„Otwarte karty”. Cykl: Opowieści z Zoa

Dzień rozpoczął od wczesnej pobudki, następnie udał się na półgodzinny trening do siłowni, wziął zimny prysznic i zjadł pożywne śniadanie. Kiedy się ubierał, krytycznym wzrokiem zerkając w lustro, przyszło mu do głowy, że może nie zostanie przyjęty, ponieważ nie zapowiedział się z wizytą. W końcu skwitował te rozterki obojętnym wzruszeniem ramionami. Jest królem i nawet wiedźma nie odmówi mu spotkania zwłaszcza, że od dawna uchodzi za jego formalnego sprzymierzeńca. Przedtem wielokrotnie odwiedzał ją w jej pracowni w pobliżu Thiralathy, gdzie zajmowała się przygotowywaniem ziołowych naparów, testowaniem nowych czarów i udoskonalaniem starych. Zazwyczaj spędzała tam większą część poranka, gdyż twierdziła, że to najlepsza pora dnia na sporządzanie eliksirów i magicznych mikstur. Z tego powodu Lucyfer postanowił wybrać się do niej zaraz po wschodzie słońca.

Ostatni raz przyjrzał się sobie, obciągając poły kamizelki. Zauważył, że zrobił mu się niewielki brzuszek, przez co kamizelka uparcie podwijała się do góry. „Zaniedbałem się i zgnuśniałem, jak stary grzyb.” – pomyślał smętnie, odwracając się plecami do lustra. Zarzucił płaszcz na ramiona, postawił kołnierz i ruszył do drzwi. Miał nadzieję, że w powozie Dagon zabawi go pogawędką, umilając mu podróż. To zawsze poprawiało mu humor.

Niestety w hollu okazało się, że jego osobista gwardia jest pozbawiona przywódcy, który mimo szczerych chęci zaspał. Król nie dysponował czasem, żeby na niego zaczekać, więc dogłębnie rozczarowany sam udał się do Thiralathy.

Już z oddali ujrzał strzeliste wieżyczki szkoły, które królowały nad wiecznie zielonym ogrodem stworzonym z labiryntów żywopłotu i systemu nawadniania w postaci fontann i niewielkich, wodnych oczek. W odległości 500 metrów od Thiralathy rozciągał się ochronny, magiczny parasol, odpowiadający za stałą temperaturę i przyjemną pogodę na terenie placówki. Utrzymywała go upuszczona krew wiedźmy. Lucyfer spróbował tej samej sztuczki na dachu swojego pałacu, żeby zaimponować Metatronowi, ale jego czar był krótkotrwały i przeprowadzony na mniejszą skalę.

Laboratorium Astarotte usytuowano na tyłach posesji. Jego ściany porastał bluszcz, a w oknach paliło się żółte światło, które roztaczało blask na niewielkie podwórko, porośnięte wysoką trawą i wonnymi ziołami. Dotarł do niego wąską ścieżką, ciągnącą się wśród ukwieconych kępek bladobłękitnej hedery, pochodzącej z urthońskich skał oraz krwistego złocenia z Luvah, nazywanego tak z powodu złotych żyłek na jego podłużnych, łódkowatych liściach.

Nim zdążył wyciągnąć dłoń, żeby nacisnąć klamkę, drzwi same się przed nim otworzyły. Uśmiechnął się do siebie, mrucząc pod nosem:

– Tania sztuczka.

Przeszedł przez przedsionek dziwiąc się, że nie pokrywa go warstwa kurzu. Astarotte notorycznie zapominała go sprzątać. W powietrzu unosił się mocny zapach suszonych ziół, wzbogacony nutą czegoś słodkiego i zarazem mdłego. Skrzywił się z niesmakiem i głośno kichnął.

– Zadziwiająca alergia na zioła. – skomentowała wiedźma, nagle wyłaniając się z pracowni.

Jej źrenice połyskiwały ostrą czerwienią, w rozpuszczonych, falowanych włosach mignęły źdźbła trawy i płatki suszonych kwiatów. Miała na sobie brązową, skromną suknię bez rękawów w pasie ściągniętą zieloną szarfą w tym samym odcieniu, co lekki szal zarzucony na jej ramiona.

Przeszedł go mimowolny dreszcz, na chwilę odwrócił wzrok, a kiedy znowu na nią spojrzał, jej oczy barwiła pistacjowa zieleń, współgrająca z kolorem szarfy i szala. Uśmiechnęła się do niego zdawkowo. Widok za jej plecami zasnuła gęsta, żółta mgła na podobieństwo dymu, ukrywając przed nim wyposażenie pomieszczenia.

– Mam też alergię na pyłki kwiatów i nawet na niektóre rodzaje zoańskiej trawy. – odparł, odwzajemniając jej uśmiech – Mimo to chciałbym z tobą tutaj porozmawiać. Niezwykłość tego miejsca zagwarantuje nam dyskrecję…

Rozumiem, że to jakaś pilna sprawa o wadze państwowej? – zapytała ironicznie, unosząc brew – Bo jeśli przyszedłeś po wywar wspomagający seksualną potencję…

= Możesz mi go przyrządzić w międzyczasie. – pokiwał głową z aprobatą.

Wymownie prychnęła, ale żółta mgła automatycznie opadła i dostrzegł zarys kilku regałów z kolorowymi preparatami w słoikach, pudełkach i butelkach. Szarmancko przepuściła go w drzwiach. Gdy ją mijał, złośliwie uszczypnęła go w pośladek.

– Tyłek ci wiotczeje. To chyba pierwsze oznaki cellulitu. – oznajmiła poważnie.

Spojrzał na nią z niekłamanym oburzeniem.

– Nieprawda! Wróciłem do ćwiczeń i regularnie uczęszczam na saunę! – zaprzeczył zapalczywym tonem.

Astarotte uniosła ręce i rozcapierzyła palce, przybierając sugestywny, przerażający wyraz twarzy.

– I tak przepowiadam ci cellulitis i sflaczałe mięśnie! – odrzekła, naśladując jarmarczne popisy wróżek – Przy twoim trybie życia nie trzeba być wiedźmą, żeby to wiedzieć. – dodała już normalnym głosem.

Lucyfer ciężko westchnął, częściowo przyznając jej w duchu rację. Wszedł dalej, uważając żeby nie potknąć się o jakieś probówki, czy inne elementy potrzebne do przeprowadzania chemicznych doświadczeń. Obok uchylonych okien usytuowano długi stół, w całości zajęty przez probówki, palniki, poskręcane rurki i inne urządzenia, których nazw i przeznaczenia nie znał. Domyślał się, że ich część służy do przygotowania preparatów tworzących żółtą mgłę oraz czarów wpływających na stan pogody.

Na przeciwległej ścianie znajdowała się biblioteczka, wypełniona pożółkłymi zwojami i opasłymi tomiskami, oprawionymi w popękaną skórę. Dokładnie naprzeciwko drzwi wisiało podłużne, magiczne lustro, zdobione roślinnymi ornamentami, podłogę pokrywał barwny krąg znaczony skomplikowanymi runami, a sufit cienka siatka, przypominająca siatkę rybacką, do której pieczołowicie przyczepiono całą kolekcję suszonych ziół. To właśnie one wydzielały drażniące zapachy, które wywołały jego alergię.

Astarotte podeszła do regału z preparatami, wybrała słoiczek, wypełniony czerwono- brązową mazią i buteleczkę zielonego olejku, a następnie przyzwała dłonią pęk zasuszonego zioła o małych, fioletowych kwiatuszkach. Wyposażona we wszystkie składniki, przeszła do drugiego stołu, zarzuconego magicznymi przedmiotami i kryształami, łokciem odsunęła część bałaganu na drugi koniec stołu i postawiła na nim słoik i butelkę. Zioło położyła na desce do krojenia, przyzwała nóż do szatkowania i zabrała się za dokładne rozdrabnianie rośliny.

Lucyfer przyglądał jej się w zamyśleniu, jak zawsze onieśmielony mnogością magicznych przedmiotów i wciąż unoszącymi się w powietrzu oparami niedawno rzuconych zaklęć. Poznał Astarotte jako oddaną uczennicę maga Razjela, podczas jednej z audiencji u milady Koronis. Była wręcz uderzająco ambitna, pewna siebie, ale też ostrożna. Już wtedy zdradziła mu, że jej jedynym marzeniem jest prześcignąć Razjela i zostać najpotężniejszą czarodziejką w Emanacji. Ta żądza doprowadziła ją do zasmakowania w czarnej magii, za co została potępiona przez swojego mistrza i wygnana do Zoa razem z Lucyferem.

Z całej jej postawy i rysów twarzy biła stanowczość, energia i bezkompromisowość nieco złagodzona poczuciem humoru. Szczerze powiedziawszy nigdy nie wiedział, czego może się po niej spodziewać. Wiedział za to, że jest jego sprzymierzeńcem, bo przypadkiem ich życiowe szlaki się ze sobą skrzyżowały. Nie umiał sobie odpowiedzieć na pytanie, co się stanie jeśli nagle podążą w zupełnie odmiennych kierunkach…

– I co z tą pilną sprawą o wadze państwowej? – przypomniała, sprawnie mieszając w naczyniu zielony olej, czerwono- brązową maź i poszatkowane zioła.

– Idę na wojnę.

– Znowu?!

– Tak.

Chwilę milczała, a on obserwował jej reakcję. Zaczęła energiczniej mieszać miksturę, jej prostokątną twarz, obdarzoną wydatnymi kośćmi policzkowymi i mocno zarysowaną brodą, wykrzywił grymas wyraźniej niechęci i zniecierpliwienia.

– I co w związku z tym? Mam ci powróżyć z fusów? – zaproponowała kpiąco.

– Nie. – zebrał się w sobie, żeby od razu przejść do rzeczy – Chcę odkupić od ciebie Amaimona. Jeśli mam wygrać z Eblisem…

– Z Eblisem? – przerwała mu, zwracając się w jego stronę; w prawej dłoni trzymała nóż, którym kroiła zioła – Dlaczego nie z Belzebubem?

– Bo pozbywając się Eblisa, pozbędę się też Belzebuba. To logiczne. – wyjaśnił nieco zirytowany – A musisz wiedzieć, że hrabia jest potężnym magiem…

– Lekceważąco wzruszyła ramionami.

– To się da od razu wyczuć. Oczywiście, jeśli jest się wykwalifikowaną wiedźmą…

– Czy to przytyk, który ma mi uświadomić, że już dawno powinienem zostać czarodziejem? – odburknął ironicznie, wywołując tym jej uśmiech.

Podwiń rękaw.

– Co? – zdumiał się, podejrzliwie spoglądając na jej nóż.

– Po prostu to zrób. – jej oczy rozbłysły czerwienią, przesunęła językiem po dolnej wardze.

Lucyfer zawahał się, ale w końcu zrobił to, co kazała. Wtedy ona błyskawicznie pokonała dzielącą ich odległość, nacięła nożem skórę na jego muskularnym przedramieniu i nim choć pobrudziła ją jedna kropla krwi, uniosła jego rękę do ust i mocno wpiła się w ranę. Z wrażenia zakręciło mu się w głowie. Jego nozdrza znowu wypełnił słodki, mdły zapach, który przebijał się przez woń ziół. Zapach śmierci…

***

Posadziła go na jednym z trzeszczących krzeseł. Nie upuściła mu zbyt dużo krwi, ale najwidoczniej zemdlał na skutek działania czaru. Głowa opadła mu na pierś, ognistorude włosy zasłoniły twarz, a ręce bezwładnie opadły wzdłuż tułowia. Obróciła się do niego plecami, karmazynowo zabarwiony nóż włożyła do naczynia, które następnie starannie zalała ciemnofioletowym, gęstym płynem ze słoika. Nie upłynęła chwila, gdy płyn zastygnął na kształt galaretki i od razu wyszarpnęła z niego ostrze. Krew Lucyfera przylgnęła do niego na stałe. Następnie zawinęła nóż w kawałek porzuconego materiału, otworzyła szufladę stołu i schowała go do środka. Musiała się zabezpieczyć. Nawet odrobina krwi mogła ją związać z jej właścicielem, dawała też umiejętność zmniejszania działania jego czarów, lub nawet ich neutralizowania.

Oblizała wargi, smakując cierpki smak jego krwi. Nie miała zbyt dużo czasu, klucz do umysłu Lucyfera zdobyty na skutek skosztowania magii, krążącej we krwi, w każdej chwili mógł wyparować z jej organizmu. Podeszła do lustra i dotknęła jego powierzchni otwartą dłonią. Zamigotało i w jego odbiciu pojawiła się sylwetka króla Zoa. Bezgłośnie poruszyła ustami:

– Pokaż mi co planujesz.

Lucyfer zniknął, a zamiast niego zmaterializowała się mapa granicy luvahańsko – uriziańskiej, wskazująca kierunek działań militarnych na Morzu Luvahańskim. Obok mapy leżała kartka zapisana czarnym atramentem. Przeczytała fragment zaczynający się od zdania: „Magia pogody z powodzeniem kontroluje aurę na morzu, umiejętnie użyta wywołuje poważne sztormy, silne wiatry, a nawet cyklony…”

Obraz zamrugał i tym razem ujrzała ciemnoskórą dziewczynę w sukni służącej, a zaraz za nią hrabiego Eblisa. Kochanki Lucyfera akurat mało ją interesowały, więc wyszeptała:

– Amaimon, pokaż Amaimona…

Lustro ukazało w jaki sposób Lucyfer zamierza użyć zombie do swoich celów. Zobaczyła stos martwych ciał, na którego czubku leżały zwłoki hrabiego Urizen.

– A Belzebub? – zapytała.

Wizerunek byłego marszałka pojawił się i zniknął, nagle ustępując miejsca postawnemu, muskularnemu blondynowi, odzianemu w futro z wilków. Jego oczy błyszczały ostrą czerwienią, pełne usta wykrzywiał grymas szyderczego uśmiechu. Moc, emanująca z lustra sprawiła, że zadrżała ziemia, część preparatów spadła z regałów, tłukąc się w drobny mak. Okna otworzyły się na oścież, wpuszczając podmuch chłodnego, mroźnego wiatru i o dziwo płatki najprawdziwszego śniegu. Podłoga pokryła się lodem, zamrażając ochronny krąg. Żylasta dłoń przebiła się przez powierzchnię lustra, tłukąc jego niewielką część. Błyskawicznie chwyciła Astarotte za gardło i przyciągnęła w stronę mężczyzny.

– Bawimy się w magię, mała wiedźmo? Przyzywamy duchy? – rozległ się tubalny głos.

Zabrakło jej tchu. Złapała jego dłoń, próbując się od niej uwolnić. Na próżno.

– Mała wiedźmo, co ty wiesz o prawdziwej potędze? – szydził – Wypuść mnie to się przekonasz, co ona oznacza. Podzielę się nią z tobą…

Z całej siły szarpnęła się do tyłu, ale tylko sprawiła sobie większy ból, a uścisk czarodzieja z lustra przybrał na sile.

– Chodź do mnie, mała wiedźmo…

Zaczęła się dusić, straszliwie zbladła, a je usta zrobiły się sine. Przeszukiwała pamięć w nadziei, że przypomni sobie potężne, obronne zaklęcie, ale miała kompletną pustkę w głowie, jakby mag nałożył na nią blokadę. Nie opierała rąk o taflę lustra w obawie, że zostanie całkowicie wciągnięta na drugą stronę, więc tylko rozpaczliwie machała nimi w powietrzu, ale coraz wolniej. Była u kresu sił.

W tym momencie w lustro uderzył sztylet o posrebrzanej rękojeści. Jego gładką powierzchnię przecięły podłużne pęknięcia, a oblicze czarodzieja zasnuła żółta mgła. Wraz z rozluźnieniem jego uścisku, Astarotte swobodnie sięgnęła do rezerw swojej mocy. Ku jej ogromnemu zdumieniu, blondyn jedynie z irytacją pomachał wolną ręką przed twarzą, jakby odganiał papierosowy dym.

– To wszystko na co cię stać? – zapytał kpiąco.

Wtedy Lucyfer podszedł do lustra, podniósł sztylet i jeszcze raz dźgnął jego taflę, która tym razem pękła na pół. Ostre odłamki szkła zaczęły odpryskiwać z jego framugi. Ręka maga zniknęła, a wraz z nią jego zmaterializowany obraz. Król złapał Astarotte za ramiona i odciągnął na bezpieczną odległość. Ledwo utrzymywała się na nogach, zaschło jej w ustach. Dotknęła szyi, by przekonać się, że pozostały na niej odciski palców śnieżnego maga.

Lustro przewróciło się z głośnym brzękiem, pokrywając zamrożoną podłogę srebrzystym szkłem.

– Tak bardzo chciałaś się dowiedzieć, co planuję? Wystarczyło zapytać. – powiedział Lucyfer, odsuwając ją od siebie z ledwo wyczuwalnym obrzydzeniem.

Wiedźma przytrzymywała się brzegu stołu, nie dostrzegając tej subtelnej zmiany w jego zachowaniu. Rzuciła na siebie czar uzdrawiający. Przykucnęła i przejrzała się w odłamku lustra. Ból miażdżonego gardła zelżał, ale ślady palców nie zniknęły.

„Co za moc! – pomyślała zafascynowana – Nigdy wcześniej nie spotkałam demona obdarzonego takim magicznym talentem!”

– Kto to był? – zapytała, podnosząc wzrok na Lucyfera.

Miał zacięty wyraz twarzy, jakby go czymś obraziła. Zapewne czuł się urażony, że bez uprzedniej zgody włamała się do jego umysłu, a właściwie tylko dokonała pobieżnego skanowania, w niewiadomy dla siebie sposób przywołując zjawę śnieżnego maga do lustrzanego przejścia. Zdarzało się, że niedoświadczeni czarodzieje nie do końca panowali nad magicznym lustrem i podczas patrzenia przez nie na odległość, lub do cudzego umysłu, przypadkiem zapraszali do niego innych magów, bądź niebezpieczne zjawy, stanowiące ślady po kiedyś żyjących czarodziejach, lub osobach, które pozostawiły po sobie dużo nagromadzonych, negatywnych emocji. Jej taka sytuacja przytrafiła się pierwszy raz w życiu. Była tym zafascynowana i zarazem rozczarowana, że pozwoliła zdominować się tej obcej istocie. Żeby nikt nie przedostał się do jej lustra, nakreśliła specjalny krąg podtrzymywany najsilniejszymi runami z osobistej księgi Razjela, którą wykradła mu, zanim przyłączyła się do puczu Lucyfera. Tymczasem nieznajomy zamroził go, jakby został wykonany z rozlanej wody!

– Zapewne margrabia Behemot. – odparł król, obojętnie wzruszając ramionami – Był ojcem Belzebuba. Czytałem o nim i dlatego przedarł się do lustra, kiedy przeszukiwałaś mój umysł.

Wstała i poprawiła zmierzwione włosy.

– Był magiem?

– Podobno dzikim.

– Jak na dziką magię to, co zrobił tylko jego duch naprawdę robi wrażenie.

Lucyfer skrzyżował ramiona na piersi.

– Nie przyszedłem tu rozmawiać o Behemocie, ani tym bardziej poddawać się zabiegowi skanowania mózgu. – powiedział zmienionym głosem – Potrzebuję Amaimona.

Wreszcie spojrzała na niego przytomniej. Zaciskał usta, obrzucając ją twardym, niezadowolonym wzrokiem. Pomyślała, że wygląda niezwykle wytwornie w szarym surducie, błękitnej kamizelce i czarnych spodniach z wysokim stanem, wpuszczonych w cholewy długich, skórzanych butów z ostrogami, ale ostatnio nie zdarzały się dni, żeby zaniedbywał swój wygląd zewnętrzny, co zdecydowanie świadczyło na jego korzyść.

– Nie mogę ci go oddać. Dzięki niemu magazynuję moc i czerpię z niej, kiedy chcę i ile chcę. – odwzajemniła jego spojrzenie, niezbyt przejmując się chłodem w jego bursztynowych oczach – Dobrze wiesz, że zamierzam zostać najpotężniejszą czarodziejką w Zoa i w Emanacji…

– Tak i dorównać Razjelowi. – dokończył za nią – Pamiętasz, jak tutaj przybyliśmy, planowałaś otworzyć Szkołę Magiczną dla obu płci, ale arystokraci zgodzili się tylko na tę szkołę dla dziewcząt?

– Pamiętam. Jakie to ma znaczenie? – spytała z westchnieniem.

Obeszła stół i zakorkowała miksturę, którą dla niego przygotowywała. Przyglądał się temu, marszcząc brwi.

– Dostaniesz zgodę na organizację takiej placówki i będziesz uczyć demony magii. Jeżeli…

– Jeżeli oddam ci Amaimona. – domyśliła się z przekąsem, opierając dłonie na biodrach – Twoja mikstura.

– Co ty na to?

– Twoja mikstura.

Podszedł do stołu i odebrał ją z wyraźną złością.

– Poproszę nóż.

– Jaki nóż? – niewinnie wzruszyła ramionami.

– Astarotte, nóż!

Przygryzła wargę. Dalsza dyskusja nie miała najmniejszego sensu. Sięgnęła do szuflady i wyciągnęła z niej nóż zabarwiony jego krwią. Rozwinęła szmatkę i położyła jej zawartość na blacie. Ujął ostrze za rękojeść.

– Rozumiem, że taka jest twoja odpowiedź? – sprowokował na koniec.

– Lucyferze, bardzo cię lubię. Wbrew pozorom jesteś sympatyczną osobą. Mogę zaparzyć ci ziółka i pomóc w drobnych, acz uciążliwych sprawach, ale nie oczekuj ode mnie, że znowu rzucę się razem z tobą w wir wojny. Kiedy przegrasz, a oboje wiemy, że tak będzie, znowu zostanę wygnana, albo w najlepszym wypadku stracę szkołę i poczucie stabilności, które nadaje rytm mojemu życiu. Dlatego nie oddam ci Amaimona. Więcej mnie o to nie proś. – wyjaśniła, beznamiętnie odwzajemniając jego urażone spojrzenie.

– Uwierz mi – nie będę.

Odwrócił się i bez słowa pożegnania ruszył do wyjścia. Odprowadziła go wzrokiem, a potem zabrała się za obliczanie strat, ale nawet wtedy nie opuszczały ją gorączkowe rozważania dotyczące dzikiego maga Behemota. Bez względu na wszystko koniecznie musi odnaleźć Belzebuba i porozmawiać z nim o jego ojcu. Tylko on mógł udzielić jej wyczerpujących informacji. A jeżeli nie zechce, znała skuteczne sposoby, żeby jednak zmienił zdanie…

Wyciągnęła z szuflady jeszcze jedną szmatkę i rozwinęła ją, z uśmiechem spoglądając na zabarwione na czerwono ostrze noża do szatkowania. Lucyfer nie wiedział, że miała dwa takie same i, że oba zanurzyła w jego krwi. Jeden utrwaliła w formalinie, a na drugi rzuciła odświeżające zaklęcie, które nie pozwalało zaschnąć krwi. Nie wątpiła, że król spróbuje teraz siłą odebrać jej Amaimona. Jego krew może okazać się wówczas bardzo przydatna…

***

W samo południe do jej pokoju zawitała naczelniczka Ethinthus – lady Julia. Towarzyszyły jej służące, które ostrożnie niosły duży karton. Cherry akurat zabawiała się szkicowaniem dorodnych pąków sultanii, usadowiona na łóżku z podwiniętymi nogami. Była w tak dobrym humorze, że nawet szczególnie się nie przejęła obecnością Julii.

– Przesyłka od króla. – wyjaśniła władczym tonem i stanęła obok łóżka, krzyżując ramiona na piersi – Mam ci pomóc przy jej wkładaniu.

– Wicehrabina uniosła na nią oczy, prezentując zdumioną minę.

– Dlaczego akurat ty? – zapytała.

– Bo takie jest życzenie króla. – Julia przewróciła oczami – Nie mam na tyle tupetu, żeby sprzeciwiać się jego woli, jak co niektórzy tutaj.

– Sądzisz, że ja się jej sprzeciwiam? – prychnęła, wracając do rysowania – Gdyby tak było, nie przesyłałby mi prezentu…

Na tę ripostę naczelniczce zabrakło kontrargumentu. Chwilę milczała aż w końcu wzruszyła ramionami.

– Ostatnio w ogóle stałaś się ulubienicą mężczyzn…

– Zazdrosna? Mogę się nimi z tobą podzielić, jeśli ładnie poprosisz. – zakpiła – Sprawdzę w kalendarzu, kiedy mają wolne, bo wiesz my tak wszyscy w czworokącie pląsamy… A teraz król też chciałby się dołączyć. – zerknęła na nią znad rysunku.

Twarz Julii wyrażała raczej wyrozumiałe rozbawienie, niż zawiść, czy oburzenie.

– Doprawdy? Musisz zatem dokładnie dbać o antykoncepcję. Potem będzie problem przy identyfikacji ojca…

Uśmiechnęła się do niej, a Cherry mimowolnie odwzajemniła uśmiech, choć niezbyt wylewnie.

– To prawda. – odłożyła teczkę na pościel i wyszła z łóżka, rozprostowując pognieciony materiał beżowej sukienki – Ale istnieją też możliwe plusy tej sytuacji. Wszyscy panowie zostaną wtedy tatusiami, dziecko będzie rozpieszczane i noszone na rękach.

– Chyba, że urodzi się nieco ciemniejsze, co będzie wskazywało na to, że ojcem jest twój przyrodni brat…

– Czy ja wiem, czy to będzie aż taka widoczna różnica? – zastanowiła się całkiem poważnie – On jest dość rozcieńczony, tak samo, jak ja.

Julia zaśmiała się cicho i gestem przyzwała służące. Postawiły karton na łóżku i zajęły się wyciąganiem z niego starannie poskładanej sukni. Cherry niechętnie odnotowała, że jest w kolorze jasnego różu i bieli. Nie pamiętała, kiedy ostatni raz ubrała coś w pastelowej tonacji. Chyba we wczesnym dzieciństwie na życzenie matki. Odwróciła wzrok na naczelniczkę. Długie, proste włosy o odcieniu lnu spięła w wysoki kucyk pomarańczową wstążką. Miała na sobie pomarańczową suknię z prostokątnym dekoltem obszytym białą koronką i krótkimi rękawami, do połowy odsłaniającymi ramiona. Były zdobione wstawkami z czarnego, lśniącego futra. Z tego samego futra zrobiono jej szal i wykończenia jedwabnych, czarnych rękawiczek. Jak zwykle wyglądała olśniewająco, choć jej szaro- błękitne oczy były pochmurne i wyraźnie zdradzały, że się czymś martwi. Cherry podejrzewała, że niekoniecznie schadzką króla z największą wariatką z Ethinthus. Nie wiedziała, co ją podkusiło, żeby zapytać:

– Czyżby Łaźnia przysporzyła ci więcej problemów, niż to zazwyczaj okazujesz?

Julia obdarzyła ją niespokojnym spojrzeniem.

– Można tak powiedzieć. – odparła wymijająco – Rozbierz się z tej szmaty, musimy cię doprowadzić do porządku.

Zrobiła to, co jej kazała, zostając w samych majtkach i skrzyżowała ramiona na piersi, spoglądając na nią z zainteresowaniem. Poznała ją lepiej w prowadzonym przez nią klubie artystek, do którego w końcu odważyła się zaglądać zachęcana przez Belfagora. Okazało się, że Julia nie jest aż tak nadmuchaną lalą, jak jej się to na początku wydawało. Była bystra, władcza, ale też dobrze wychowana i zawsze uprzejma, a przy tym melancholijna i skryta.

– No, no. Nic dziwnego, że skusiłaś tylu mężczyzn. – skomentowała teraz, przyglądając się jej wdziękom – A zaraz skusisz jeszcze samego ogiera.

– To znaczy kogo?

– Szanownie nam panującego. – uśmiechnęła się ironicznie – Krążą plotki, że zażywa specjalne mikstury od Astarotte, żeby podnieść swoją seksualną potencję. Zajedzie cię na śmierć, moja droga.

Cherry ograniczyła się tylko do wymownego prychnięcia.

– Rozumiem, że to raczej ty zajedziesz jego? – skomentowała Julia, biorąc jedwabny, biały gorset do ręki – Może więc to nie będzie ci potrzebne?

– Miejmy to już za sobą, Julio. – westchnęła demonstracyjnie – Dostałam gęsiej skórki…

Naczelniczka posłusznie podała gorset służącej. Cherry pomogła jej go na siebie włożyć, po czym cierpliwie zniosła jego sznurowanie. Następnie nałożono jej spodnią, białą spódnicę podtrzymywaną na specjalnych obręczach. Jej brzeg lamowano złotą bortą, podobnie jak wierzchnią suknię w kolorze jasnego, ale nie bladego różu przy prostokątnym dekolcie wysadzaną perłami. Służące starannie upięły jej rękawy złotymi podpinkami, które obszyto cętkowanym, białym futrem oraz wygładziły zmarszczki na sukni i odgięcia w talii.

– Dlaczego każdy kolor wygląda lepiej na ciemnej skórze, niż na jasnej? – syknęła z zazdrością Julia – Cholerne Luvahanki!

– Ja jestem bardziej Urizianką. Właściwie słabo znam Luvah. – odparła, jakby to miało ją w jakiś sposób usprawiedliwić.

Julia odesłała służące i osobiście założyła jej wysadzaną perłami kolię na szyję i cienki diadem we włosy.

– Przyjechała moja młodsza siostra i jestem tym nieco zaniepokojona. – wyjaśniła, kiedy zostały same.

– Nie wiedziałam, że masz siostrę. Dlaczego nie mieszka w Łaźni? Wyszła już za mąż? – zapytała uprzejmie.

– Sylvia za mąż? – prychnęła – Zapomnij. Wyjechała do Emanacji, uczyć się na lekarkę…

Ta informacja wydała jej się bardzo ciekawa.

– Jest zatem niezależną kobietą?

– Wiedziałam, że ci się spodoba. – Julia uśmiechnęła się do siebie – Można tak powiedzieć, chociaż w Beulah zatrzymała się u swojego chłopaka…

– Który mężczyzna w Zoa zniesie niezależną kobietę? – z powątpieniem pokręciła głową.

– Zdziwisz się. Diuk Dagon.

– Dagon?! – osłupiała – Nic mi nie mówił, że ma dziewczynę! W dodatku twoją siostrę, która wyemigrowała do Emanacji!

– A widzisz? Nawet nasze rodzeństwo ma swoje tajemnice. – skwitowała i obeszła ją dookoła, podziwiając ostateczny rezultat stworzony przez różową kreację – Wyglądasz olśniewająco. – stwierdziła po dokonaniu oględzin – Lucyfer nie będzie umiał oderwać od ciebie oczu!

***

Nie miał ochoty odwiedzać ją znowu w Łaźni. Nie czuł się zbyt swobodnie w jej komnacie, gdzie pewnie w każdym kącie trzymała zestaw puginałów i sztyletów i tylko czekała na odpowiedni moment, żeby zrobić jakieś głupstwo. Zresztą po wizycie u Astarotte odechciało mu się wszelkiej gościny u uzbrojonych kobiet.

W oczekiwaniu na wicehrabinę Cherry zajął się nakładaniem kredy na końcówkę kija do bilardu oraz układaniem bil w trójkącie. Te czynności tak go pochłonęły, że dopiero po krótkiej chwili skonstatował, że jego gość stoi już w progu sali i niecierpliwie przestępuje z nogi na nogę. Z wrażenia wstrzymał oddech, powstrzymując się przed idiotycznym otworzeniem ust. Pomyślał, że Julia to prawdziwa cudotwórczyni, bo udało jej się zamienić tę nieokrzesaną chłopczycę we wcielenie subtelnego, kobiecego piękna. Róż jej kreacji skojarzył mu się z kwiatami sultanii, które tak licznie zdobiły wnętrze jej pokoju w Ethinthus. Uśmiechnął się do siebie, ukontentowany, że jednak miał rację, wybierając dla niej ten kolor. Podkreślił bowiem ciemny odcień jej skóry i niebieskie oczy o domieszce indygo.

Cherry była niepewna, czy może po prostu wejść do środka bez pozwolenia podobnie, jak on, gdy na początku odwiedził ją w Łaźni. Czekała więc na jego wyraźne zaproszenie, przybierając ponury wyraz twarzy i marszcząc szerokie brwi.

– Poznałem panią jako nieciekawą dziewczynę w sukience służącej, a teraz widzę piękną kobietę o majestacie godnym prawdziwej królowej. – skomentował, uśmiechając się do niej wylewnie – Cieszę się, że wreszcie mamy okazję porozmawiać i przepraszam za wynikłą zwłokę.

Podszedł do niej z zamiarem pocałowania jej dłoni, ale gdy wyciągnął rękę udała, że nie zauważyła tego gestu, twardo odwzajemniając jego spojrzenie. W jej oczach czaiła się niechęć i znużenie, ale też pewna doza zaintrygowania, prawie idealnie zamaskowana przez negatywne emocje. Jego dłoń zawisła w powietrzu. Nie mógł sobie pozwolić na tak istotne znieważenie jego królewskiej godności, więc zrobił jeszcze jeden krok w jej kierunku i wciąż uniesioną ręką poprawił obszycia z pereł przy jej dekolcie. Zadrżała, ale ostateczną siłą woli powstrzymała się przed gwałtowniejszym ruchem. Zamiast tego powoli opuściła się w dół, składając mu aż nazbyt uprzejmy ukłon. Prychnął, krzyżując ramiona na piersi, ale nie mógł powstrzymać uśmiechu. Zapowiadała się ciekawa rozmowa.

Wyprostowała się i obrzuciła pomieszczenie szybkim, choć uważnym spojrzeniem, sięgając wzrokiem za jego plecy. Była to sala, która służyła mu do oddawania się ulubionym rozrywkom, to znaczy różnego rodzaju grom. Jedną ze ścian całkowicie pokrywała dokładna mapa Emanacji, a pozostałe malowidła emanacyjnych krajobrazów. W kącie usytuowano stół do gry w szachy, wygodną kanapę i dwa fotele. Poza tym znajdował się tutaj stół do bilardu, okrągła tarcza do celowania lotkami, stolik karciany i dodatkowy stolik zajęty przez różne plansze do gry z pionkami i kostkami do rzucania.

Co to za miejsce? – zapytała, powracając do niego spojrzeniem.

– Mój prywatny gabinet relaksu. – odparł zgodnie z prawdą – Zagramy?

– Koniecznie w bilard? – uniosła brew, zerkając kątem oka w stronę stołu wyłożonego zielonym materiałem i kolorowym bilom ograniczonym trójkątem.

Złożyła dłonie na wysokości talii, jak każda dobrze wychowana panna z Łaźni. Jej mina wyrażała jednak coś zupełnie odwrotnego – ironiczne rozbawienie, pomieszane z niedowierzaniem.

– Jeśli pani nie chce, nie będę nalegał, ale przyznaję, że rozmawiałoby mi się lepiej w trakcie gry. – powiedział uprzejmie.

– Ta droga, ciężka suknia nie nadaje się do gry w bilard. Ledwo się w niej poprawnie poruszam. Zamierza mnie pan skazać na wymyślne tortury? – zripostowała z przekąsem.

Wzruszył ramionami.

J= ak wspomniałem nie będę nalegać. Ta suknia to mój mały kaprys. Nie chciałem więcej oglądać pani w stroju służącej. Kobieta obdarzoną taką urodą i intelektem, jak pani zasługuje na o wiele więcej…

= Na przykład na co? – uśmiechnęła się nieprzyjemnie, jej rysy stężały – Na proste komplementy?

– Zapamiętam, że woli pani bardziej wysublimowane. Niezbyt jestem wyrafinowany, więc będę miał z tym problem, ale obiecuję się starać. – obdarzył ją jednym ze swoich najcieplejszych uśmiechów, lecz niestety nie wywołał nim żadnej pozytywnej reakcji poza zniesmaczonym uniesieniem brwi.

Wskazał jej dłonią kanapę i stolik do gry w szachy.

– Sądziłem, że bilard panią zainteresuje, lecz w obliczu zaistniałych okoliczności, proponuję na chwilę usiąść i wypić po kielichu wina.

Skinęła głową.

– Świetny pomysł.

Gestem nakazał jej iść pierwszej. Skrzywiła się, doskonale domyślając się, że ma ochotę popatrzeć na jej pośladki.

– Sądzę, że posiadam na tyle wysokie urodzenie, że mogę iść obok pana.

– Szkoda. – westchnął demonstracyjnie, nie zadając sobie trudu, żeby ukryć swoje prawdziwe intencje.

Poszli więc razem ramię w ramię. Cherry wybrała fotel, a on swobodnie rozłożył się na kanapie. Usiadła na nim z wielkim trudem, kilka razy wstając i poprawiając materiał sukni. Przyglądał jej się z pożądliwym rozbawieniem, wyobrażając sobie, że wstaje tak i siada na jego kolanach, z tą różnicą, że nie mają wtedy na sobie ubrań…

Wezwał służbę, która po chwili przyniosła tace wypełnione etażerkami ze słodyczami i owocami oraz dwie butelki wina wallissi, a dla niego dodatkowo popielniczkę i papierosy. Nie był nałogowym palaczem w przeciwieństwie do swojego młodszego brata, ale czasami lubił zapalić jednego papierosa dla poprawy ogólnego nastroju. Kiedy ona sączyła wino z pucharu, Lucyfer oddał się powolnemu, leniwemu paleniu, jakby delektował się każdym pociągnięciem.

– Spytała pani wcześniej na co zasługuje… – podjął urwany temat, spoglądając na nią przez chmurę papierosowego dymu – Zdecydowanie na ciężką, drogą suknię. Proszę mi jej nie oddawać. Niech to będzie mój mały podarunek bez względu na to, jaką podjęła pani decyzję dotyczącą naszego ewentualnego małżeństwa.

Sięgnęła po cząsteczkę winogrona z etażerki i włożyła ją do ust.

– Nie lubię sukien. Nie przywykłam do ich noszenia. Wolałabym, żeby skarb państwa nie był trwoniony na dobieranie kreacji dla niedoszłych kochanek króla.

Żachnął się, odgarniając dłonią dym.

– Zrozumiałem aluzję. Następnym razem przyślę pani samą halkę. Będzie tanio i ekonomicznie.

– Wtedy też nie przyjmę tego prezentu.

– Aha, po prostu przyjdzie pani do mnie nago? – mrugnął do niej porozumiewawczo.

Odwzajemniła jego rozochocone spojrzenie.

– A zażyje pan zioła od Astarotte? Chcę mieć pewność co do jakości pańskiej usługi. – uśmiechnęła się jadowicie, czym doszczętnie zepsuła mu nastrój, przywołując wydarzenia fatalnego poranka.

Wziął popielniczkę z szachowego stolika i zgasił w niej papierosa spalonego zaledwie do połowy. Zapadła chwila niezręcznej, wymownej ciszy, podczas której Cherry z trudem powstrzymywała uśmiech, popijając wino i przekąszając je winogronami, a Lucyfer wpatrywał się w nią, przybierając zacięty, zimny wyraz twarzy.

– Uważa pani, że świadczę usługi? – odezwał się wreszcie, nie spuszczając z niej wzroku.

Spojrzała na niego i cień uśmieszku od razu zniknął z jej oblicza. Znowu poprawiła suknię, najwidoczniej dając sobie czas na obmyślenie stosownej odpowiedzi.

– Nie należy pan do najcnotliwszych osób w Zoa. – rzekła, spoglądając mu w oczy – Wiele osób plotkuje, że nie ma pan nawet konkretnych preferencji dotyczących partnerów do seksu…

– Nie odpowiedziała pani na moje pytanie.

– Nie lubię pana i nie myślę o panu w pozytywny sposób. Nie boję się także do tego przyznać.

– Odpowiedź w stylu najznakomitszego polityka. – zakpił.

– Uczę się. – wzruszyła ramionami.

Znowu go rozbawiła. Wyprostował się na kanapie i położył dłonie na udach.

– Skąd wiesz o ziołach? – zapytał już swobodniejszym tonem.

– Od Julii.

– Wiarygodne źródło informacji.

– Też mi się tak wydaje.

Z westchnieniem sięgnął do szuflady stolika i wyciągnął z niej talię kart.

– Partyjka Verulam na rozgrzewkę? – zaproponował.

– A co potem? – zainteresowała się dwornie.

– Co tylko pani zechce. Jestem cały do pani dyspozycji łącznie ze wszystkimi grami w tym pomieszczeniu.

– Nawet mimo to, że pana nie lubię?

– Nie trzeba kogoś lubić, żeby z nim grać.

Podał jej talię.

– Proszę potasować i rozdać.

Bez słowa protestu odebrała od niego karty, a on dolał sobie wina i jednym haustem wychylił połowę pucharu. Potem dolał sobie znowu i w podobnym tempie tym razem opróżnił całość. W międzyczasie wspominał swoją wcześniejszą rozmowę z naczelniczką Ethinthus. Próbował ją namówić, żeby wykradła od Astarotte tajemnicę czaru wiążącego ją z Amaimonem. W zamian zaproponował jej uwolnienie od zalotów zombie i znalezienie godnego męża, co ponoć było jej największym marzeniem. Julia obiecała tylko, że zastanowi się nad tą propozycją i zapozna go ze swoją decyzją w ciągu dwóch dni. Miał szczerą nadzieję, że nie zwierzy się z tego Astarotte, bo to oznaczałoby przyspieszenie z nią starcia, a w tym wypadku Lucyfer nie chciał uciekać się do metody siłowej. Mogło się to bowiem równać ze znacznym uszczupleniem jego magicznych rezerw. Nie miał też gwarancji, że wyjdzie z tej walki zwycięsko.

Cherry rozdała po pięć kart dla każdego gracza. Król sięgnął po swoje karty i stwierdził, że przypadło mu bardzo niekorzystne rozdanie. Przez jakiś czas grali w milczeniu, skupieni tylko na ciągnięciu i dokładaniu kart.

– Nie sądziłam, że pierwszy ogier Zoa potrzebuje wspomagające ziółka, żeby wydajniej oddawać się swojej pasji. – powiedziała, nawiązując do wcześniejszej rozmowy.

– Pierwszy ogier Zoa? – wytrzeszczył na nią oczy, z niezadowoleniem odrywając się od gry.

– Tak nazywają pana dziewczyny z Łaźni.

– Dawno nie słyszałem tak uroczego komplementu. – zaśmiał się cicho – Seks to po prostu rodzaj sportu. Dzięki niemu spala się niepotrzebne kalorie.

– Zwłaszcza, gdy nie ma się ku temu innej okazji.

– Lubi mi pani dokuczać.

– Owszem. Sprawia mi to przyjemność. – zamrugała niewinnie i pociągnęła kolejną kartę.

– Z tego wniosek, że będziemy mieli wredne dziecko. – podniósł na nią oczy i uśmiechnął się prowokująco.

– Widzę, że zakłada pan, że zamierzam przyjąć pańską propozycję. – powiedziała ostrożnie.

– A jakżeby inaczej?

***

Obrzydliwa pewność siebie Lucyfera działała jej na nerwy, ale nie miała w zwyczaju okazywać swojej złości. Przynajmniej nie w otwarty sposób.

Król spoglądał na nią sponad wachlarza kart, najwidoczniej oczekując jednoznacznej odpowiedzi. Teraz gdy wiedziała, że wypowiedział Urizen wojnę, nie rozpatrywała już jego propozycji pod kątem ewentualnych korzyści, które mogła dzięki niej zyskać jako królowa Zoa. Teraz najważniejsze dla niej było zdobycie jego zaufania i wymyślenie sposobu jego uśmiercenia. Nie mogła po prostu wstać i wbić mu sztylet w szyjną aortę… A może mogła? Na ile był przygotowany na ewentualny atak? Co tak naprawdę potrafił na wojskowej płaszczyźnie? I co ma znaczyć ta sala, całkowicie przeznaczona do oddawania się grom? Nagle jej wcześniejsza ocena króla przestała być aktualna. Przypomniała sobie, że Belfagor radził jej zapomnieć o wszystkim, co do tej pory wiedziała na temat Lucyfera i spróbować poznać go takim, jaki jest. To na pewno pomogłoby jej w kreśleniu planu jego morderstwa…

Na razie wiedziała tylko, że jak na wzgardzonego wyrzutka z Emanacji miał wręcz podejrzany dystans do siebie i chociaż okazywał urazę, nie szukał zemsty za znieważenie, jakby wszystko, co się o nim mówiło i myślało traktował z lekkim przymrużeniem oka.

– Cóż, nie pozostawił mi pan wyboru. – odparła w końcu, kładąc dłoń z zakrytymi kartami na kolanach.

– Jak to? – odłożył swoje karty na stolik i skrzyżował ramiona na piersi; jego nastrój wyraźnie się zmienił: stał się czujny i uważny – Przecież może pani odmówić.

Zamrugała i tylko obojętnie wzruszyła ramionami.

– Ale nie odmawiam.

– Dlaczego?

– Sądzę, że dostał pan to, czego chciał. Po co dalej drążyć ten wątek?

– Panno Cherry… Zdecydowanie mnie pani nie docenia. – uśmiechnął się wylewnie, choć zacięty wyraz jego bursztynowych oczu przeczył temu sztucznemu rozbawieniu – Wiem, że odwiedził panią ojciec. Wiem też, że popełnił wielkie głupstwo udając się na granicę, żeby odbić Belzebuba. Wiem też, że pani o tym wie. Mimo to zgadza się pani zostać moją żoną…

– Może podoba mi się pan bardziej, niż to okazuję? – odparła, starając się przybrać jak najbardziej liryczną minę.

Parsknął głośnym śmiechem, aż się przy tym zgiął w pół.

– I dlatego prowadza się pani za rączkę z ambasadorem Belfagorem po całej Łaźni?

Na chwilę zaniemówiła, posyłając mu nienawistne spojrzenie. Na pewno nie prowadzała się po całej Łaźni. Od czasu pamiętnego wieczoru, który zakończyli w łóżku pozwalała, żeby Belfagor trzymał ją za rękę, ale jak dotąd udali się tak może na dwa, trzy spacery. Co prawda nie zwracała wtedy szczególnej uwagi na otoczenie, lecz nie przypominała sobie, żeby spotkali zatrważająco dużą ilość osób.

„Proszę, proszę… Jaka cholerna indoktrynacja!” – pomyślała zniesmaczona.

Zaproponowałem pani małżeństwo w celach prestiżowych i dla wzmocnienia mojej władzy królewskiej. – ciągnął dalej, nie zważając na jej wzgardliwe milczenie – Zależy mi też na męskim potomku, wywodzącym się ze starej, arystokratycznej linii. A czego pani oczekuje po tym małżeństwie? Za parę dni ruszam na wojnę z pani ojcem i powiem wprost: nie zamierzam nikogo oszczędzać. Wszystko może się zdarzyć, ale jeśli zwyciężę, Eblis straci sukcesję w Urizen, a zapewne też głowę. Pokrzyżował mi szyki, odrzucając moją dobrą wolę i oferowane przymierze. Sądziłem, że zagram z panią w bilard i na tym nasza znajomość się skończy…

– Drogi królu jak wspomniałeś wszystko może się zdarzyć. – podsumowała – A małżeństwo z tobą gwarantuje mi bezpieczeństwo i świetlaną przyszłość.

Poprawił poły długiej kamizelki i założył nogę na nogę. Śmiał się do siebie, mierząc ją kpiącym wzrokiem. Miał na sobie ciemnozielone spodnie, czarną koszulę z niewielką krezą i jasnozieloną kamizelkę wyszywaną bursztynowo- złotą nicią. Ognistorude włosy pozostawił rozpuszczone. Ich część opadała mu na ramiona, część zaś odrzucił na plecy. Przyszło jej do głowy, że zieleń jego stroju idealnie współgrała z różem jej sukni i ciepłym brązem kanapy i foteli.

– Co też pani nie powie? Nieokrzesana rebeliantka z lasu nagle myśli o bezpieczeństwie? I to w chwili, gdy jej mentor Belzebub najbardziej jej potrzebuje?

Zmarszczyła brwi. Zaczęła się pocić w dwóch warstwach ciężkich materiałów. Domyślne spojrzenie Lucyfera także miało znaczny wpływ na jej wzrastające zdenerwowanie. Wiedział, co zamierzała. Postanowiła więc zagrać w otwarte karty i na znak dobrej woli położyła odkryte karty ze swojego wachlarza na stoliku. Spojrzał na nie, potem na nią i uśmiech zniknął z jego twarzy. Zmrużył oczy. W tym momencie był bardzo podobny do Koryu, który zazwyczaj mrużył oczy bez względu na sytuację.

– Nie mylisz się co do mnie. – powiedziała – Chcę zostać pana żoną, żeby móc pana zabić.

Podwinął pod siebie nogę i położył łokieć na zaokrąglonym oparciu kanapy. Znowu się uśmiechał. Sięgnął dłonią do kieszeni i wyciągnął z niej małe, jubilerskie pudełeczko. Położył je na jej odkrytych kartach. Nic się nie odezwał, wyczekująco przyglądając się jej reakcji. Nieufnie sięgnęła po pudełeczko i otworzyła je, z trudem przełykając ślinę. Blask szafiru zatopionego w złotym pierścieniu przysłonił jej widok. Dotąd nie interesowała się biżuterią, ale uroda tego szafiru wywołała dreszcz na jej plecach.

– Dlaczego podtrzymujesz swoje oświadczyny? – zapytała, nieświadomie przechodząc na „ty”.

– Bo nadal jesteś dla mnie odpowiednią kandydatką na żonę. Poza tym podoba mi się twoja bezczelność. Powiem ci jak będzie. – pochylił się w jej stronę, zniżając głos do konspiracyjnego szeptu – Uwiodę cię, a ty zrezygnujesz ze swoich zamiarów. Urodzisz mi syna i pomożesz do końca podporządkować arystokrację.

– Ty też jesteś bezczelny. – zauważyła z satysfakcją – Moim zdaniem będzie tak, że podstępnie cię zabiję, Belzebub zostanie królem, a ja będę mogła wreszcie robić to, co chcę.

– Taka wyemancypowana i twarda, a jednak wręcz nieprzyzwoicie naiwna…

Wstał z kanapy, opuścił się na kolana i przyklęknął obok niej, opierając rękę na jej udzie. Wyjął pierścień z pudełeczka i delikatnie ujął jej prawą dłoń. Nie zaprotestowała, odwzajemniając jego rozognione spojrzenie. Powoli wsunął pierścień na jej serdeczny palec i złożył pocałunek na jej dłoni.

– Już wkrótce ślub. – oznajmił – To tylko kwestia strategicznego dopracowania planów. Bądź na to gotowa, bo mogę w każdej chwili cię wezwać.

– Brzmi prawie jak ogłoszenie godziny policyjnej. – zażartowała z cierpkim uśmiechem.

Nie poruszył się, ani nie spuścił z niej oczu. Nadal trzymał ją za rękę i wtedy przyszło jej do głowy, że oczekuje żywszej reakcji. Tymczasem ona kompletnie nie wiedziała jak ma się zachować. Nigdy wcześniej nie przyjmowała oświadczyn, tym bardziej od swojego wroga i jednocześnie króla Zoa. W końcu nie zrobiła nic.

Za to Lucyfer podniósł się z kolan, oparł dłonie na oparciach fotela, pochylił się i przysunął do niej twarz. Wtedy jego intencje stały się dla niej jasne. Powinna go pocałować, żeby przypieczętować ich małżeński układ. Nagle serce mocniej jej zabiło. Nie miała pojęcia jak ma się do tego zabrać i czy w ogóle powinna. W końcu uznała, że lepiej mieć to już za sobą i po niezręcznie długiej chwili, nieco się uniosła w fotelu i musnęła jego usta wargami odnotowując, że były słone w smaku i całkiem przyjemne w dotyku.

Ten przelotny pocałunek zdecydowanie mu nie wystarczył. Przysunął się bliżej i pocałował ją mocniej, nieznacznie przesuwając językiem po jej dolnej wardze. Przeszedł ją dreszcz. Położyła dłonie na jego piersi i odwróciła twarz. Pocałował ją w policzek, a potem w płatek ucha i delikatnie polizał jej małżowinę.

– Odsuń się. – powiedziała ochrypłym głosem – Posuwasz się za daleko.

Zrobił to, o co go poprosiła. Wyprostował się i wrócił na kanapę. Spoglądał na nią, znowu mrużąc oczy. Przygryzał wargę, mierząc ją namiętnym wzrokiem.

= Jeśli to wszystko, chciałbym wrócić do swojego pokoju. – rzekła, nie panując nad głosem.

– Przepraszam. Zagalopowałem się. – poprawił włosy i spojrzał na mapę Emanacji za jej plecami – Właściwie ja też mam jeszcze parę spraw do załatwienia. – odwrócił na nią wzrok; nie odnalazła w nim ani śladu wcześniejszego pożądania – Los króla, w dodatku króla, który idzie na wojnę jest bardzo ciężki…

Uśmiechnęła się dla rozładowania napięcia. Niewiele jej to pomogło, ale przynajmniej on odwzajemnił jej grymas, co sprawiło, że jego oblicze nabrało pogodnego wyrazu.

– Nie będę zatem więcej panu… tobie przeszkadzać. – wstała, splatając palce na wysokości brzucha – Do widzenia.

– Mam nadzieję, że jeszcze mnie odwiedzisz przed ślubem i przed wojną…

– Oczywiście. Bez przerwy będę ci się narzucać. – obiecała, pobudzając go do śmiechu.

Ukłoniła mu się, choć nie nazbyt pokornie, na co odpowiedział jej równie zdawkowym ukłonem. Obróciła się i ruszyła do wyjścia, rumieniąc się na myśl, że na pewno wykorzystał okazję, żeby przyjrzeć się jej pośladkom.

***

Informatorzy przekazali im wiadomość, że markiz Azazel spędzi wolne popołudnie, oddając się swojej ulubionej rozrywce, to znaczy będzie łowił ryby. Bell skwitował to wymownym prychnięciem, zaś Eblis jedynie się uśmiechnął, nie wyobrażając sobie tego spotkania. Nie mieli pewności, że Azazel nie zastawił na nich pułapki, wpływając na informację, którą otrzymali.

Droga powrotna do Beulah zajęła im mniej czasu, niż wcześniej podróż do granicy. Zatrzymali się na przedmieściach w jednej z wilii ich luvahańskiego sprzymierzeńca, który handlował nieruchomościami. Jego zarządca przyjął ich bez zbędnych pytań, rozpoznając ważnych gości swojego pana. Na wszelki wypadek wysłali kufry z rzeczami Bella razem z najcenniejszymi pamiątkami hrabiego, w tym stary album z rysunkami Serafina Metatrona, do Tharmas. Eblis rozstawał się z nim z ciężkim sercem, ale byłby jeszcze bardziej zdenerwowany, gdyby rysunki uległy zniszczeniu.

Okazało się, że w Beulah wciąż mają licznych popleczników i to w samym pałacu Rintrah, a także w ich opuszczonych urzędach. Szybko dowiedzieli się więc, że Azazel jest obrażony na króla, bo zgodził się na skandaliczną adopcję jego kilkuletniej córki Gladys, która znalazła się pod prawną opieką Amaimona. W Ethinthus chodziła zaś pogłoska, że Lucyfer zainteresował się wicehrabiną Cherry i posłał jej nawet drogą suknię w prezencie. Eblis chciał wierzyć, że jego córka wie, co robi i nie zostanie kolejną ofiarą niezaspokojonego ogiera. Wciąż nie opuszczały go jednak wątpliwości.

Tymczasem Bell konkretnie zajął się formowaniem siatki wywiadowczej. Rozpuszczał swoje sieci, uruchamiając kontakty wśród zaufanej szlachty, byłych podwładnych z urzędów marszałkowskiego i kanclerskiego, a nawet wśród zwykłych mieszczan, z którymi swego czasu prowadził interesy. Absolutnie był w swoim żywiole. Ilekroć hrabia przyglądał się jego różowym rumieńcom podekscytowania, upewniał się w przekonaniu, że dobrze zrobił, puszczając w niepamięć ten incydent z Koryu. Zresztą nie był to najlepszy moment, żeby zagłębiać się w rozważaniach nad uczciwością Belzebuba. Był też pochłonięty innymi, ważniejszymi problemami. Jeżeli Bell czuł się w Beulah, jak ryba w wodzie, to on wręcz przeciwnie – coraz bardziej się niecierpliwił. Myślał o powrocie do Urizen i każdego dnia planował, że to będzie dzień, w którym wyjedzie. Kochanek potrafił jednak skutecznie przemówić do jego poczucia obowiązku, bez przerwy zapewniając go, że jak zdobędą plany Lucyfera, obaj wybiorą się do Urizen.

Tym razem też zareagował podobnie.

– Ależ Eblisie, to jeszcze tylko kilka dni. Wysłałeś Ganimedesowi odpowiednie rozkazy. Wiedzą co mają robić.

Siedzieli w pędzącym powozie z zasłoniętymi oknami. Zmierzali do podmiejskich posiadłości Azazela, gdzie utrzymywał stawy rybne. Belzebub siedział naprzeciwko niego oświetlony blaskiem świetlanego czaru. Mała iskierka jasności unosiła się nad jego głową, wydobywając refleksy przytłumionego brązu z jego oczu i rozcieńczając rubin włosów.

– Tak, ale mimo to uważam, że w tak ważnym momencie powinienem być w Urizen.

– Może uda nam się zapobiec wojnie. – zaprotestował, unosząc brew, czym zazwyczaj sygnalizował zniecierpliwienie.

Ciemna czerwień jego żupana wyglądała, jak matowa czerń i tylko popołudniowe słońce wpadające przez szpary w zasłonach zdradzało prawdziwy kolor jego stroju. Eblis zmierzył go nieco zasmuconym wzrokiem, gdzieś z głębi serca wydobywając dawne uczucie zazdrości, że ktoś tak urodziwy, jak Bell jest zarazem tak inteligentny i zaradny życiowo.

– Dlaczego właściwie ze mną jesteś? – zapytał pod wpływem tego wrażenia.

Jego oczy nieznacznie się rozszerzyły.

– O co ci chodzi, Eblisie? Coś ty znowu wymyślił?

– Nie zbywaj mnie, tylko odpowiedz.

Ze świstem wypuścił powietrze.

– Sądziłem, że wszystkie twoje wątpliwości zostały już rozwiane…

– Potrafisz odpowiedzieć na moje pytanie, czy nie?

– Dlaczego ciągle myślisz, że kocham cię mniej, niż ty mnie, albo że w ogóle nie odwzajemniam twoich uczuć? – prychnął, zaciskając dłonie w pięści – Co robię źle?

– Teraz na przykład wykręcasz się od odpowiedzi. – zauważył, odwzajemniając jego obrażone spojrzenie – A ja wcale nie mam zamiaru się z tobą kłócić, czy też cokolwiek ci zarzucać.

– Jestem z tobą, bo cię kocham. – syknął przez zaciśnięte zęby – A teraz pozwól, że uprzedzę twój ciąg myślowy. Czy jesteś wygodnym, politycznym sprzymierzeńcem? Tak, jesteś. Czy jesteś współodpowiedzialny za lwią część moich sukcesów? Tak, jesteś. Czy jesteś mniej urodziwy od Koryu? Tak, jesteś. Czy mimo to chcę z tobą być? Tak, chcę.

Hrabia roześmiał się i pieszczotliwie ujął jego dłoń, w duchu ciesząc się, że Bell nie ubrał pierścieni i może gładzić jego długie palce opuszkami swoich.

– Dobrze wiesz, że polityka i uroda nie są najważniejsze. – ciągnął margrabia, przyglądając mu się z powątpieniem, najwidoczniej nie wiedząc, czego ma się po nim teraz spodziewać – Możesz mieć do mnie pretensje, że dotąd nie wyznałem ci miłości, używając adekwatnych słów, ale robiłem to na inne sposoby… To taki przesąd. Mój przesąd. – dodał po chwili wyraźnego wahania – Pewnie nigdy ci tego nie mówiłem, ale każda osoba, której deklarowałem miłość zazwyczaj szybko umierała…

Ze zdziwieniem uniósł brwi tak wysoko, że złączyły się ze sobą na kształt jaskółki.

– No… – niecierpliwie wiercił się na siedzeniu – Wszystkie osoby, które usłyszały, że je kocham straciły życie. Mama, Forneus, Balberith… – urwał, podnosząc na niego oczy – Rozumiesz? To klątwa.

–  Dlaczego mimo domniemanej klątwy zdecydowałeś się jednak zdeklarować mi swoje uczucia? – zapytał bardziej rozbawiony, niż zniesmaczony tym wyznaniem – Ty naprawdę jesteś cholernie sentymentalny…

Wyrwał dłoń z jego uścisku i wyprostował się, jak struna. Skrzyżował ramiona na piersi, przybierając nadąsany wyraz twarzy.

– Nie kpij ze mnie. To poważna sprawa.

– Nie, to tylko twoje wyobrażenia.

– Możliwe. Ale proszę cię, byś pod żadnym pozorem nie wyjeżdżał beze mnie. Boję się, że cię stracę. – uchylił zasłonę dłonią i zerknął na mijany krajobraz.

Zaciskał wargi, jakby powstrzymywał się przed dodaniem czegoś jeszcze, albo też wzruszenie odebrało mu głos. Nie mógł tego stwierdzić z całą pewnością z powodu skromnego oświetlenia.

– Jeśli się boisz, to dlaczego wyznałeś mi miłość? – powtórzył pytanie.

– Bo uwierzyłem, że skoro znamy się tak długo i kocham cię tak długo, fatum zostało przezwyciężone.

– Skoro tak, dlaczego teraz przestałeś wierzyć?

– Fatum, to fatum. – obrócił głowę w jego stronę; jego oczy błyszczały od nie wylanych łez.

Uszczypliwy komentarz zamarł hrabiemu na ustach. Pomimo szybkiej jazdy, przesiadł się obok niego i objął go ramieniem. Bell przytulił się do niego, chowając twarz w zagłębieniu między jego ramieniem i szyją.

Zdumienie jego przesądami zniknęło, kiedy uzmysłowił sobie w jakim domu wychował się Bell i kto był jego ojcem: dziki mag, który siłą swojej magii sprowadzał katastrofy na całe przygraniczne miasteczka uriziańskie, manipulował pogodą, oraz trzema żywiołami: powietrzem, wodą i ziemią. Ponoć panicznie bał się jedynie ognia i właśnie nim został pokonany przez hrabiego Baala. W czasach młodości Eblisa w Urizen krążyły straszliwe historie o mentalnych umiejętnościach Behemota i jego sile oddziaływania na słabsze umysły. Bez trudu hipnotyzował służbę i wojsko, potrafił nawet nie używając słów nakłonić kogoś do morderstwa w swoim imieniu.

Hrabia uspokajająco pogłaskał go po głowie.

– Kochany, czy ty przypadkiem nie uważasz, że to ojciec rzucił na ciebie jakąś wyimaginowaną klątwę? – domyślił się.

Belzebub odsunął się nieco i posłał mu spojrzenie przepełnione grozą.

– To bzdura. Przestań martwić się takimi wymysłami. – ujął jego twarz w dłonie – Nic mi się nie stanie bez względu na to, czy będę z tobą, czy w Urizen. Czy to jasne?

Zamrugał, co mogło właściwie oznaczać wszystko. Eblis uznał, że to potwierdzenie, więc przybliżył się i złożył pocałunek na jego ustach.

W tym momencie powóz gwałtownie się zatrzymał. Byli na miejscu. Belzebub długo spoglądał mu w oczy, nie robiąc najmniejszego ruchu. W końcu otworzył drzwi po swojej stronie, wpuszczając snop światła do wnętrza pojazdu wraz z zimnym, przeszywającym podmuchem wiatru.

Przeszedł go dreszcz i na chwilę udzielił mu się trwożliwy nastrój Bella.

– Idziemy. – jego głos wyrwał go z odrętwienia – Mamy tu jednego upiora do spacyfikowania.

***

Upiór był zadowolony ze swojego połowu i upragnionej chwili samotności. Bez względu na to jak bardzo kochał żonę, był już nieco zmęczony jej ciągłym towarzystwem.

Niebo przysłaniały granatowe chmury, a wiatr poruszał długimi gałęziami betuli, przy okazji marszcząc taflę stawu, pod którego powierzchnią pląsały czerwone latifurie. Azazel wolał jednak łowić błękitne stratyfurie, bo miały więcej tkanki tłuszczowej na grzbiecie. Usadowił się na moście, przerzuconym na drugą stronę stawu i cicho podśpiewując przyglądał się swojemu niewyraźnemu odbiciu w wodzie i przemykającym rybom. Nie widział ile czasu spędził wpatrując się w jeden punkt, ale gdy uniósł oczy i skierował wzrok na brzeg zobaczył zarys postaci pośród pochylonych, melancholijnych betuli. Skrzywił się zezłoszczony, że któryś z jego służących zlekceważył jego polecenie i przyszedł go niepokoić. Niechętnie wstał z taboretu, oparł wędkę o drewnianą barierkę i wymownym gestem wskazał intruzowi drogę powrotną. Otrzymał efekt odwrotny od zamierzonego, bo zamiast zawrócić nieproszony gość podszedł bliżej brzegu. Dopiero wtedy dostrzegł wyraźniejsze kształty jego sylwetki i przede wszystkim rubinową plamę jego włosów. Tego charakterystycznego chodu i wyprostowanej, nonszalanckiej postawy nie pomyliłby z nikim innym.

Margrabia Belzebub – od paru dni, dłużących się bardziej niż lata, w królewskiej niełasce, powinien zmierzać na wygnanie, a tymczasem stoi w jego zagajniku betuli i wpatruje się w niego z dużej odległości, zapewne z ironicznym rozbawieniem, śmiejąc się w duchu z jego wędkarstwa i z nieudolnej straży Lucyfera, której tak łatwo uciekł. I pewnie jeszcze oczekuje, że markiz Urthony, jego śmiertelny wróg, doskonale wie, co należy teraz zrobić.

„Nadmuchany bubek, bezczelny bałwan z Tharmas, beulahańska mimoza zawinięta w ozdobny papier z koronek, jednym słowem skurwiel z Zoa! Zaraz się chyba przekręcę ze szczęścia!” – pomyślał mściwie i mamrocząc pod nosem przekleństwa zszedł z pomostu. Nie zamierzał jednak pierwszy do niego podejść, więc tam się zatrzymał.

Belzebub pokonał dzielącą ich odległość i spojrzał mu w oczy. Jego wzrok jak zwykle nic nie wyrażał, albo raczej tylko to, co chciał. Wiatr szarpał skrajem jego długiego, czarnego płaszcza, spod którego wystawał fragment ciemnoczerwonego żupana o odcieniu przywodzącym na myśl zaschniętą krew.

Azazel przypomniał sobie ich ostatnie spotkanie sam na sam w Urthonie sprzed ponad dwudziestu laty. Wówczas dowodzili dwoma przeciwstawnymi armiami, które miały stoczyć bitwę na wzgórzu zamienionym w pole melongi, ale udało mu się przekonać Belzebuba do zawarcia chwilowego rozejmu. W jakim celu teraz do niego przychodzi? Czyżby właśnie zawrzeć rozejm?

– Upiorna okolica. Świetnie się w nią wpisujesz. – powiedział margrabia, przywołując na usta cień drwiącego uśmieszku.

– Szkoda, że nigdy nie miałem okazji zobaczyć cię na tle zimowego krajobrazu Tharmas. Mógłbym wtedy stwierdzić, czy ty też pasujesz do swojej prowincji. – zripostował, jeszcze bardziej się krzywiąc w odpowiedzi na uśmiech – Jednak nie wybierasz się na przymusowy urlop?

– Wiem, że nad tym ubolewasz.

– Oczywiście. Zawsze zależy mi na zdrowiu państwowych urzędników. – ukłonił mu się ironicznie – Nawet tych byłych.

– Jak widzisz miewam się całkiem dobrze i mam do ciebie sprawę. – Belzebub nie dał się zbić z pantałyku.

– Ty do mnie?

– Żadna nowość, zważywszy na minione wydarzenia…

– Zatem pewnie pamiętasz jak na nich wyszedłeś. – nie mógł sobie odmówić tej małej złośliwości i paskudnego uśmiechu.

Margrabia wymownie prychnął.

– Teraz obaj zmierzamy w tym samym kierunku.

– Być może. – stwierdził lakonicznie, a potem wskazał altankę – I tam możemy to omówić. Daję ci dwadzieścia minut. Potem wezwę straż.

– Dasz mi tyle, ile zechcę i jeszcze będziesz mnie prosił o więcej. – niewinnie zamrugał, kompletnie wyprowadzając go z równowagi.

– Twoje niedoczekanie, margrabio.

– Przekonajmy się, markizie.

***

Na domiar złego w altance zastali hrabiego Eblisa. Siedział na tej samej kozetce, na której wcześniej Azazel wyśnił proroczą scenę z udziałem księcia i szczura. Palił papierosa, obracając w dłoni posrebrzaną papierośnicę. Posłał znaczący uśmiech Belzebubowi, po czym wstał i pierwszy wyciągnął rękę do markiza. Ten uścisnął ją, mierząc go nieufnym wzrokiem.

„Jeden skurwiel to za mało. Musi być ich dwóch.” – pomyślał zrezygnowany.

– Jak to zrobiłeś? – zapytał, nim hrabia przystąpił do prawienia uprzejmości.

– Konkretnie co? – przyjaźnie uniósł brwi.

– Jak się tu dostałeś niezauważony?

Rozbrajająco rozłożył ręce.

– Magia.

Już miał wyśmiać ten pomysł, ale figlarna iskierka w ciemnoniebieskich oczach Eblisa sprawiła, że nie wypowiedział na głos swojej opinii. W końcu był przy tym jak hrabia rzucał profesjonalny czar uzdrawiający na rannego Koryu podczas niedawnego, pechowego polowania w lasach Hedery.

„Mógł się tu nawet teleportować. Nic dziwnego skoro w młodości obcował z aniołem.” – stwierdził w duchu, demonstracyjnie wzruszając ramionami.

– Rodzinka w komplecie. Brakuje tylko Asmodeusza. – skomentował i usiadł na jednym z ogrodowych krzeseł, ustawionych dookoła stołu, na którym służący zostawił tacę z przekąskami i butelkowym piwem solanum.

Eblis wrócił na kozetkę, powłócząc skrajem czarnej peleryny, wyszywanej ciemnozieloną nicią. Pod spodem nosił surdut w kolorze nici i atramentowe spodnie włożone w cholewy długich butów. Belzebub nadal stał w jednym miejscu, jak posąg. Po chwili zaczął się przechadzać po wnętrzu altanki, splatając dłonie za plecami.

– Nie jesteśmy twoją rodziną, Azazelu. Zdradziłeś nas. – powiedział, na moment zatrzymując się przed nim.

Uniósł rękę, kiedy markiz otworzył usta, żeby mu przerwać złośliwym protestem.

– Tak, to stara śpiewka, ale też niezaprzeczalny fakt. Sfałszowałeś dokumenty z czasów naszych ojców zezwalające na obwołanie jednego władcy kraju i bezmyślnie oddałeś koronę Lucyferowi. – uśmiechnął się cierpko – Do dzisiaj nie pojmuję, dlaczego sam nie sięgnąłeś po władzę, skoro już zadałeś sobie tyle trudu…

Uznał, że to dobra chwila, żeby wreszcie mu to wyznać:

– Bo mój drogi margrabio, zależało mi tylko na tym, żeby korona nie znalazła się w twoich rękach. Nie jestem taki, jak ty. To państwo mnie nie interesuje. Jest sztucznym tworem, które powstało dzięki twoim mrzonkom i moim fałszywym dokumentom. Rządzę w Urthonie i to jest prawdziwa władza, a nie jakieś banialuki. – założył nogę na nogę i otworzył piwo – Twoja mina, kiedy koronowałem Lucyfera była najzabawniejszym widokiem, jaki widziałem w życiu. Gdy psuje mi się humor, przywołuję ją w pamięci i od razu czuję się lepiej. – wyzywająco pociągnął łyk piwa.

Belzebub zagryzł wargi, ale szybko się rozpogodził.

– Doskonale cię rozumiem. Czuję to samo, ilekroć sobie przypomnę, że Lucyfer oddał twoją córkę zombie…

Azazel zakrztusił się piwem.

– Ty, cholerny…

– Zamknij się, zanim powiesz coś, czego będziesz potem żałował. – Bell oparł jedną rękę o blat stołu, a drugą położył na biodrze – Lepiej przyznaj, że popełniłeś błąd, popierając Lucyfera.

– A ty mi wspaniałomyślnie wybaczysz? – prychnął, przewracając oczami – Gdybym znowu stanął przed tą samą decyzją, nie zmieniłbym mojego wyboru.

– W takim razie rzeczywiście tracimy czas i nie mamy o czym rozmawiać. – margrabia strzepnął niewidzialny pyłek z rękawa płaszcza.

Eblis wstał i schował papierośnicę do kieszeni surduta. Wymienili porozumiewawcze spojrzenia i równocześnie zwrócili się w stronę wyjścia z altanki.

Azazel nerwowo potarł twarz. Przed jego oczami, jak prawdziwe stanęły przerażające wizje z jego pierwszego snu. To sprawiło, że prawie machinalnie powiedział:

– Zaczekajcie. Chyba jest coś, o czym powinniście wiedzieć.

***

Belzebub w końcu usiadł na jednym z krzeseł, ale co chwila wstawał i nerwowo spacerował od jednej ściany do drugiej. Eblis zaś w ogóle się nie poruszył, zasępionym wzrokiem spoglądając na ciemny horyzont w oddali. Znowu się rozpadało. Deszcz siekł drobnymi, ale mocnymi kroplami, mącąc taflę stawu. Miarowo uderzał o dach altanki, tym monotonnym dźwiękiem przerywając ciężkie, ponure milczenie. Azazel obserwował ich obu ze zmartwionym wyrazem twarzy, w głębi ducha marząc o filiżance parującej melongi i ciepłym kocu.

– Podsumujmy zatem, co wydarzyło się do tej pory. – Eblis pierwszy przerwał ciszę – Wszystko zaczęło się od twojego proroczego snu, w którym twoim zdaniem ujrzałeś przyszłe dzieje Zoa z uwzględnieniem księcia Koryu i czerwonookiego Sandalphona, jednego z synów Serafina Metatrona.

Markiz po prostu skinął głową. Belzebub zatrzymał się i oparł plecami o ścianę, krzyżując ramiona na piersi.

– Pomyślałeś, że Sandalphon będzie dobrym pretekstem, żeby pozbyć się aniołów i zniszczyć łóżkowe przymierze palatyna Metatrona i Lucyfera.

– Wydawało mi się, że Metatrona namówi króla do jakiegoś głupstwa. – wyjaśnił, ciężko wzdychając – Tym samym sprawi, że dotychczasowy stan równowagi w państwie zostanie zachwiany i dojdzie do otwartego konfliktu.

– Ale się pomyliłeś i to informacja o Sandalphonie rozpętała prawdziwą burzę. – dokończył hrabia.

– Albo posłużyła jako oficjalny powód. – dodał margrabia; jego oblicze przybrało wyraz głębokiego zastanowienia – Moim zdaniem Lucyfer już wcześniej planował wypowiedzieć mi wojnę. Nie działał chaotycznie, ani pod wpływem emocji. Tę teorię potwierdza moja późniejsza z nim rozmowa. Powiedział, że jest mi wdzięczny za obrażenie Metatrona…

– No pięknie. Taki ze mnie wróżbita, jak z melongi alkohol. – burknął markiz.

– Pierwszą rzeczą, którą zrobił król po wygnaniu Belzebuba było złożenie małżeńskiej propozycji mojej córce. Potem przyszedł do mnie z ultimatum, że jeśli uwolnię Bella, zaatakuje Urizen. – kontynuował Eblis.

Azazel spojrzał na niego szeroko otwartymi oczami.

„To znaczy, że Belfagor wiedział o wicehrabinie i królu i tylko wspomniał, że po Łaźni krążą jakieś plotki? – pomyślał oburzony – Chyba kompletnie mu się w głowie pomieszało z powodu tej dziewczyny!”

– Gratuluję zięcia. – powiedział bardziej zły na swojego najlepszego szpiega, niż na któregoś z nich.

Policzki Eblisa nabiegły czerwienią, ale siłą woli powstrzymał się od komentarza.

– Wnioskuję, że skoro wy jesteście tutaj, a wasza ciemnoskóra pupilka nadal przebywa w Łaźni, chcecie żeby przyjęła oświadczyny Lucyfera…? – ciągnął niezrażony.

– To była decyzja Cherry. – odparł Bell zamiast hrabiego, który wciąż wyglądał, jak nadmuchany, purpurowy balon – Będąc tak blisko króla może nam bardzo pomóc w decydującym momencie.

– Oj, zapewniam was, że będzie naprawdę blisko. – Azazel uśmiechnął się ironicznie – Lucyfer się już o to postara.

– Martw się lepiej w czyim towarzystwie przebywa twoja córka. – nie wytrzymał Eblis.

– Bez przerwy się martwię. – szybko wciągnął i wypuścił powietrze – I przyznaję: Lucyfer posunął się za daleko.

– Co zamierzasz? – zapytał margrabia, wreszcie podchodząc do swojego krzesła.

Usiadł na nim i sięgnął po fasolowe, klejące ciasteczko z etażerki.

– Król wypowiedział nam wojnę i jeśli nie uda nam się zneutralizować go w Beulah, wyruszy z armią na Urizen…

– To są wasze sprawy, a nie moje. – zaprotestował z wymownym prychnięciem – Nie jestem waszym sprzymierzeńcem, ani wy moimi. Założę się, że kiedy tylko obejmiesz tron po Lucyferze użyjesz swojej władzy, żeby mnie zniszczyć. Musiałbym być głupcem, by ci w tym pomagać.

Belzebub uśmiechnął się znacząco, potwierdzając jego przypuszczenia.

– Możliwe, że odebrałbym ci Urthonę i podzielił ją między moich wasali, ale wówczas nic nie stałoby ci dłużej na przeszkodzie, żeby rozprawić się z Amaimonem i odzyskać córkę.

Wiecznie między młotem a kowadłem. – stwierdził Azazel filozoficznie.

– Lucyfer pozbawił cię opieki nad Gladys i oddał ją Amaimonowi, bo potrzebuje jego wsparcia. – odezwał się znowu hrabia – Z tego wniosek, że w toku działań wojennych zombie jest dla niego ważniejszy, niż jedyny starodemoński arystokrata, który go kiedykolwiek poparł.

– Planuje wielką, pokazową rzeź. – odrzekł Bell – To oczywiste, że skorzysta z destrukcyjnej siły Amaimona.

– Ale Amaimon nie jest tworem samodzielnym. – zauważył markiz, ściskając skronie palcami – Kieruje nim Astarotte. Z jakiegoś powodu zawsze był dla niej cenny i wątpię, żeby ot tak zezwoliła królowi, żeby się nim posłużył.

– Hmm. – mruknął Belzebub tym szczególnym mruknięciem, które sygnalizowało, że właśnie nasunęło mu się kolejne rozwiązanie – Astarotte… Lucyfer na pewno złożył jej jakąś propozycję, ale wątpię, żeby od razu się na nią zgodziła.

– Zaproponuj jej zatem konkurencyjne rozwiązanie. – zasugerował Azazel.

Zapadła chwila ciszy, przerywana tylko odgłosem deszczu uderzającego o dach i cichym szeptem wiatru. Bell rozważał w myśli dalszy plan działania, Eblis zapalił drugiego papierosa, spoglądając na nich z nieprzeniknionym wyrazem oczu, a markiz jakby nigdy nic zabrał się za dalsze opróżnianie butelki. Kiedy już ujrzał jej dno, odetchnął głęboko, jakby pozbywał się z ramion ogromnego ciężaru i zapytał:

– Czego właściwie ode mnie chcecie?

***

Bell cierpliwie czekał na ten moment. Chciał, żeby inicjatywa wypłynęła ze strony Azazela, by w razie czego mógł się powołać na jego dobrą wolę. Było to bardzo istotne w kontaktach z władcą Urthony. Kiedyś popełnił błąd, narzucając mu swoje rozwiązania. Uważał, że bez słowa protestu uzna jego racje i się do nich dostosuje. Tymczasem otrzymał efekt odwrotny od zamierzonego, który w dodatku okazał się tragiczny w skutkach. Wbrew pozorom potrafił uczyć się na błędach, dlatego tym razem długo wstrzymywał się przed przedstawieniem swojego prawdziwego celu.

Miał wielką ochotę triumfalnie się uśmiechnąć, ale to zapewne zepsułoby jego dotychczasowe starania, więc tylko pozwolił sobie na wymowną chwilę milczenia. W jej trakcie zdobył się na sarkastyczne stwierdzenie, że we trójkę wyglądają, jak członkowie jakiegoś mrocznego stowarzyszenia z markizem w roli głównego prowodyra. Wszyscy ubrali bowiem ciemne stroje, ale o ile on i Eblis wybrali mieszankę czerni z zielenią i czerwienią, tak Azazel zdecydował się na całkowitą czerń, co spotęgowało jego bladość i wydłużyło rysy twarzy. Nadawał się więc na przywódcę trzech spiskowców na podobieństwo zmarzniętych, przemokniętych wron, stłoczonych pod dachem altanki.

– Uśmiejesz się. To drobiazg. – powiedział w końcu, lekceważąco machnąwszy ręką.

– Już to sobie wyobrażam. – oznajmił ponuro Azazel, mierząc go podejrzliwym spojrzeniem lekko skośnych, ametystowych oczu.

Oparł łokcie na blacie stołu i pochylił się w jego stronę.

– Lucyfer będzie chciał się z tobą pojednać…

– Niech sobie wsadzi w tyłek swoje pojednanie. – zniecierpliwił się markiz – Wkładał tam już wiele rzeczy, jeszcze jedna nie zrobi mu większej różnicy.

Eblis parsknął śmiechem, a Bell zdobył się tylko na cień uśmiechu. Nie chciał oddawać mu przewagi.

– Jednak radzę ci, byś się z nim pojednał. Pozwól odpocząć jego tyłkowi. – rzekł, ponownie odchylając się na krześle – A kiedy powierzy ci zaopatrzenie armii i na przykład budowę barek dla jego żołnierzy oraz maszyn, by je przetransportować przez terytorium Luvah, w ramach małej zemsty poddasz produkcję sabotażowi…

Markiz przez moment spoglądał na niego z pewnym osłupieniem aż wreszcie roześmiał się nieprzyjemnym, skrzekliwym śmiechem, przywodzącym na myśl żabi rechot. Wywołał nim dreszcz na plecach Bella, zaś hrabiego najwidoczniej znowu rozbawił, bo głośno zachichotał i speszony zakrył usta dłonią.

Belzebub wymownie wzniósł oczy ku niebu.

„Dowcipnisie się znaleźli i jeszcze nie wiadomo, co ich tak rozochociło.” – pomyślał.

– Ale z ciebie przebiegły skurwiel, pieprzona mimozo w koronkach! – powiedział Azazel, ocierając oczy z łez – Śmieję się sam z siebie, bo pewnie doskonale wiesz, że zaakceptuję twój pomysł. Sabotaż to moja specjalność, a pomagając wam w tym względzie również wyrównam swoje rachunki z Lucyferem. Jednocześnie nie będę ci niczego winien, ani ty mnie. Sytuacja między nami pozostaje bez zmian.

– Cieszę się, że chociaż raz się zrozumieliśmy pieprzony, trupioblady upiorze. – odparł Bell uprzejmym tonem.

– Jeszcze nigdy nie słyszałem tak obraźliwych obelg, rzucanych w tak przyjacielski sposób. – skwitował Eblis.

Już się nie śmiał, ale wciąż był szeroko uśmiechnięty. Wstał z kozetki i wygładził zagięcia na spodniach. Belzebub poszedł w jego ślady, posyłając markizowi figlarne spojrzenie.

– Do zobaczenia. Kiedyś. Na nas już czas.

– Prawie mam ochotę zaproponować, żebyście zostali dłużej.

– Właśnie – prawie.

Markiz wymownie prychnął, po czym nagle jego oblicze spoważniało.

– Jeśli mogę pozwolić sobie na ostrzeżenie… Uważaj na księcia Koryu.

– Na księcia?! – zdumiał się margrabia.

Tak dawno o nim nie myślał, że zdążył już zapomnieć o jego istnieniu.

– Miałem także drugi sen i w nim Koryu nie wyglądał najlepiej. Był wychudzony i zmęczony, jakby spotkało go coś nieprzyjemnego. Nie będę tego interpretował, bo za pierwszym razem popełniłem błąd w ocenie mojej wizji, ale pomyślałem, że przynajmniej powinieneś o tym wiedzieć.

Belzebub skinął głową. Jego dobry nastrój błyskawicznie się ulotnił. Książę Koryu. Może już czas zainteresować się jego losem i włączyć go do akcji? Wolał tego uniknąć, bo nie wiedział jak zareaguje na to Eblis. Teraz nie mógł dłużej lekceważyć roli księcia. Głęboko wierzył w siłę oddziaływania magii i jak nikt inny w Zoa doświadczył jej destrukcyjnej mocy.

– Dziękuję za informację.

Azazel wziął do ręki drugą butelkę piwa.

– Żegnaj, Belzebubie. – powiedział, pozbywając się kapsla – Albo raczej do zobaczenia. Kiedyś.

***

Julia umówiła się z nią wczesnym wieczorem. Sylvia niechętnie przystała na odwiedziny w Ethinthus. Uciekła z Zoa właśnie ze względu na to miejsce i swoje ambicje, które nigdy nie doczekałyby się spełnienia, gdyby pozwoliła się tutaj zamknąć.

Ogarnęło ją dziwne uczucie, kiedy mijała główne sale odwiedzin, gdzie przyjmowano ewentualnych kandydatów na mężów rezydentek, a potem pokoje, w których spędzały czas wolny, oddając się lekturze książek, grze w szachy, lub w karty, albo wygrywaniu melodii na długim, brunatnym klawesynie, lirze, skrzypcach, bądź fletach. Spotykane kobiety obdarzały ją drwiącymi uśmiechami i zniesmaczonymi spojrzeniami, komentując między sobą jej emanacyjną tunikę i krótkie włosy.

– Następna dziwaczka…

– Patrz jakie ma włosy!

– To już zaczyna zamieniać się w modę.

– Ona musi być fanką tej awanturnicy Cherry.

Szczerze powiedziawszy Sylvia nie wiedziała, o kim mówią i dlaczego jej styl wpisuje się w jakiś kanon najnowszej mody zoańskiej. Arogancja i wywyższanie się tych kobiet działały jej jednak na nerwy.

Z ulgą weszła więc na korytarz prowadzący do części mieszkalnej Łaźni. Służąca zaprowadziła ją na sam jego koniec i otworzyła najbardziej oddalone drzwi.

– Lady Julia oczekuje pani.

Sylvia zignorowała jej ukłon, bo nie przywykła do takiego sposobu okazywania szacunku. Jej zdaniem – nadmiernego.

Weszła do pomieszczenia, rozglądając się za jakimś źródłem światła. Panował w nim lekki półmrok, zaciemniając smukłą sylwetkę kobiety skupionej na kontemplacji ledwo skończonej rzeźby. Gdy jej oczy przyzwyczaiły się do ciemności, wyłowiła kształty mebli: okrągłego stołu, czterech krzeseł, kanapy i szezlongu oraz podłużnej szafki zawierającej narzędzia do rzeźbienia, kilka podręczników na ten temat i donice błękitnych kwiatów zapewne mające za zadanie ozdobić wnętrze. Dwie ściany pokrywały marszczone draperie, a pozostałe dwie boazeria, na której zawieszono obrazy.

– Od kiedy zajmujesz się rzeźbiarstwem? – zapytała, znużona przeciągającym się milczeniem.

– Jeśli chcesz przetrwać w Łaźni, musisz mieć jakieś hobby. – odparła Julia, wciąż zajęta swoją rzeźbą – A w dodatku w tej dziedzinie mam nawet niejaki talent, więc jeśli dobrze się zakręcę, udaje mi się sprzedawać dzieła na salony.

Sylvia nie wiedziała, co ma na to odpowiedzieć. Albo też wiedziała i znała zdanie siostry w tej kwestii. Uważała bowiem, że każda kobieta w Zoa powinna mieć szansę wyboru własnej drogi bez konieczności korzystnego zamążpójścia i przebywania w tym nieco bardziej luksusowym burdelu, a którym w dodatku mężczyźni nie muszą płacić za cielesne przyjemności. Julia twierdziła zaś, że można wpisać się w każdy system i wykorzystując jego niedociągnięcia osiągnąć swoje osobiste cele. Sylvia nigdy do końca nie zgłębiła sposobu myślenia swojej siostry oraz tego, co tak naprawdę oczekiwała od życia. Na pewno była przekonana tylko o tym, że odpowiada jej sprawowanie władzy nad innymi kobietami, posiadanie wielu partnerów do seksu i zdobywanie wpływów dzięki dwóm pierwszym działaniom.

– Zapalisz światło? – poprosiła więc, zamiast wdawać się w jałową dyskusję.

Julia uśmiechnęła się w ciemności.

– Oczywiście. Koniecznie muszę cię obejrzeć.

Zadzwoniła dzwoneczkiem i do środka weszły trzy służące. Pierwsza oświetliła wszystkie świece i okazałe pochodnie usytuowane we wszystkich czterech rogach pokoju. Druga przyniosła tacę obładowaną jedzeniem i piciem, a trzecia zabrała się za sprzątanie po rzeźbieniu naczelniczki.

Gwałtowny blask poraził oczy Sylvii i na chwilę przysłoniła je dłonią. Kiedy je odkryła, ujrzała Julię i jej królestwo w całej okazałości. Siostra miała na sobie luźną, długą sukienkę na podobieństwo halki w kolorze liliowego fioletu, w talii przepasaną szeroką szarfą o odcieniu ciemnego różu. Nie ubrała żadnej biżuterii poza złotym łańcuszkiem z niewielkim ametystem, który zdobił jej blady dekolt. Długie, jasne włosy pozostawiła rozpuszczone, ale żeby nie przeszkadzały jej w pracy, ograniczyła je liliową, szeroką przepaską z apaszki, wiązaną pod włosami na wysokości karku. Pomimo skromnego stroju wciąż emanowała dyskretną elegancją i dostojnością.

Dywan, który wyścielał marmurową podłogę był o ton ciemniejszy od jej sukienki, zaś kolor kanapy i szezlongu oscylował pomiędzy czernią a ametystowym fioletem. Boazerię zrobiono z wiśniowego drewna, wyszywane srebrną nicią draperie były zaś ciemnoczerwone. Na całej długości parapetu ustawiono doniczkowe kwiaty o drobnych, ciemnoróżowych kwiatuszkach. Okno ledwo zasłaniała krótka firanka zrobiona z misternych koronek, gdzieniegdzie wysadzanych jasnobłękitnymi kamieniami szlachetnymi. Było obramowane stiukowymi rzeźbieniami, układającymi się w kształty zawijasów i ozdobnych, karbowanych liści.

Julia zajmowała się wcześniej rzeźbieniem popiersia mężczyzny z niezwykłą dokładnością zaznaczając rozmieszczenie zmarszczek na jego twarzy i kapryśne ułożenie ust. Sylvia była pod wrażeniem jej pracy i w ogóle tego pokoju, który najwidoczniej służył jej za pracownię, miejsce odpoczynku i od czasu do czasu za gabinet, gdzie przyjmowano ważnych gości. Na przeciwległej ścianie zauważyła bowiem także niewielkie biurko z dostawionym, obrotowym fotelem. Jego blat wyścielały rozrzucone papiery i teczki.

Służące w końcu uwinęły się ze swoją pracą i zostawiły je same. Julia wyciągnęła do niej dłoń. Ujęła ją i pozwoliła się przytulić. Siostra pachniała wysublimowanymi, kwiatowymi perfumami i pudrem najlepszej jakości.

– Wiesz, że widzimy się pierwszy raz, odkąd opuściłaś Zoa? – zapytała.

– Tak. Trudno o tym zapomnieć.

– Gdybyś została, byłabyś już rezydentką Łaźni…

– A tak jestem dyplomowaną lekarką.

– I co z tego? W Zoa nikt cię nie zatrudni.

– Nie zamierzam wracać do Zoa!

– Czyli rozumiem, że nie wiążesz z diukiem Luvah wielkich planów małżeńskich? On by ci znalazł jakąś drobną praktykę lekarską na dworze.

– Drobną praktykę lekarską? – wysyczała przez zęby i wyrwała się z jego uścisku – Jestem asystentką samego Raphaela i wicedyrektorem ahańskiej kliniki…

– To praca dobra dla mężczyzny. Kobiety znają lepsze sposoby, żeby radzić sobie w życiu.

Na przykład prostytucję?

– Ekskluzywną? Czemu nie?

– Co według ciebie oznacza ekskluzywna prostytucja? – prychnęła niedowierzająco – Zaspokajanie wyimaginowanych potrzeb seksualnych zombie mordercy?

– Aha. Więc o to chodzi. Przyjechałaś mnie ratować z jego szponów? – Julia posłała jej ironicznie spojrzenie spod przymkniętych powiek.

Wyglądała, jak drapieżna kotka, szykująca się do skoku. Sylvia zawsze uważała, że siostra jest od niej o wiele bardziej urodziwa, obdarzona klasycznym powabem smukłej, posągowej blondynki o szaro- błękitnych oczach, zimnych jak lody Tharmas.

– Mniej więcej. – wzruszyła ramionami i wypuściła powietrze z płuc – Mam nadzieję, że zechcesz chociaż ze mną o nim porozmawiać.

Julia uśmiechnęła się drwiąco i wskazała dłonią kanapę.

– Czego się napijesz?

– Wódki.

– Nadaję się na tę okazję. – stwierdziła tylko.

Usiadły na kanapie. Naczelniczka przygotowała dwa drinki z wódki i soku mitisa. Wrzuciła do nich po dwie kostki lodu i dopiero wtedy podała szklaneczkę siostrze. Wypiły je w milczeniu. Przy drugim drinku rozwiązały im się wreszcie języki.

– Widujesz się czasem z tatą? – zapytała nieśmiało.

– Rzadziej, niż ci się wydaje. – westchnęła Julia – Od dawna mnie już nie utrzymuje. Większość czasu przebywa w jaskini hazardu Asmodeusza i trwoni nasz majątek. Twoja ucieczka go dobiła.

Siostra spojrzała na nią uważnie w oczekiwaniu na jej żywszą reakcję, ale Sylvia jedynie bardziej posmutniała. Urodziła się jako młodsza córka tharmasiańskiego szlachcica Dantaliona i jego niewidomej żony Ananke, miejscowej znachorki. Dantalion otrzymał szlachectwo z rąk margrabiego Belzebuba, w podzięce za pomoc w rebelii przeciwko Behemotowi. Wcześniej był zwyczajnym mieszczaninem, w dodatku często wchodzącym w konflikt z prawem. Kiedy Ananke żyła, jeszcze im się powodziło, ale po jej ciężkiej, bolesnej śmierci, spowodowanej nadmiarem uzdrowicielskiej magii w organizmie, wszystko rozpadło się w pył. Ojciec kompletnie wpadł w sidła hazardu, Julia wyjechała do stolicy uczyć się w szkole Astarotte, a Sylvię pozostawiono samej sobie. Głównie zajmowała się wtedy czytaniem i jazdą na nartach na tharmasiańskich stokach.

Podczas jednego z takich wypadów w góry odkryła, że posiada takie same zdolności, jak jej matka i zaczęła szukać sposobów, żeby je poskromić. Namówiła nawet ojca, by zabrał ją na spotkanie w interesach do margrabiego Belzebuba. Po raz pierwszy usłyszała na nim o istnieniu aniołów, które znają się na różnych odmianach magii. Potem wszystko potoczyło się bardzo szybko. Wyjechała do stolicy w ślad za Julią, tam nawiązała kontakty z nielegalnymi przemytnikami dóbr zoańskich do Emanacji i za pieniądze pożyczone od siostry i zdobyte dzięki sprzedaży jej długich włosów, sukienek i biżuterii wyjechała do Ahanii, by uczyć się w Medycznej Szkole Raphaela.

– Gdybym nie uciekła, być może dzisiaj bym już nie żyła, albo co najmniej byłabym ślepa. – usprawiedliwiła się, zakładając niesforny loczek za ucho – Jeśli ojciec cię nie utrzymuje, to kto to robi? Pieniądze z rzeźb chyba nie wystarczają na pokrycie wszystkich twoich wydatków.

– Fakt. – Julia uniosła brew – Utrzymuje mnie Amaimon tak, jakby był moim prawdziwym mężem.

– Na czym jeszcze polega wasz układ? – odchrząknęła siłą woli powstrzymując się przed wypowiedzeniem na głos moralizatorskiego pouczenia.

– On nie może uprawiać seksu…

– Domyślam się. – przewróciła oczami.

– Ale może zadowolić mnie. – zripostowała, spoglądając jej wyzywająco w oczy – I jest w tym całkiem dobry.

– Hmm… Czy mam rozumieć, że skoro cię finansuję, to jest twoim jedynym partnerem?

Siostra wzruszyła ramionami.

– Mogę sobie teraz na to pozwolić. Ale każdy kij ma dwa końce. Amaimon nigdy nie zostanie moim prawdziwym mężem, a przez jego opiekę nie mogę znaleźć innego, interesującego kandydata.

Przechyliła szklaneczkę i pociągnęła solidny łyk drinka, a potem starannie otarła usta koronkową chusteczką. Sylvia przyglądała się grymasowi jej głębokiego namysłu, który wykrzywiał jej usta i dodawał zmarszczek w kącikach oczu.

– Julio… Nie możesz tak wiecznie żyć. – powiedziała, kładąc dłoń na jej przedramieniu – Płacisz zbyt wysoką cenę za to, że on cię utrzymuje. Pomyśl w ogóle o kim my rozmawiamy… Amaimon jest seryjnym psychopatą, który w dodatku zabija, żeby utrzymać się przy życiu. Nie przestanie tego robić, nawet jeśli cię tym przeraża i wzbudza twój niesmak.

Naczelniczka wzdrygnęła się i machinalnie skinęła głową.

– Tak, bywa naprawdę przerażający… A teraz w dodatku wziął dziecko pod swoją opiekę i zeszłam na drugi plan. – odrzekła tonem przepełnionym uderzającą goryczą.

Sylvia cofnęła rękę i splotła palce na kolanach. Właśnie nabrała pewności, że poza materialnymi aspektami Julię do Amaimona przyciąga coś na kształt prawdziwego uczucia.

***

Kiedyś w dawno minionych, tharmasiańskich czasach jej młodsza siostrzyczka była dla niej najważniejsza na świecie. Potem czas nieubłaganie mijał, odmieniając wszystko i wszystkich na swojej drodze. Zabrał ich cichą, ciepłą matkę, ojca z powrotem zamienił w hazardzistę i awanturnika, przed nią otworzył niełatwą, ale mimo to bezpieczną drogę, a Sylvię porwał, niczym huragan prosto do obcego, dalekiego kraju.

Julia miała poczucie przemijalności swojego życia, dekadencji dnia codziennego i głośnej ciszy jej pustych wieczorów, pozbawionych towarzystwa mężczyzn, czy nieszczerych pogaduszek jej podopiecznych. Czasami co gorsza, wyraźniej odczuwała ją w otaczającym ją tłumie. Tylko przy Amaimonie ta cisza nabierała jakichś dźwięków: nasyconych strachem, lub namiętnością, tchórzostwem, lub odwagą. Paradoksalnie czuła, że żyje, będąc blisko żywego trupa…

– Zatem nic nie zamierzasz zrobić z jego dalszymi zalotami wobec ciebie? – zapytała siostra, przechylając głowę w jej stronę.

Jasne loczki zasłoniły jej jedno szarobłękitne oko, otoczone o ton ciemniejszymi rzęsami i łukiem brwiowym. Wciąż nosiła krótkie włosy, sięgające do końca karku dokładnie, jak w chwili, gdy wyjeżdżała do Emanacji.

– Otrzymałam kuszącą propozycję od króla…

– O? Zostaniesz królową?

– Niestety. Lucyfer wybrał sobie już odpowiednią kobietę do sprawowania tej funkcji.

– Czego od ciebie chce?

– Żebym w księgach Astarotte znalazła sposób na uwolnienie Amaimona od jej mocy tak, żeby on mógł go przejąć.

Sylvia zasępiła się i sięgnęła po swoją szklaneczkę.

– To bardzo niebezpieczne. – powiedziała – Dużo ryzykujesz.

– Właściwie wszystko. Ale w zamian Lucyfer obiecał znaleźć mi męża i odseparować mnie od Amaimona…

– Co? Odseparować od Amaimona? Zdawało mi się, że tego nie chcesz…

– Bo nie chcę. Ale jak sama słusznie zauważyłaś – nie mogę tak wiecznie żyć.

Siostra skrzyżowała ramiona na piersi, mierząc ją pochmurnym wzrokiem. Nie musiała nic mówić. Julia i tak dokładnie wiedziała, co myśli. Sylvia nigdy nie pozwoliła porwać się nurtowi życia, pójść na bolesny kompromis i zrezygnować ze swoich ambicji i szczęścia, choćby miało ono jak najbardziej irracjonalny wymiar. Pod tym względem była podobna do ojca w jego lepszych, szczęśliwych latach. Dantalion też nie zważał na bariery społeczne i konwenanse, a nawet na prawo i tharmasiańską władzę. Przez pewien czas, kiedy w Tharmas rządził Behemot, opiekował się środkowym synem władcy Belzebubem, choć był zaledwie przywódcą ulicznej bandy w Aragossie i znanym przestępcą, za którego głowę wyznaczono pokaźną nagrodę.

Potem wspomógł rebelię Belzebuba przeciwko ojcu i dzięki swojej lojalności i odwadze doczekał się tytułu szlacheckiego.

Teraz tamte wydarzenia wydawały się być snem marzyciela i szaleńca. Teraz całkowicie straciły jakiekolwiek znaczenie. Lepiej zgadzać się na to, co przyniesie los bez zbędnego wybrzydzania. Ojciec zaszedł bardzo wysoko i tym boleśniejszy zaliczył upadek. To samo czeka Sylvię i im prędzej tego doświadczy, tym prędzej się pozbiera i przebudzi ze swoich mrzonek.

– Nie potępiaj mnie. Jestem taka, jaką stworzył mnie świat. – powiedziała, kiedy cisza się przedłużyła.

– Zupełnie nie wiem, co mam o tym wszystkim sądzić. Zaczyna mi być żal twojego zombie.

– Niepotrzebnie. On dla nikogo nie żywi litości.

– Skoro tak, to dlaczego przeznacza na ciebie swoje pieniądze? – Sylvia spojrzała jej w oczy.

Spuściła wzrok na szklaneczkę wypełnioną alkoholową mieszanką. Nie umiała znieść jego przynaglającego wyrazu.

– Po co właściwie przyjeżdżałaś? Odwodzić mnie od utrzymywania relacji z Amaimonem, czy mnie do nich namawiać?

Sylvia cicho westchnęła, odwracając oczy na okno. Szyba odbijała ich prawie identyczne sylwetki, obdarzone smukłymi kształtami i jasnymi włosami. Różniły się tylko fryzurami, emocjami odmalowanymi na twarzach i strojem. Bowiem Sylvia miała na sobie typową, anielską tunikę z wysoką stójką i haftkami pod szyją, zdobioną nadrukiem kwiatowych wzorów w kolorach miodowej żółci, karmazynowej czerwieni i nasyconego pomarańcza. Były osadzone na szmaragdowym tle, który idealnie dopełniał kwiatową kompozycję.

– Chcę, żebyś choć raz w życiu postąpiła w zgodzie z własnym sumieniem.

Julia założyła nogę na nogę.

– Jeśli pomogę Lucyferowi, za jednym zamachem odwdzięczę się Amaimonowi i w nagrodę otrzymam męża. Mogę poprosić o każdego mężczyznę, który będzie mi odpowiadał. – na chwilę urwała, przyglądając się jej reakcji – Zamierzam wyjść za Dagona.

Sylvia zakrztusiła się wódką. Zaczęła głośno kaszleć, ocierając oczy z łez.

– Przemyślałam to bardzo dokładnie. – ciągnęła dalej – Ty i tak wracasz do Emanacji, a poza tym nie zamierzasz wychodzić za mąż. Dagon nie jest ci więc do niczego potrzebny. A mnie on bardzo odpowiada. Jest naczelnikiem prowincji, wojskowym i zaufanym króla. Poza tym dobrze sprawuje się w łóżku. – wyliczyła, po kolei odginając zaciśnięte palce dłoni.

– Co?!

– Ach, nie powiedział ci, że ze mną sypiał? – Julia uśmiechnęła się ironicznie – Kiedy był młodszy bez przerwy zabawiał się w Łaźni razem ze swoim przyjacielem ambasadorem Belfagorem. Potem mu się znudziło.

Sylvia otworzyła usta, ale zabrakło jej tchu. Wyglądała żałośnie, kompletnie zszokowana tą informacją.

– Dagon by mi o tym powiedział…

– Ale po co? Przecież nie tworzycie poważnego związku. Od czasu do czasu spotykacie się i jest wesoło. – wzruszyła ramionami – Po co miałby się angażować w relacje z lekarką z odległej Emanacji? Zupełnie mu z tym nie po drodze.

– W ogóle go nie znasz! Mówisz o nim jak o przedmiocie na sprzedaż! – jej policzki nabiegły różowymi rumieńcami oburzenia.

– Ale znam mężczyzn i tutejsze realia. Lucyfer zaproponuje mu polityczne stanowisko, większe pieniądze, prestiż i zobaczysz – odda mu taką drobną przysługę. Ożeni się ze mną.

Sylvia zerwała się z kanapy.

– Podle kłamiesz, Julio! – krzyknęła – Jesteś zazdrosna o moje szczęście i sukcesy!

Roześmiała się gorzko.

– Wtedy wszystko byłoby łatwiejsze. Ale dobrze wiesz, że tak nie jest. Nie uważam twojej pracy za sukces. Kobiety nie powinny pracować, a co się zaś tyczy miłości. – zamyśliła się – Nie istnieje żadna inna poza miłością własną.

KONIEC

Zobacz także: Władcy Luvah.

About the author
Magdalena Pioruńska
twórca i redaktor naczelna Szuflady, prezes Fundacji Szuflada. Koordynatorka paru literackich projektów w Opolu w tym Festiwalu Natchnienia, antologii magicznych opowiadań o Opolu, odpowiadała za blok literacki przy festiwalu Dni Fantastyki we Wrocławiu. Z wykształcenia politolog, dziennikarka, anglistka i literaturoznawczyni. Absolwentka Studium Literacko- Artystycznego na Uniwersytecie Jagiellońskim. Dotąd wydała książkę poświęconą rozpadowi Jugosławii, zbiór opowiadań fantasy "Opowieści z Zoa", a także jej tekst pojawił się w antologii fantasy: "Dziedzictwo gwiazd". Autorka powieści "Twierdza Kimerydu". W życiu wyznaje dwie proste prawdy: "Nikt ani nic poza Tobą samym nie może sprawić byś był szczęśliwy albo nieszczęśliwy" oraz "Wolność to stan umysłu."

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *