Pałac lalkarza

      Podobno.

Podobno to ta pierwsza miłość jest najważniejsza. Nie wiem, nie wierzę. Dla mnie to Ty byłaś moją największą miłością. Moją pasją. Moim amuletem. Moim życiem.

A teraz Ciebie nie ma.

Marcelka.

Czy pamiętasz jak kiedyś na siebie patrzyliśmy? Tylko patrzyliśmy przecież, nic, nigdy…

Podobno.

Podobno jesteś teraz szczęśliwa. Niosą Cię obłoki i płyniesz – taka piękna, taka delikatna. Zawsze byłaś taka delikatna. Jesteś teraz szczęśliwa?

Bo ja nie jestem. Nie będę.

Już nigdy.

Głodny.

Był głodny. Żołądek zdawał się przyssawać do innych organów, pochłaniać je, Chryste – kebab, albo chociaż kanapkę.

Gówno tam – jedziemy.

Miasto jest puste i martwe. O tej godzinie powinno żyć. Ludzie błąkać się po ulicach, snuć pośród monumentów budowli. Roześmiane dziewczęta w butikach, hardzi faceci walący browara w knajpie. A co ty myślałeś Stef – deszcz leje, cholera, wszyscy się pochowali. Leje się żal z nieba. Zimna ciecz atakuje samochód kropla za kroplą.

Ciężko się prowadzi – jakby to wodne bombardowanie mogło zaraz zmieść Merca z ulicy. Stef szarpie kierownicę, skręca raz i drugi. Do pałacu.

Potem czuł jakby prowadził łódź. Ulica wypełniła się wodą do tego stopnia jakby miała zaraz zamienić się w kanał. Spływa strumień, rwąca rzeka, a on pod górę. Za dużo wody by odprowadziła ją kanalizacja, miasto zalane. Pieprzona Wenecja północy. Silnik wydobywa z siebie łkanie, ale nie ma zmiłuj – nie teraz. Po to cię kupiłem byś mnie woził gdzie sobie życzę. A teraz mnie zawieź do pałacu.

Choćbyśmy mieli tu oboje zdechnąć z zimna, choćbyś zaczął krztusić się i choćbyśmy się zesrali z wysiłku. Masz mnie doprowadzić na miejsce.

Koło weszło w niewidoczną pod potokiem dziurę. Jedną, drugą.

Trzask był taki, że Stefa ogłuszyło, kierownica wyleciała z rąk. Maska Merca opadła w potok. Silnik zgasł. Merc umarł.

Mężczyzna szarpnął za drzwi, wysiadł. Szklane bombardowanie spadło na niego zimną, nieprzyjemną falą. Momentalnie – marynarka, koszula, portki, krawat – wszystko, wszystko mokre. W butach chlupie. Pewnie, że chlupie – stoję kurwa w kanale!

Merc musiał wlecieć w jedną dziurę i zaraz w drugą – podwozie się z nami pożegnało. Auto stało nierówno – maska opadała dość mocno, opona ginęła w głębinie wody. Zaraz zresztą potok dojdzie też do silnika, zaleje tłoki, akumulator. Wygrałaś matko naturo – że też cię dziwko nie doceniałem!

Rozejrzał się. Ciemność, deszcz.

Ale chyba był już blisko. Biały chłopiec bardzo wyraźnie powiedział mu jak dojechać. Tak to ta dzielnica – zbudowana na ogromnym wzgórzu, jeszcze przed wojną. Wtedy to budowali się tu notable i śmietanka – domy tu mieli ambasadorowie, bardziej szanowani kupcy, palestra. Jak człowiek był niedobrze ubrany to policja konna mogła kazać mu sobie stąd pójść, a jak próbował żebrać, to dostawał pałą przez łeb i już nie błagał o grosz. Teraz to wyglądało inaczej – domki i pałacyki zniknęły, zaś z miasta uciekły tu najpaskudniejsze budowle, jakby szukając azylu, schronienia. Szare lub brązowe, przyciężka architektura czasu wujaszka Stalina, kwadratowe bunkry w których gnieździli się ludzie. Stłoczone niemal jeden na drugim, wtulone w siebie, a pomiędzy ich ciałami labirynt korytarzy i dróg.

Zapiął marynarkę, palce ślizgały się po guziku. Poszedł.

Myślisz Stef, że to jest tego warte? Że to ma sens? Wierzysz w to?

Wierzę. No przecież bym nie lazł w deszczu i nie szukał gdybym był wariatem. A jeśli jesteś wariatem?

Teraz to już dla mnie nie ma znaczenia.

Budynki płakały. Gdy deszcz spływał po ścianach zdawał się ściągać brud z okien, tak jakby płakała kobieta. Makijaż lał się jej po policzkach, a ona szlocha i szlocha. Płakały te okna patrząc na Stefa – jak błąka się w alejkach, po trawnikach. Pośród placów zabaw bez dzieci i ławek bez przesiadujących.

Biały chłopiec był koło zjeżdżalni. Deszcz go nie dotykał i Stef odetchnął z ulgą.

– Jesteś!

– Jestem – odparł chłopiec.

Był taki radosny i roześmiany, że Stef też wyszczerzył zęby. Biała twarzyczka patrzyła weń dwoma ognikami oczu. Białej koszulki nie lizały zimne krople, białe spodenki i nóżki – suche. Buciki ginęły gdzież w trawie.

– Pójdziemy? – zapytał chłopiec.

– Tak – odparł Stef radośnie – tak, chodźmy!

Podbiegł i ujął dziecko za rękę. Znów to poczuł – zimna dłoń, która ogrzewa się im dłużej ją dotyka. Z chłopca płynęła taka radosna energia. Jakby cały świat się cieszył wraz z nim.

Chyba tak się czuje ojciec gdy trzyma swoje pierwsze dziecko. Skała dryfuje w martwej, zimnej próżni, na tej skale mali ludzie zadają sobie nieszczęście, mordy i gwałt. Jeden drugiemu zdziera skórę z pleców, krwawy ochłap odchodzi od mięsa z mlaśnięciem, wyrywają włosy, drapią oczy i twarz. A potem mężczyzna trzyma swoje pierwsze dziecko – ten największy dar jaki może dać mu kobieta. Trzyma je, patrzy i ta skała, to nieszczęście, ten mord, gwałt i ta krew – to wszystko nie ma już znaczenia, bo liczy się to ciepło, to szczęście, zamknięte w dłoniach.

Doszli.

– Pałac! – rzekł malec.

Jeden z wielu kwadratów – szarobrązowy, z płaczącymi oknami. Cztery piętra i okna. wiele okien, ile? Stef nie mógł się doliczyć. Stare ramy, łuszczy się biała farba – to widział przy parterze, a za oknami, za szybami – ciemność. Nic.

Podeszli do wejścia – dużych drzwi pod betonową wiatą. Z nich nie schodziła farba – jej brąz przylegał do drewna silnie.

– Wejdź, wejdź, wejdź! – cieszył się chłopiec.

Stef popchnął drzwi. Nawet nie przyszło mu do głowy zapukać, sięgnąć palcem do domofonu.

Po prostu pchnął drzwi i wszedł.

Ciemno. Czerń.

Najczarniejsza czerń jaką można zobaczyć. Czerń śmierci.

Klaruje się kształt. Ułudny, ledwie tylko wyróżniający się na tle nieprzeniknionego mroku. Zarysowuje teraz wyraźniej, dryfuje w tej czerni. Nabiera formy – krąg. Jego krawędzie, niczym obręcz stykają się z innym kręgiem, a ten z kolejnym i jeszcze kolejnym. Od nich odchodzą kolejne, niedokończone kręgi, jak pazury – zakończone ostro. Razem tworzą idealnie symetryczną formę, dryfujący w śmiertelnej nocy fraktal.

Z daleka widać, że kształt jest jednym z wielu identycznych. Wszystkie one dryfują niepołączone w pustce i bezkresie. Każdy identyczny, taki sam jak nieskończona ilość sióstr i braci. Tworzą płaszczyznę w poziomie czerni przestrzeni. Dalej powstają w stół i fotel. Nie – krzesło. Formują ścianę. Obraz. Twarz.

Stef był w pomieszczeniu o nieskończonym rozmiarze. Widział tylko jedną ze ścian. Drewniana podłoga, lśniąca zdrowym brązem drewna, lekko tylko brudna. Stół, okrągły, z drzewa i krzesło. Ściana za stołem odchodziła na boki i zanurzała się w mrok.

Stał mężczyzna.

– Witam serdecznie – powiedział do Stefa.

Stef przyjrzał mu się nieufnie. Biała koszula, na niej czarna kamizelka. Spodnie też czarne. Na stopach eleganckie, lśniące mrokiem mokasyny. Twarz – starszy pan, siwe, krótkie włosy. Lekki zarost, chyba ostry. Okulary nasunięte nisko na nos. Za nimi przenikliwe oczy. Patrzą na Stefa.

– Czy usiądzie Pan?

– Pan jest lalkarzem? – zapytał Stef czując teraz, że w cieple pomieszczenia drży z zimna.

– Tak, jestem. Czy usiądzie Pan?

Zdawało się, że to ostatnie pytanie wypowiedział identycznie jak poprzednio – co do zgłoski, co do drgnięcia głosu.

Stef podszedł powoli do krzesła. Odsunął je. Usiadł.

– Dziękuję – rzekł lalkarz – czemu Pan tu jest?

Chwila ciszy.

– Marcelka – odparł wreszcie gość lalkarza.

– Tak?

– Chcę ją odzyskać.

Lalkarz podszedł bliżej, stanął po drugiej stronie stołu.

– Ona nie żyje – rzekł.

Stef skrzywił usta. Chciał załkać, ale już dość beczenia. Po to tu jest by już się nie mazać.

Bądź mężczyzną, kurwa! Rolujesz klientów jak starozakonni gojów w Talmudzie. Potrafiłeś łgać kobietom jak mało kto, waliłeś im takie historyjki, że sam się sobie dziwiłeś jak te głupie pindy mogły w nie wierzyć. Ale teraz Marcelka umarła, a tobie się zachciało beczeć jak dziecku nad połamaną zabawką. Bo co? Bo to jedyna, której nigdy nie dotknąłeś? Bo to ona była dla ciebie tym czego zawsze potrzebowałeś, a od czego zawsze uciekałeś. W ramiona kolejnej łatwowiernej pindy. Chwila drgaw i wytchnienie.

Marcelka umarła. No i co? Przecież niedługo wróci.

Przestań się mazać.

Bądź facetem. Chociaż raz.

– Nie żyje – odparł Stef hardo – dlatego jestem tutaj. By ją odzyskać.

– Biały chłopiec powiedział ci, że ja to zrobię?

– Tak. Gdzie on teraz jest?

– Szuka innych. On zawsze szuka.

– Pomożesz mi?

Lalkarz patrzył na niego długo. Bardzo długo.

– Wróci. Czy zjesz ze mną jabłko?

Stef pokręcił głową.

– Nie dziękuję. Co mam zrobić? Ile…

– To nic nie kosztuje. Musisz to wiedzieć. To nic nie kosztuje.

– Więc…

– Wystarczy, że chcesz. Czy zjesz ze mną jabłko?

Co on ma z tym jabłkiem?!

– Nie chcę jabłka! Co mam zrobić, żeby ona wróciła?

– Będziesz szedł a moje lalki tobie pomogą. Odzyskasz ją, gdy uwierzysz i znów wrócisz. Każdy z nich poprosi Cię byś dla niego uczynił dar. Ale to nic nie kosztuje. Oni wiedzą, poprowadzą. Boisz się?

– Nie.

Faktycznie się nie bał.

– Jaka ona jest?

Boże, jaka ona jest? Marcelko – jesteś piękna. Delikatna, pociągła twarz, ciemne oczy. Byłaś mojego wzrostu, prawda? Mojego wzrostu. Włosy, takie do ramion. Gdy wiał wiatr unosiły się jak kojący płomień.

Miałaś taką delikatną skórę. Raz czy dwa razy dałem Ci całusa, pamiętasz? W podziękowaniu za pomoc w projekcie i potem na Wigilię, przy składaniu życzeń. Gdy się rozstawaliśmy oglądałaś się za mną. Zawsze sobie mówiłem – jak się obejrzy to znaczy, że jestem dla niej ważny. Ty byłaś dla mnie ważna. Ja zawsze patrzyłem jak odchodziłaś. Nawet wtedy. Ostatni raz.

Już chciał otworzyć usta i to wszystko opowiedzieć, gdy lalkarz zapytał:

– Czy zjesz ze mną jabłko?

Chryste, jestem głodny! Zupełnie zapomniałem.

– Tak.

Jabłko leżało na stole. Było tam wcześniej? Nie zauważył? Nie – nie było go, musiało się pojawić. Może lalkarz je położył, gdy on rozmyślał o swojej utraconej Marcelce.

Nie wyglądało apetycznie. Skórka była porowata. Granatowa. Wyglądało wręcz niezdrowo.

Lalkarz wyciągnął zza kamizelki purpurowe zawiniątko. Położył na stole obok owocu. Dłońmi odwinął materiał. Błysnęło srebro noża. Ostrze było idealnie wyprofilowane, bardziej jak szpikulec niż nóż.

– Nie możesz się bać – powiedział lalkarz unosząc powoli sztuciec – nie możesz.

– Nie boję się. I nie będę.

Przyłożył ostrze do skórki, nacisnął, zaczął kroić, dokładnie na środku.

W otaczających ich ciemnościach nastąpiło poruszenie, jakby setki kształtów nagle przebiegało w mroku. Stef obejrzał się zaniepokojony. Lalkarz kroił jabłko. Nóż dotknął blatu, owoc przepołowiono. Część nie trzymana przez lalkarza opadła na stół. Środek był zdrowy, jasny. Pestki tworzyły jakiś wzór, ale Stef – czy to z głodu czy przez mrok – nie mógł go zidentyfikować.

Lalkarz wziął swoją połowę, uniósł do ust. Wargi rozszerzyły się nienaturalnie i mężczyzna połknął połówkę owocu. W całości. Nie przeżuwał – po prostu ona zniknęła w jego ciele.

Stef wziął swoją część. Powąchał – normalny zapach, jak jabłko. Odgryzł. Smak był dziwny. Jakby – żywy. Kęs wywołał dziwne odczucie w ustach – jakby rozpadł się na setki kawałków, drażniących język i podniebienie. Kawałki poruszały się, jak owady. Ostre nóżki szarpały, kłuły język.

Stef chciał się zakrztusić, wypluć. Spadł z krzesła. Zniknął. Zamarł w ciemnościach.

Gdy odzyskał przytomność czuł zimno przy dłoniach. Dotykał podłogi, drewna. Leżał na płask.

Otworzył oczy. Nad sobą miał sufit – zacieki tworzyły wzór na farbie. Było tu światło choć nie było lamp. Delikatna poświata. Ściany miały niezdrową barwę wypłowiałego granatu.

Wstał.

Nie pamiętał co się z nim działo po posiłku z lalkarzem, ale czuł, że już nie jest głodny. Właściwie to nawet przybrał trochę n wadze. Pod suchą już koszulą rysował się niewyraźny brzuszek. A zawsze miałem taką kondycję, kurwa!

Nieważne. O ile lalkarz go nie okłamał to teraz musiał tylko próbować poszukać Marcelki. Ona chyba gdzieś tu jest. Leżę w korytarzu.

Popatrzył wokół – korytarz miał w ścianach jakieś drzwi, rozwidlenia. W kilku miejscach ziały dziury pomiędzy deskami w podłodze. A w tych dziurach – mrok.

Ruszył gdzieś naprzód.

Korytarz ciągnął się i ciągnął. Było lekko zimno, miejscami powietrze poruszało się szybciej, jakby popychał je delikatny wiatr. To pewnie przez te dziury w podłodze. Marcelka, jesteś tu gdzieś? Przyszedłem! Wiem, że czekałaś, ale jestem tu! Wyciągnę Cię z zimnej ziemi. Widzisz – widzisz, że koniec końców udowodniłem Ci jak mi na Tobie zależy. Jestem tutaj, nawet nie wiem gdzie. Jestem w tej norze, w ciemnościach i bladym świetle tu i tam. Przybyłem po Ciebie. Jesteś za drzwiami? Za tymi?

Stanął przed dużymi, drewnianymi drzwiami. Zza nich dochodził jakiś chrobot. Szuranie.

Pchnął je.

Duży pokój. Jedno okno, zamurowane. Brązowa podłoga, sufit, ściany. Przy oknie zwisa firana. Ciężka, szaro – czarna. Dalej łóżko, a właściwie jego ramy – żelazne i zimne, wystają sprężyny.

Coś się porusza w ciemności. Stef popatrzył.

Z mroku wyszedł kształt. Człowieczek ulepiony z gliny, w koszulce i spodenkach z bawełny. Sięgał Stefowi do pasa. Poruszał się koślawo. Był lalką – jedną z lalek lalkarza. Popatrzył na Stefa i choć nie miał oczu to chyba patrzył z nadzieją. Wyciągnął dłoń, wskazał paluszkiem. Wpierw na Stefa a potem na jedną z dziur w podłodze. Przechylił głowę.

Muszę robić o co mnie poproszą.

Stef pokiwał głową z radością, uśmiechnął się. Podszedł do dziury w podłodze, zajrzał. Nic tylko mrok.

Sięgnął dłonią, zanurzył ją w ciemnościach. Namacał coś. Ostre krawędzie, jakieś sznury. Pudełko.

Popatrzył na lalkę. Uśmiechnął się. Już, już zaraz wyciągnę. Jestem bardziej niż szczęśliwy, że mogę ci pomóc. Popatrz, zaraz dostaniesz to czego chcesz. Stef tu jest – zawsze do usług.

Wyciągnął pudełko. Drewniane, koślawe i lekkie. Przeciągnięte kilkakrotnie sznurem, już pękającym, słabym. Mieściło mu się w dłoni choć gdy podał je lalce, gliniany człowiek ledwo trzymał je w rękach.

Położył na podłodze, zerwał sznur. Otworzył. Stef zajrzał wraz z nim. W pudełku nie było niczego.

Gliniany człowiek jednak patrzył do środka. Zamarł w tej pozycji, wyłączył się. Stef ukłonił się służalczo, wyszedł.

Tu jej nie ma.

Jest gdzie indziej.

Ruszył dalej korytarzem. Skręcił dwukrotnie.

Zatrzymywał się przy drzwiach i nasłuchiwał. Cisza. Próbował otwierać, ale twardo stały. Zamknięte.

W końcu dojrzał w oddali zagłębienie w ścianie, zasłonięte brązową firaną.

Podbiegł.

Odsunął firanę – coś się za nią poruszało. Za firaną była szyba. Brudna od czegoś brązowego jak materiał, który zasłaniał ją wcześniej. Popukał w szybę.

Marcelka, to Ty?

Zaczął mazać szybę, ścierać brud. Rękawy marynarki kiepską go brały, ale skóra dłoni – to już lepiej.

Tarł i tarł. Najpierw uważnie, potem coraz szybciej, widząc, że im bardziej zamaszyste ruchy wykonuje, tym lepiej schodzi brud. W końcu oczyścił szybę, popatrzył. Za nią, przykuta do ściany znajdowała się kolejna lalka. Ręce miała wyciągnięte szeroko na boki, nogi blisko siebie, jakby zawieszono ją na kształt litery T, jakby ją ukrzyżowano. Była niedokończona – materiał, glina i skóra zlepiono na niej chaotycznie, głowa kołysała się na boki, także niedokształcona. Jedno oko, czarny węgielek, patrzyło na Stefa. Tak przyjaźnie.

Stef uniósł dłonie – były teraz całe brązowe, lepkie od brudu, jak oblepione gliną. Uniósł rękawy i choć nie tarł nadgarstkami to brud sięgał mu niemal do łokci. Strzepnął raz i drugi – brąz nie puszczał.

Ukrzyżowana lalka nie poruszała się. Głowa zamarła, patrząc w bok.

Poszedł tam gdzie patrzyła lalka. Słyszał w głębi korytarza jakieś odgłosy, jakby maszyny pracowały.

Jedne z drzwi były uchylone – za nimi coś błyskało, jak światło przenikające przez wirniki wentylacji.

Wszedł.

Przy ścianach krzątała się lalka najbardziej dotąd podobna do człowieka. Wielkości Stefa – niebieski grubasek, nagi z zalepionymi powiekami. Kucał i zamierał na chwilę, a potem raczkował od kąta do kąta. Nie było tu żadnych mebli, okien, nic. Tylko ściany poruszały się, błyskało światło. Stef wytężył wzrok. Ruch na ścianach to były gwoździe. Grube i rdzewiejące. Falowały jakby ktoś na przemian wbijał je i wyciągał za ścianą. Dlatego pokój tak falował – jak igły jeża w ruchu.

Stef popatrzył na lalkę. Grubasek wyciągnął język, pokazał na ścianę i na swoje usta. Potem znów na ścianę i na usta Stefa.

I choć by w to nigdy nie uwierzył, choć nie sądził, że jest do tego zdolny – Stef sięgnął do ściany i ujął w dłoń gwóźdź. Wyszarpnął i podał grubasowi. Ten wsadził go do buzi. Połknął natychmiast.

Wskazał na ścianę i na usta Stefa.

Mężczyzna sięgnął do ściany. Wyszarpnął kolejny gwóźdź. Zbliżył do twarzy. Przełknął ślinę i zamknął oczy. Włożył żelazo do ust.

Gdy połykał nie było to nieprzyjemne uczucie. Gwóźdź przeszedł przez przełyk, Stef poczuł łagodne „plum” w żołądku, jakby połknął kluseczkę.

A potem ból.

O Chryste, o kurwa jak to boli!

Żelazo wyszło z żołądka, przebiło go i ruszyło ku powierzchni ciała. Przebiło mięśnie i skórę, wychodząc ostrą końcówką na zewnątrz.

Stef z jękiem rozpiął koszulę i zobaczył jak z jego ciała wystaje rdzawy kawał żelaza. Ale to nie był koniec. Kolejne kawałki, jakby gwóźdź rozmnożył się w żołądku, ruszyły wzdłuż kręgosłupa, do góry jego ciała.

Poczuł dwa tępe ukłucia pod czaszką.

Namacał. Dwa gwoździe wyszły z boku jego głowy, nad uchem.

Zawył.

Chryste! Dlaczego?! Przecież ja chcę… ja chcę tylko…

Ją odzyskać.

Namacał gwoździe w czaszce, dwie tępe końcówki wystające z głowy.

Wyczołgał się z pokoju, choć już nie bolało. Łkał.

Zawsze taki jesteś. Zawsze taki byłeś. Jak coś komuś załatwić co Cię nic kosztuje – Stef jest miły, pomoże, uśmiechnie się. Ale gdy trzeba trochę wysiłku, gdy trzeba się zdecydować, zrobić, a potem jeszcze znieść odpowiedzialność – wtedy Stef płacze, mazgai się. Miga się chorobą, zajęciami. Beczy.

Co kurwa z Ciebie za facet Stef?

Co z Ciebie za facet?

Wstał.

Muszę, muszę ja odzyskać. Bo jak tego nie naprawię to już nie ma po co… nie ma po co…

Coś wyłoniło się z ciemności. Dwa kształty. Jeden dość duży, drugi mniejszy, za nim. Stef cofnął się do ściany, rozszerzyły mu się oczy, patrzył. Dwie lalki – jedna pochylona, złamana w pasie. Do pleców przyczepiono jej coś jak strzykawkę – wielki aparat pełen blachy, pokręteł. Szklany zbiorniczek, zakończony z przodu igłą, coś w nim chlupało. Za lalką stała druga – w brązowym kitlu, dłońmi trzymała tył strzykawki, operowała nią, jak pilot za sterami jumbo jeta. Na głowie miała żelazną płytkę – zakrywała jedno oko, drugie, na ruchliwej, blaszanej szypułce poruszało się, obserwując wszystko wokół.

Podchodzili do Stefa. Mężczyzna załkał. Igła strzykawki mknęła ku jego piersi.

O Chryste, Marcelka – czy Ty też tak musiałaś cierpieć? Tak się bałaś? Gdy Cię kłuli i cięli, gdy Cię badali, jeden raz za drugim?

Ratowali życie, choć w tym bólu wolałabyś umrzeć.

Przepraszam, Marcelka, przepraszam!

Boże jak ja cierpię!

Igła weszła w jego pierś, zabulgotał brązowy płyn.

Lalka z okiem na szypułce pokręciła korbką, Stef wył a płyn wlewał się w jego ciało, wypełniał je.

Gdy rozlał się po nim cały, strzykawkę wyszarpnięto, a Stef padł na podłogę. Czuł się pełen. Bulgotało w nim. Był napełniony.

Wstał, trzęsąc się. Teraz nosił zarost. Marynarka i koszula były wilgotne od potu. Przytył jeszcze bardziej – miał grube nogi, wyraźny brzuch, napełnione policzki. Dyszał. Wstał i ruszył dalej.

Przepraszam Cię, przepraszam.

Nie powinienem.

W korytarzu przed nim stała lalka. Trzymała coś. Pudełko, które wcześniej podał glinianemu człowieczkowi. Teraz otwarte, coś się poruszało w środku – napięta nić. Grube, brązowe szydło.

Podszedł do lalki. Zamiast głowy miała coś na kształt sitka – z dużych otworów wychodziły kolejne nitki, ruszały się, jak poruszane przez kogoś kto zszywa materiał. To napinały się, to rozluźniały znowu. Jak na cerowanej skarpecie.

Lalka zbliżyła pudełko do Stefa.

Wiedział, że musi zrobić jeszcze to. Jeszcze tylko to.

Tak bardzo Cię przepraszam. Nigdy nie przestanę przepraszać, wiesz? Bo wiem jak cierpiałaś i że byłaś w tym sama.

Wiem, wiem że Cię opuściłem. Potrzebowałaś mnie. Tak bardzo. A ja uciekłem od Ciebie, jak uciekałem zawsze. Od mojej miłości. A teraz Ciebie nie ma, odeszłaś, a ja muszę to znieść by odzyskać Cię z powrotem. Odszedłem.

Kiedy Ty najbardziej mnie potrzebowałaś.

Włożył dłonie do pudełka.

Nitka ożyła, wbiła się w glinę na skórze, weszła zygzakiem. Pomiędzy mięśniami i kością.

Oplotła dłonie i ruszyła w górę, do ramion, do tułowia.

Nie wiedzieli co ci jest i ja też nie wiedziałem.

Byłaś chora i leczyli Cię. Tak myśleli, choć naprawdę zadawali Ci cierpień. Zabiegi, zastrzyki, inwazyjne operacje. Zajrzeli do środka, do Ciebie. Nic nie znaleźli. A ty nadal konasz. Nadal w agonii.

Uciekłem, bo chciałbym z Tobą zostać, ale nie tak. Nie wtedy. Nie umiałem przecież, nie chciałem. Życie było za dobre. Za dobre. Po co? Te białe kitle. Smród naftaliny. Środków dezynfekujących. Innych chorych, już rozkładających się w środku. Jak Ty.

Potem umarłaś.

Nici przebiły ramiona, zeszły na pierś. Połączyły się schodząc po ukosie w dół, tworząc siny Y.

Zeszły do pępka, ominęły gwóźdź. Zamarły.

To tak Cię zaszyli gdy umarłaś?

Skonałaś w męce, beze mnie. A potem wstrzyknęli coś, na zwiotczenie, przed sekcją. Otworzyli, rozcięli. Wyciągnęli z Ciebie jedno po drugim. A potem wzięli nić. I zaszyli, zostawiając na Twym ciele rozcięcie pociągnięte surową dratwą. Siny Y.

Powiedzieli mi potem co Cię zabrało.

Nie słuchałem ich.

Wiedziałem, co tak naprawdę Cię odebrało światu i mnie.

Mój brak.

Glina już stwardniała, przybrała formę. Nić zawiązała materiał. Gwoździe przybiły twardsze części. Lalka jest gotowa. Marynareczka i koszula, ubranko. Leży w dłoni lalkarza a on pociąga ostatni ścieg. I gotowe. Jesteś tu z nami. Jesteś.

Nie można odzyskać czegoś, czego nigdy się nie miało. Nie można chcieć tego przed czym się uciekło. Być z kimś z kim się nie było.

Tak to już jest. Zawsze było. I będzie.

Tak to już jest.

Jak mogłeś tego nie wiedzieć?

About the author
Arkady Saulski
rocznik 87, urodzony w kraju Polan i Wiślan. Publikował w: Nowej Fantastyce („Dzieci Syberyjskie”), Frondzie, Pressjach. Prowadzi stały dział komentarzy międzynarodowych w magazynie Idź pod Prąd. Jest, od wielkiego dzwonu, komentatorem politycznym na Fronda.pl. Ostatnio najaktywniejszy na portalu Rebelya.pl (gdzie dokończył swoją „trylogię polską”). Ma również przyjemność od czasu do czasu publikować eseje około literackie na Szufladzie. Nie lubi złej literatury (której jest pełno), lubi dobrą whisky (której jest zawsze za mało).

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *