziałem, że jeśli nie zgodzę się na tę próbę, John będzie zawiedziony i urazony, a tego nie chciałem. Potrzebowaliśmy go, potrzebowaliśmy jego doświadczenia i znajomości Sherwood, a poza tym zawsze był dla nas niczym ojciec, czy może raczej starszy brat. Uwielbialiśmy go jako dzieci, a i teraz był nam bardzo bliski.

Od słowa do słowa, wzięliśmy pałki i poszliśmy nad strumień. Chłopcy oczywiście pobiegli za nami i po przybyciu na miejsce usiedli szerokim półkręgiem przy kładce. Nie bez powodu przypuszczali, że walka będzie bardzo interesująca. John uchodził wprawdzie za mistrza, ale i ja nie byłem taki ostatni. Wywijania pałką uczyliśmy się wszyscy razem, jednak mnie to szło jakoś lepiej, niż innym. Ktoś kiedyś powiedział, obserwując moje zmagania z Simonem, że jestem „znakomicie wyważony”, a cokolwiek to oznaczało, po prostu trudno mnie przewrócić. Jestem też szybszy, niż moi kompani. Nie przechwalam się, po prostu tak jest. Moje ruchy są tak szybkie, że umiem pokonać ludzi nawet bardzo silnych i dużo cięższych niż ja. Podobno to wrodzony talent. John wiedział o tym, podobnie jak inni, gdyż takie rzeczy zazwyczaj szybko się rozchodzą po ludziach. Zwycięzcy turniejów w szermierce na pałki są sławni na cały kraj, zatem i po mnie oczekiwano, że dołączę do ich grona. Teraz nie było to już możliwe, choć w moim obecnym życiu banity ta umiejętność mogła okazać się bardzo przydatna. Choćby teraz. Bardzo chciałem pokonać Małego Johna, zdawałem sobie jednak sprawę z tego, iż nie będzie to łatwe, a może okazać się wręcz niemożliwe.

John stanął naprzeciwko mnie na kładce, ściskając w dłoniach swoją pałkę. Brodaty, muskularny olbrzym, podobny do niedźwiedzia, lekko wywijał ciężkim sękaczem, mierząc mnie pobłażliwie rozbawionym wzrokiem. Sam ten widok wystarczyłby, aby dawnemu Robinowi dusza uciekła w pięty. Ten nowy jednak myślał już i czuł zupełnie inaczej. Po raz pierwszy, choć nie po raz ostatni, stawałem do walki pozornie niemożliwej do wygrania, wiedząc, że liczy się przede wszystkim to, bym walczył. Nie ruszając się z miejsca, wytrzymałem pierwszy atak Johna i skontratakowałem tak zajadle, że cofnął się o krok. Nie oczekiwał tego po mnie – znał moje możliwości, ale że nikomu nie chwaliłem się swymi ćwiczeniami pod okiem Gantry’ego, nie wiedział, że uległy one wybitnemu poszerzeniu. Walczyłem z zajadłością, jakiej się po mnie nie spodziewał, i to go zaskoczyło. To jednak nie mogło trwać długo. Byłem silniejszy, niż kiedyś, nie mogłem jednak w żadnym wypadku równać się z Johnem, który bez trudu łamał podkowy i mógł podnieść konia na karku. Całej tej potwornej sile mogłem przeciwstawić jedynie swą zwinność i umiejętności, ale musiałem się spieszyć. Przedłużająca się walka byłaby dla mnie niebezpieczna, gdyż po prostu osłabłbym do szczętu. Kilkakrotnie udało mi się dosięgnąć przeciwnika, aż zachwiał się, ale ustał na kładce i w odwecie tak zaprawił mnie w żebra, iż skutki tego uderzenia odczuwałem przez ponad dwa tygodnie. Następnego ciosu, wymierzonego w głowę, zdołałem uniknąć, ale to były moje „ostatnie podrygi”, jak mawiał Stutely. Nie było co się łudzić – taki byk jak John mógł mnie zgnieść samą masa i należało się tylko dziwić, czemu nie zrobił tego od razu. Teraz postanowił naprawić ten błąd i ruszył na mnie, groźnie wznosząc pałkę. Zasłoniłem się, ale cios był tak silny, że nie utrzymałem się na nogach i poleciałem na zbity łeb prosto w wodę. W ostatnim mgnieniu oka zawadziłem swoją pała o nogi Johna, który przez chwilę młócił powietrze rękami, potem stracił równowagę i spadł po przeciwnej stronie kładki, niemal dokładnie naprzeciwko mnie. Nasi przyjaciele pokładali się ze śmiechu patrząc, jak siedzimy niczym zmokłe kury, popatrując na siebie głupio. Nie bardzo było wiadomo, jak zakwalifikować takie zakończenie, a niepisane reguły podobnych pojedynków wykluczały ponowne rozpoczęcie walki. Wreszcie John wstał.

„Umówmy się, że tego wogóle nie byo.”oznajmił, wyżymając wodę ze swego ubrania.

„Ja się nie umawiałem!” zawołał Stutely, jak zwykle akcentujący, że ma własne zdanie. Była to jedna z jego nieznośnych przywar.

Wstałem, usiłując przybrać możliwie godną minę, co było w tej sytuacji dość trudne. Juz otwierałem usta, by powiedziec coś poważnego i wzniosłego, gdy na łące zjawił się obdarty wyrostek, jeden z wielu chłopców, mieszkających w okolicznych wioskach.

„Ratujcie, panie – poprosił, przypadajac do mnie – Wyście Robin Hood, prawda? W mojej wsi są żołnierze Szeryfa. Popili się w karczmie, teraz biją, kradną i gonią dziewuchy. Samo im nie poradzimy.”

Musiałem podjąć błyskawiczną decyzję. Było nas mało – ledwie ośmiu i pół, bo Davida nie można było przecież liczyć za całą osobę. Od razu uszła ze mnie cała ważność, bo sytuacja była diabelnie niebezpieczna, choć niemniej kusząca. Wreszcie nadarzała się okazja, by otwarcie wystąpić przeciwko Szeryfowi, tak jak to sobie planowałem… tylko że moi chłopcy byli jeszcze niedoszkoleni, a i ja sam dopiero niedawno zacząłem naukę u Gantry’ego. Jednak chłopak patrzył na mnie tak ufnie i prosząco, że zdecydowałem się.

„Wszyscy za mną.”rozkazałem krótko i ruszyliśmy za naszym obdartym przewodnikiem.

We wsi trwało zamieszanie. Żołnierzy było tylko kilku, ale chłopi dobrze wiedzieli, że jeśli któryś z nich zechce bronić swego ubogiego mienia lub swej kobiety, zostanie bezkarnie zamordowany. A jeśli przypadkiem zabije takiego łupieżcę, może zapłacić za to cała jego rodzina. Szeryf nie znał umiaru w karaniu tych, których uznał za swych wrogów. Żołnierze wiedzieli o tym i bez skrupułów wykorzystywali swoją uprzywilejowana pozycję. W mojej głowie pojawił się plan, który bez zastanowienia wprowadziłem w życie. Nie wiem, czy był całkiem mój, czy też narodził się pod wpływem opowiadań Gantry’ego, ale był dobry i okazał się skuteczny.

Żołnierze nie spodziewali się, że ktoś ich zaatakuje. Gantry nazywał to „elementem zaskoczenia” i udało się nam wykorzystać go naprawdę zgrabnie. Lanie, które im spuściliśmy, było naprawdę solidne, gdyż nie widzieliśmy powodu, żeby się ograniczać. Na zakończenie wyrzuciliśmy żołnierzy na drogę, daleko za wioskę, a ja odszukałem wśród nich tego, który był najprzytomniejszy i potrząsnąłem nim jak szczurem.

„Powtórz swemu panu, że od tej pory Robin Hood, wierny poddany króla Ryszarda i wróg uzurpatora Jana, będzie mu się śnił po nocach! – wrzasnąłem mu prosto w twarz – Każdy gwałt, jakiego dopuszczą się jego sługusy, takie jak wy, ukarzę surowo! Jasne?!”

„Nie… nie bardzo.”jęknął żołnierz z obłędem w oczach. Najwyraźniej nie całkiem jeszcze wytrzeźwiał, a i lanie, jakie otrzymał, też zrobiło swoje.

Machnąłem na niego ręka i wróciłem do wioski.

„Możecie rozgłosić, że powrócił Człowiek w Kapturze – powiedziałem – Od tej pory Normanowie poznają, co to strach.”

Powiedzmy, że była w moich słowach pewna przesada. Ale wieśniacy gapili się na mnie jak oczarowani. Na kogoś takiego czekali już od dawna, a ja, patrząc na ich rozświetlone nadzieją twarze, byłem tylko ciekaw, czy udźwignę taką odpowiedzialność.

About the author
Technik MD, czyli maniakalno-depresyjny. Histeryczna miłośniczka kotów, Star Treka i książek. Na co dzień pracuje z dziećmi, nic więc dziwnego, że zamiast starzeć się z godnością dziecinnieje coraz bardziej. Główna wada: pisze. Główna zaleta: może pisać na dowolny temat...

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *